Jak ogromna większość śmiertelników
granicę tę przekroczył Immanuel Kant. Co prawda, odrzucając
samobójstwo, po prostu nie miał wyboru. Mało jest bowiem ludzi,
którzy nie czekają, aż z istnienia wygna ich czas. Sadowiąc się w
łodzi Charona, swoją nową sytuację próbował Kant brać najpierw z
humorem. Kiedy pojawiła się rozpacz, podjął walkę, chociaż
wiedział, że ją przegra. Kiedy ją już przegrał, przyjął w pokorze
cierpienia, jakimi świadomość płaci za swoje zaistnienie.
Spróbujmy tedy prześledzić ten dramat, posługując się esejem
Thomasa de Ouinceya Ostatnie dni Immanuela Kanta. Jedno
czy trzy odstępstwa od rzeczywistego stanu rzeczy nie dotyczą
sprawy stosunku wielkiego filozofa do procesu uwiądu organizmu,
przeto tekst ten możemy uznać za przenikliwy obraz umysłu po jego
wkroczeniu w okres ciągłego oczekiwania na wygnanie z czasu.
W zasadzie stary Kant miał wyborne
zdrowie. W sześćdziesiątym szóstym roku życia był pełen wigoru. Na
słynnych obiadach wydawanych dla przyjaciół, na swych „platońskich
przyjęciach”, prowadził błyskotliwą konwersację, czuł się
znakomicie usposobiony i promieniał intelektualną żywotnością.
Kilka lat później zaczął podupadać. Najpierw osłabła mu pamięć.
Kant zauważył to dość szybko i starał się opanować tę dolegliwość
za pomocą całego systemu zapisów, aby przynajmniej wykluczyć
kilkakrotne powtarzanie tych samych historii w ciągu jednego dnia.
W siedemdziesiątym piątym roku życia w pełni uświadomił sobie, że
nadszedł „mentalny schyłek”. Toteż przygotował się na każde
zrządzenie Opatrzności. Pogodził się z tym, że jest już „stary,
słaby i dziecinny”. Wszystkie czynności umysłowe zostały bowiem
spowolnione. Po trzech dalszych latach zauważył, że czyta bardzo
wolno. Często zapadał w drzemkę. „Głowa wielokrotnie podczas
czytania opadała mu między świece, a wełniana szlafmyca, którą
nosił, ciągle się zapalała i płonęła na jego głowie”. Z
dolegliwości fizycznych trapiły go głównie dwie, które, co prawda,
niekoniecznie musiały być związane ze starością: ból żołądka,
mający wyraźnie za podłoże nerwicę, i ból głowy, następstwo
wypadku w młodości. Starości natomiast zawdzięczał z całą
pewnością depresję, słaby wzrok, ogólne zniechęcenie i w końcu
koszmary senne, które zjawiły się pod koniec zimy, w roku 1803.
Wybudzały go gwałtownie, kiedy udręczony bezsennością zasypiał nad
ranem. Nawet jeśli zapadał w drzemkę w ciągu dnia, budził się
nagle w przerażeniu. Jeden fantazmat powtarzał się stale. Do jego
łóżka podchodził morderca. Racjonalny umysł − dodam − najwyraźniej
nie przekazał podświadomości konwencjonalnego obrazu śmierci
stworzonego przez chrześcijańską Europę. We śnie musiał mieć
śmierć za bezlitosnego bandytę.
Do 8 października 1803 roku, kiedy
„wspierający się wtedy na ramieniu siostry, padł nagle bez zmysłów
na ziemię”, mógł Kant obserwować zachowanie własnego umysłu,
mordowanego przez starzejące się ciało. Chociaż wieczorem tego
dnia przyszedł do siebie i zaczął mówić zrozumiale; chociaż
próbował jeszcze powrócić do swych towarzyskich przyzwyczajeń,
jego myślenie zaczęło niebawem tracić kontakt z językiem. W
grudniu tego roku nie był już w stanie się podpisać. Nie mógł
„spamiętać liter, które składały się na jego nazwisko, a kiedy mu
je powtarzano, nie mógł w wyobraźni przedstawić sobie ich
kształtu”. Nie ogarniał świata stanowiącego jego aktualną
codzienność, chociaż przy pierwszej okazji niegdysiejszą wiedzę
przechowywaną w mózgu, prezentował otoczeniu bardzo sprawnie.
„Odpowiadał prawidłowo i dokładnie na każde pytanie dotyczące
filozofii czy nauki, a zwłaszcza geografii fizycznej, chemii lub
historii naturalnej”. Niebawem przestał rozpoznawać ludzi. Trwał
wyobcowany ze świata. „Po cichu lub z dziecięcym paplaniem,
zaplątany w sobie lub apatycznie oderwany i zobojętniały, czy też
zajęty stworzonymi przez siebie zjawami i ułudami, budząc się dla
głupstw, zapadał z powrotem na całe godziny w coś, co mogło pewnie
być chaotycznymi fragmentami potężnych piekielnych rojeń”.
W końcu nie potrafił podać właściwej
nazwy przedmiotów. Żył jeszcze tydzień, ale − dodam − zanim skonał
przestał być człowiekiem, odebrana mu bowiem została adamiczna
zdolność nazywania. W krainie, do której nie chciał wkroczyć
Sokrates, to się zdarza. I trudno pojąć, czy ta utrata myślenia
werbalnego była wyzwoleniem, jak sam zgon, który kończy udręki
umysłu czekającego na to, co przerażające i nieuniknione. Chociaż
Kant, kiedy jeszcze prowadził w swym salonie błyskotliwe rozmowy,
wypowiadał się o własnej śmierci bardzo spokojnie i trzeźwo, jak o
każdym innym zjawisku w naturze, to koszmary senne zdradziły, iż −
zgodnie z tym, co o człowieku powiedział Thomas Stearns Eliot −
był tylko strachem w garstce popiołu.
Ryszard Przybylski
Baśń zimowa s 4-5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.