piątek, 18 stycznia 2013

Starość Kanta

Jak ogromna większość śmiertelników granicę tę przekroczył Immanuel Kant. Co prawda, odrzucając samobójstwo, po prostu nie miał wyboru. Mało jest bowiem ludzi, którzy nie czekają, aż z istnienia wygna ich czas. Sadowiąc się w łodzi Charona, swoją nową sytuację próbował Kant brać najpierw z humorem. Kiedy pojawiła się rozpacz, podjął walkę, chociaż wiedział, że ją przegra. Kiedy ją już przegrał, przyjął w pokorze cierpienia, jakimi świadomość płaci za swoje zaistnienie. Spróbujmy tedy prześledzić ten dramat, posługując się esejem Thomasa de Ouinceya Ostatnie dni Immanuela Kanta. Jedno czy trzy odstępstwa od rzeczywistego stanu rzeczy nie dotyczą sprawy stosunku wielkiego filozofa do procesu uwiądu organizmu, przeto tekst ten możemy uznać za przenikliwy obraz umysłu po jego wkroczeniu w okres ciągłego oczekiwania na wygnanie z czasu.

W zasadzie stary Kant miał wyborne zdrowie. W sześćdziesiątym szóstym roku życia był pełen wigoru. Na słynnych obiadach wydawanych dla przyjaciół, na swych „platońskich przyjęciach”, prowadził błyskotliwą konwersację, czuł się znakomicie usposobiony i promieniał intelektualną żywotnością. Kilka lat później zaczął podupadać. Najpierw osłabła mu pamięć. Kant zauważył to dość szybko i starał się opanować tę dolegliwość za pomocą całego systemu zapisów, aby przynajmniej wykluczyć kilkakrotne powtarzanie tych samych historii w ciągu jednego dnia. W siedemdziesiątym piątym roku życia w pełni uświadomił sobie, że nadszedł „mentalny schyłek”. Toteż przygotował się na każde zrządzenie Opatrzności. Pogodził się z tym, że jest już „stary, słaby i dziecinny”. Wszystkie czynności umysłowe zostały bowiem spowolnione. Po trzech dalszych latach zauważył, że czyta bardzo wolno. Często zapadał w drzemkę. „Głowa wielokrotnie podczas czytania opadała mu między świece, a wełniana szlafmyca, którą nosił, ciągle się zapalała i płonęła na jego głowie”. Z dolegliwości fizycznych trapiły go głównie dwie, które, co prawda, niekoniecznie musiały być związane ze starością: ból żołądka, mający wyraźnie za podłoże nerwicę, i ból głowy, następstwo wypadku w młodości. Starości natomiast zawdzięczał z całą pewnością depresję, słaby wzrok, ogólne zniechęcenie i w końcu koszmary senne, które zjawiły się pod koniec zimy, w roku 1803. Wybudzały go gwałtownie, kiedy udręczony bezsennością zasypiał nad ranem. Nawet jeśli zapadał w drzemkę w ciągu dnia, budził się nagle w przerażeniu. Jeden fantazmat powtarzał się stale. Do jego łóżka podchodził morderca. Racjonalny umysł − dodam − najwyraźniej nie przekazał podświadomości konwencjonalnego obrazu śmierci stworzonego przez chrześcijańską Europę. We śnie musiał mieć śmierć za bezlitosnego bandytę.

Do 8 października 1803 roku, kiedy „wspierający się wtedy na ramieniu siostry, padł nagle bez zmysłów na ziemię”, mógł Kant obserwować zachowanie własnego umysłu, mordowanego przez starzejące się ciało. Chociaż wieczorem tego dnia przyszedł do siebie i zaczął mówić zrozumiale; chociaż próbował jeszcze powrócić do swych towarzyskich przyzwyczajeń, jego myślenie zaczęło niebawem tracić kontakt z językiem. W grudniu tego roku nie był już w stanie się podpisać. Nie mógł „spamiętać liter, które składały się na jego nazwisko, a kiedy mu je powtarzano, nie mógł w wyobraźni przedstawić sobie ich kształtu”. Nie ogarniał świata stanowiącego jego aktualną codzienność, chociaż przy pierwszej okazji niegdysiejszą wiedzę przechowywaną w mózgu, prezentował otoczeniu bardzo sprawnie. „Odpowiadał prawidłowo i dokładnie na każde pytanie dotyczące filozofii czy nauki, a zwłaszcza geografii fizycznej, chemii lub historii naturalnej”. Niebawem przestał rozpoznawać ludzi. Trwał wyobcowany ze świata. „Po cichu lub z dziecięcym paplaniem, zaplątany w sobie lub apatycznie oderwany i zobojętniały, czy też zajęty stworzonymi przez siebie zjawami i ułudami, budząc się dla głupstw, zapadał z powrotem na całe godziny w coś, co mogło pewnie być chaotycznymi fragmentami potężnych piekielnych rojeń”.

W końcu nie potrafił podać właściwej nazwy przedmiotów. Żył jeszcze tydzień, ale − dodam − zanim skonał przestał być człowiekiem, odebrana mu bowiem została adamiczna zdolność nazywania. W krainie, do której nie chciał wkroczyć Sokrates, to się zdarza. I trudno pojąć, czy ta utrata myślenia werbalnego była wyzwoleniem, jak sam zgon, który kończy udręki umysłu czekającego na to, co przerażające i nieuniknione. Chociaż Kant, kiedy jeszcze prowadził w swym salonie błyskotliwe rozmowy, wypowiadał się o własnej śmierci bardzo spokojnie i trzeźwo, jak o każdym innym zjawisku w naturze, to koszmary senne zdradziły, iż − zgodnie z tym, co o człowieku powiedział Thomas Stearns Eliot − był tylko strachem w garstce popiołu.

Ryszard Przybylski
Baśń zimowa s 4-5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.