Mało jest w naszej kulturze
ostrzejszych kontrastów niż ten, na który natrafiamy, porównując
ikonografię św. Antoniego pustelnika z tekstami, które po nim
pozostały. Z jednej strony mamy ogromne plansze pełne
fantastycznych potworów, atakujących bezbronnego starca swoim
okrucieństwem i ohydą; z drugiej spokój, który można by wręcz
nazwać olimpijskim, gdyby nie to, że jest on przede wszystkim
chrześcijański. Mogłoby się zdawać, że to są dwie zupełnie
różne postacie, różne doświadczenia i drogi życiowe. A to jest
ten sam święty. Częściowo kontrast ten tłumaczy niewątpliwie
fakt, że nauki Antoniego przekazują nam to, co dla niego samego
było w życiu i doświadczeniu najistotniejsze, malarze zaś
wyławiali raczej z jego żywota i z legend o nim szczegóły
fantastyczne i sensacyjne, dobre na temat obrazu. Niemniej jednak ten
żywot (i nawet te legendy) przekazuje nam na swój sposób prawdę:
Antoni rzeczywiście zetknął się z szatanem, doświadczył na
sobie jego działania w sposób szczególnie wyraźny i bolesny — i
wyszedł z tego doświadczenia umocniony i uświęcony.
Szatan bardzo rzadko działa jawnie.
Jest na to o wiele za mądry. W każdym jednak człowieku na mocy
grzechu pierworodnego posiada swój przyczółek, w miarę upływu
lat rosnący lub malejący, i stamtąd atakuje. Mówiąc technicznie,
działa przez pokusę, przez zachętę do złego czynu; stara się
oczywiście zamienić taki czyn w nałóg i w miarę możności
rozlewać zło z danego człowieka także i na jego otoczenie. Poza
ludźmi, których już w bardzo wysokim stopniu opanował, robi to
wszystko jednak, posługując się kamuflażem, przedstawiając zło
jako dobro i mącąc w głowach i sumieniach.
Jednym z możliwych sposobów
zwalczania jego wpływu jest więc wyszukiwać jego szczególnie
mocne przyczółki i tam z nim walczyć; inaczej mówiąc, szukać go
w innych ludziach, szczególnie mu już poddanych. Tę metodę
stosuje zawodowo każdy policjant, i jest ona niewątpliwie w
społeczeństwie potrzebna. Czasami może być nawet rozpaczliwie
potrzebna, kiedy trzeba podjąć walkę zbrojną, na przykład z
hitlerowskim okupantem. Niemniej niesie ze sobą duże ryzyko. Po
pierwsze, człowiek podejmujący walkę zbrojną, przeciwstawiający
się sile siłą, stosuje z konieczności metodę nieprzyjaciela,
przynajmniej w jakimś stopniu, w ramach kodeksu rycerskiego —
oby... Ale bywa, że trudno utrzymać się w ramach tego kodeksu, a
po skończonej wojnie bardzo trudno jest zrezygnować z dalszego
stosowania siły. Po drugie, ryzykuje się utożsamienie stron
aktualnej, ziemskiej wojny ze stronami wojny ponadczasowej, a
zwłaszcza siebie samego z aniołem światłości; z czego oczywiście
dla szatana płynie tylko zysk.
Pustelnicy, zgodnie z samą już swoją
nazwą, stosowali drugą możliwą metodę: szukali wpływu szatana w
samych sobie i tam przede wszystkim z nim walczyli. W kilka wieków
po św. Antonim tak ich scharakteryzuje w swojej regule św.
Benedykt:... dobrze przygotowani w szeregach braci do samotnej
walki na pustyni i dość już silni, by obyć się bez pomocy
bliźniego, są w stanie z pomocą Bożą zmagać się w pojedynkę
ze ziem czającym się w ciele i w myślach. Taka walka ma
to do siebie, że nie można jej podjąć z żadnych innych motywów,
jak tylko z miłości do Boga; trud jest ogromny, korzyści zupełnie
nieuchwytne (nawet duchowych „łupów" nikt z niej nie
przynosi), słowem, kto by się jej podjął z jakiejś egoistycznej
motywacji, perfekcjonizmu, fobii czy czegokolwiek podobnego, ten
zrezygnuje z niej jeszcze szybciej, niż ją rozpoczął.
Antoniego nazywamy zwykle pierwszym
pustelnikiem, gdyż najprawdopodobniej on to właśnie jako pierwszy,
po krótkim okresie spędzonym zgodnie ze zwyczajem ówczesnych
ascetów chrześcijańskich w tym częściowym tylko odosobnieniu,
jakie mogła dać chatka na skraju terenu zamieszkanego, odszedł
około roku 270 w głąb pustyni, w bezludne okolice górskie nad
Morzem Czerwonym: odszedł ze świadomego wyboru, nie zaś zmuszony
szukać schronienia przed prześladowaniem, jak nieco wcześniej
Paweł. Cała rzesza uczniów i naśladowców miała wkrótce pójść
za nim, gdy tylko okazało się, że kto nie boi się wielkich trudów
zewnętrznych i wewnętrznych, zdoła przeżyć także i w takich
warunkach, ofiarowując życie samemu Bogu. Właśnie trud, walka
były podstawowym elementem takiego życia. Mnich to trud —
streści tę prawdę pewien abba.
