piątek, 6 grudnia 2013

Antoni




Mało jest w naszej kulturze ostrzejszych kontrastów niż ten, na który natrafiamy, porównując ikonografię św. Antoniego pustelnika z tekstami, które po nim pozostały. Z jednej strony mamy ogromne plansze pełne fantastycznych potworów, atakujących bezbronnego starca swoim okrucieństwem i ohydą; z drugiej spokój, który można by wręcz nazwać olimpijskim, gdyby nie to, że jest on przede wszystkim chrześcijański. Mogłoby się zdawać, że to są dwie zupełnie różne postacie, różne doświadczenia i drogi życiowe. A to jest ten sam święty. Częściowo kontrast ten tłumaczy niewątpliwie fakt, że nauki Antoniego przekazują nam to, co dla niego samego było w życiu i doświadczeniu najistotniejsze, malarze zaś wyławiali raczej z jego żywota i z legend o nim szczegóły fantastyczne i sensacyjne, dobre na temat obrazu. Niemniej jednak ten żywot (i nawet te legendy) przekazuje nam na swój sposób prawdę: Antoni rzeczywiście zetknął się z szatanem, doświadczył na sobie jego działania w sposób szczególnie wyraźny i bolesny — i wyszedł z tego doświadczenia umocniony i uświęcony.

Szatan bardzo rzadko działa jawnie. Jest na to o wiele za mądry. W każdym jednak człowieku na mocy grzechu pierworodnego posiada swój przyczółek, w miarę upływu lat rosnący lub malejący, i stamtąd atakuje. Mówiąc technicznie, działa przez pokusę, przez zachętę do złego czynu; stara się oczywiście zamienić taki czyn w nałóg i w miarę możności rozlewać zło z danego człowieka także i na jego otoczenie. Poza ludźmi, których już w bardzo wysokim stopniu opanował, robi to wszystko jednak, posługując się kamuflażem, przedstawiając zło jako dobro i mącąc w głowach i sumieniach.

Jednym z możliwych sposobów zwalczania jego wpływu jest więc wyszukiwać jego szczególnie mocne przyczółki i tam z nim walczyć; inaczej mówiąc, szukać go w innych ludziach, szczególnie mu już poddanych. Tę metodę stosuje zawodowo każdy policjant, i jest ona niewątpliwie w społeczeństwie potrzebna. Czasami może być nawet rozpaczliwie potrzebna, kiedy trzeba podjąć walkę zbrojną, na przykład z hitlerowskim okupantem. Niemniej niesie ze sobą duże ryzyko. Po pierwsze, człowiek podejmujący walkę zbrojną, przeciwstawiający się sile siłą, stosuje z konieczności metodę nieprzyjaciela, przynajmniej w jakimś stopniu, w ramach kodeksu rycerskiego — oby... Ale bywa, że trudno utrzymać się w ramach tego kodeksu, a po skończonej wojnie bardzo trudno jest zrezygnować z dalszego stosowania siły. Po drugie, ryzykuje się utożsamienie stron aktualnej, ziemskiej wojny ze stronami wojny ponadczasowej, a zwłaszcza siebie samego z aniołem światłości; z czego oczywiście dla szatana płynie tylko zysk.

Pustelnicy, zgodnie z samą już swoją nazwą, stosowali drugą możliwą metodę: szukali wpływu szatana w samych sobie i tam przede wszystkim z nim walczyli. W kilka wieków po św. Antonim tak ich scharakteryzuje w swojej regule św. Benedykt:... dobrze przygotowani w szeregach braci do samotnej walki na pustyni i dość już silni, by obyć się bez pomocy bliźniego, są w stanie z pomocą Bożą zmagać się w pojedynkę ze ziem czającym się w ciele i w myślach. Taka walka ma to do siebie, że nie można jej podjąć z żadnych innych motywów, jak tylko z miłości do Boga; trud jest ogromny, korzyści zupełnie nieuchwytne (nawet duchowych „łupów" nikt z niej nie przynosi), słowem, kto by się jej podjął z jakiejś egoistycznej motywacji, perfekcjonizmu, fobii czy czegokolwiek podobnego, ten zrezygnuje z niej jeszcze szybciej, niż ją rozpoczął.

Antoniego nazywamy zwykle pierwszym pustelnikiem, gdyż najprawdopodobniej on to właśnie jako pierwszy, po krótkim okresie spędzonym zgodnie ze zwyczajem ówczesnych ascetów chrześcijańskich w tym częściowym tylko odosobnieniu, jakie mogła dać chatka na skraju terenu zamieszkanego, odszedł około roku 270 w głąb pustyni, w bezludne okolice górskie nad Morzem Czerwonym: odszedł ze świadomego wyboru, nie zaś zmuszony szukać schronienia przed prześladowaniem, jak nieco wcześniej Paweł. Cała rzesza uczniów i naśladowców miała wkrótce pójść za nim, gdy tylko okazało się, że kto nie boi się wielkich trudów zewnętrznych i wewnętrznych, zdoła przeżyć także i w takich warunkach, ofiarowując życie samemu Bogu. Właśnie trud, walka były podstawowym elementem takiego życia. Mnich to trud — streści tę prawdę pewien abba.