Spróbujmy znaleźć w tekstach jakiś
konkretny zapis walki Antoniego, którą malarze przedstawiali tak
dramatycznie. Pierwszy apoftegmat zapisany pod jego imieniem
opowiada, że święty w swojej samotni popadł raz w zniechęcenie
i wielką ciemność wewnętrzną: klasyczny atak acedii. Został
z niej wyzwolony przez obrazowe widzenie: zobaczył kogoś
podobnego do siebie, kto spokojnie nadal przeplatał pracę
modlitwą, i to go zachęciło do wytrwania. Zaraz dalej, w drugim
apoftegmacie, pojawia się następny problem: pustelnik usiłuje
zgłębić zrządzenia Boże dotyczące poszczególnych ludzi, w tym
także problem cierpienia sprawiedliwych. Czy stoimy tu u źródła
jakiegoś nowego schematu, w który ludzie usiłują zamknąć
Opatrzność? Nie: kolejna interwencja Boża każe pustelnikowi tego
zgłębiania zaniechać. Antoni znalazł w sobie pokusę rozpaczy i
pokusę przemądrzałego podejścia do sądów Bożych. W obu
wypadkach zwycięża nie własnymi siłami, ale dzięki wyraźnej
pomocy Bożej. Ta zdolność do „zmagania się ze złem w
pojedynkę", o której pisał św. Benedykt, jest przede
wszystkim zdolnością (ale i więcej: wyrobionym już silnym
nawykiem) do wzywania Bożej pomocy.
Antoni szukał przede wszystkim
bliskości Boga. Jego powołanie zaczęło się w chwili, w której
przeżył całą duszą słowa: Jeśli chcesz być doskonały,
idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał
skarb w niebie (Mt 19, 21): skarbem tym było dla niego
oczywiście oglądanie Pana. Wobec tego Antoni najdosłowniej rozdał
wszystko, co miał, a Pan najdosłowniej spełnił obietnicę i
okazał się bliski. I właśnie ten bliski kontakt ze Świętym
rzuca wielce kłopotliwe światło na to wszystko, co jest nieświęte
w nas samych. Najbardziej nawet chorobliwa fantazja malarska nie
potrafi oddać całego obrzydzenia do zła znalezionego w sobie,
jakie czuje człowiek Boży pod działaniem takiego światła. Diabeł
oczywiście i to obrzydzenie stara się wykorzystać, próbując je
uczynić podstawą rozpaczy. Kapitalne znaczenie ma więc zapis
doświadczeń Antoniego znajdujący się w innym krótkim
apoftegmacie:
Powiedział
abba Antoni: Zobaczyłem wszystkie
sidła nieprzyjaciela, rozpostarte na ziemi; jęknąłem więc i
powiedziałem: A któż się
im wymknie? I usłyszałem głos
mówiący do mnie: Pokora.
Jest to doświadczenie własnej
słabości, które samo niesie uzdrowienie. Stwierdzić swoją
niemoc, uznać ją — to otrzymać wszechmoc Bożą ku pomocy. Im
głębiej, im pełniej widzimy swoją nicość, z tym większą siłą
pomoc przychodzi. Paradoksalnie więc, to spotkanie zła w sobie (a
więc szatana i naszej skłonności do ulegania mu) jest otwartą
bramą dla triumfu Bożego. Żadne potwory Boscha nie są tak
odrażające jak to, co Antoni zobaczył we własnej duszy w świetle
Bożej świętości i w zestawieniu z nią, a jednak właśnie
dlatego ze zobaczył to tak dobrze, zrozumiał, iż w rzeczywistości
pokusa jest nie tyle okazją do upadku, ile okazją do zwycięstwa.
Odnalazłszy na samym dnie swego upokorzenia triumf łaski Bożej,
mógł zawołać w podziwie nad niesłychanym darem dobroci Boga:
Zabierz pokusy, a nikt nie będzie zbawiony.
I więcej jeszcze: zetknąwszy się z
taką siłą i z taką jawnością ze złem w sobie i poznawszy, że
ma ono ostatecznie tylko zwiększyć triumf Boży, Antoni mógł stać
się źródłem światła i pociechy także dla innych. Przyczółek
szatana pozostał w nim oczywiście nadal (takie oto jest wielkie
dzieło człowieka... pokusy spodziewać się aż do ostatniego
oddechu) — ale przyczółek łaski wzmocnił się do tego
stopnia, że już mogła ona rozlewać się na otoczenie. Antoni nie
bagatelizował niczyich win ani trochę bardziej niż swoich: Wielka
kolumna Kościoła dzisiaj upadła — zapłakał nad grzesznym
mnichem, a swoim gościom udzielał nieraz nagany. Ale jednocześnie
nie tragizował; uczył pokory, spokoju, ufności. Trzeba z braćmi
postępować łagodnie... Nie ufaj własnej sprawiedliwości, nie
troszcz się o to, co minęło... I wreszcie punkt dojścia: Ja
już nie boję się Boga, ale Go kocham: bo miłość precz wypędza
bojaźń.
Z głębi doświadczenia zła w sobie,
z terenu walki, którą malarze przedstawiali tak ponuro, pochodzi
pierwsza chronologicznie lekcja monastycznego pokoju.
Za:
Małgorzata Borkowska OSB, Twarze Ojców Pustyni, Wydawnictwo
ZNAK, Kraków 2001
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.