Spróbujmy znaleźć w tekstach jakiś konkretny zapis walki Antoniego, którą malarze przedstawiali tak dramatycznie. Pierwszy apoftegmat zapisany pod jego imieniem opowiada, że święty w swojej samotni popadł raz w zniechęcenie i wielką ciemność wewnętrzną: klasyczny atak acedii. Został z niej wyzwolony przez obrazowe widzenie: zobaczył kogoś podobnego do siebie, kto spokojnie nadal przeplatał pracę modlitwą, i to go zachęciło do wytrwania. Zaraz dalej, w drugim apoftegmacie, pojawia się następny problem: pustelnik usiłuje zgłębić zrządzenia Boże dotyczące poszczególnych ludzi, w tym także problem cierpienia sprawiedliwych. Czy stoimy tu u źródła jakiegoś nowego schematu, w który ludzie usiłują zamknąć Opatrzność? Nie: kolejna interwencja Boża każe pustelnikowi tego zgłębiania zaniechać. Antoni znalazł w sobie pokusę rozpaczy i pokusę przemądrzałego podejścia do sądów Bożych. W obu wypadkach zwycięża nie własnymi siłami, ale dzięki wyraźnej pomocy Bożej. Ta zdolność do „zmagania się ze złem w pojedynkę", o której pisał św. Benedykt, jest przede wszystkim zdolnością (ale i więcej: wyrobionym już silnym nawykiem) do wzywania Bożej pomocy.

Antoni szukał przede wszystkim bliskości Boga. Jego powołanie zaczęło się w chwili, w której przeżył całą duszą słowa: Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie (Mt 19, 21): skarbem tym było dla niego oczywiście oglądanie Pana. Wobec tego Antoni najdosłowniej rozdał wszystko, co miał, a Pan najdosłowniej spełnił obietnicę i okazał się bliski. I właśnie ten bliski kontakt ze Świętym rzuca wielce kłopotliwe światło na to wszystko, co jest nieświęte w nas samych. Najbardziej nawet chorobliwa fantazja malarska nie potrafi oddać całego obrzydzenia do zła znalezionego w sobie, jakie czuje człowiek Boży pod działaniem takiego światła. Diabeł oczywiście i to obrzydzenie stara się wykorzystać, próbując je uczynić podstawą rozpaczy. Kapitalne znaczenie ma więc zapis doświadczeń Antoniego znajdujący się w innym krótkim apoftegmacie:

Powiedział abba Antoni: Zobaczyłem wszystkie sidła nieprzyjaciela, rozpostarte na ziemi; jęknąłem więc i powiedziałem: A któż się im wymknie? I usłyszałem głos mówiący do mnie: Pokora.

Jest to doświadczenie własnej słabości, które samo niesie uzdrowienie. Stwierdzić swoją niemoc, uznać ją — to otrzymać wszechmoc Bożą ku pomocy. Im głębiej, im pełniej widzimy swoją nicość, z tym większą siłą pomoc przychodzi. Paradoksalnie więc, to spotkanie zła w sobie (a więc szatana i naszej skłonności do ulegania mu) jest otwartą bramą dla triumfu Bożego. Żadne potwory Boscha nie są tak odrażające jak to, co Antoni zobaczył we własnej duszy w świetle Bożej świętości i w zestawieniu z nią, a jednak właśnie dlatego ze zobaczył to tak dobrze, zrozumiał, iż w rzeczywistości pokusa jest nie tyle okazją do upadku, ile okazją do zwycięstwa. Odnalazłszy na samym dnie swego upokorzenia triumf łaski Bożej, mógł zawołać w podziwie nad niesłychanym darem dobroci Boga: Zabierz pokusy, a nikt nie będzie zbawiony.

I więcej jeszcze: zetknąwszy się z taką siłą i z taką jawnością ze złem w sobie i poznawszy, że ma ono ostatecznie tylko zwiększyć triumf Boży, Antoni mógł stać się źródłem światła i pociechy także dla innych. Przyczółek szatana pozostał w nim oczywiście nadal (takie oto jest wielkie dzieło człowieka... pokusy spodziewać się aż do ostatniego oddechu) — ale przyczółek łaski wzmocnił się do tego stopnia, że już mogła ona rozlewać się na otoczenie. Antoni nie bagatelizował niczyich win ani trochę bardziej niż swoich: Wielka kolumna Kościoła dzisiaj upadła — zapłakał nad grzesznym mnichem, a swoim gościom udzielał nieraz nagany. Ale jednocześnie nie tragizował; uczył pokory, spokoju, ufności. Trzeba z braćmi postępować łagodnie... Nie ufaj własnej sprawiedliwości, nie troszcz się o to, co minęło... I wreszcie punkt dojścia: Ja już nie boję się Boga, ale Go kocham: bo miłość precz wypędza bojaźń.

Z głębi doświadczenia zła w sobie, z terenu walki, którą malarze przedstawiali tak ponuro, pochodzi pierwsza chronologicznie lekcja monastycznego pokoju.

Za: Małgorzata Borkowska OSB, Twarze Ojców Pustyni, Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2001

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.