piątek, 7 lutego 2014

Wyzwolony umysł. (Kilka uwag wokół Józefa Mackiewicza i Nie trzeba głośno mówić)


Życie

 Józef Mackiewicz urodził się 1 kwietnia 1902 roku w Sankt Petersburgu. Zarówno dzień przyjścia na świat, jak i miejsce urodzenia – miasto, które w przeciągu kilkunastu lat miało zmienić swoją nazwę, symbolikę oraz znaczenie – zdają się dowodzić, że narodzonemu od początku towarzyszył ślad ciemnej ironii, który tak chętnie później zaadaptował do własnej twórczości.

Ten przelotny kontakt z carską stolicą to też jak gdyby sygnał od losu. Pisarz jako pięcioletnie dziecko wraz z rodzicami przeniósł się do Wilna, z którym związany będzie przez pół życia. Miasto – nominalnie związane jeszcze z cesarstwem rosyjskim – jest tak naprawdę stolicą własnego, bardzo bogatego i różnorodnego świata. Kiedy w kwietniu 1919 roku naczelnik państwa polskiego będzie potrzebował zwrócić się do zamieszkujących te ziemie, wyda po prostu odezwę „Do mieszkańców byłego Wlk. Księstwa Litewskiego”. Zagarnięcie tzw. Litwy Środkowej na terytorium II RP, a przez to faktyczny rozpad kraju na dwie części – litewską i polską – nie zakończy jeszcze istnienia Wielkiego Księstwa. Zdoła to uczynić dopiero największa w historii burza dziejowa.

Człowiek, który z niej ocalał, świadek, kronikarz, nosiciel ostrzeżenia dla przyszłych pokoleń, pierwszy raz zetknął się z bolszewikami jako siedemnastoletni gimnazjalista. Podczas dwóch lat wojny przeszedł podwójny chrzest: jako żołnierz i twórca. List żołnierza-kawalerzysty,  drukowane w 1921 roku wspomnienie z niewoli litewskiej, daje pojęcie o rodzącej się metodzie pisarskiej autora. Dar narracyjny łączy się tu z próbą szerszej, racjonalnej analizy, a także z pasją demaskatorską, odkrywającą rzeczy wstydliwe i zakłamane, niepozbawioną swoistej złośliwości. Ówcześni czytelnicy z tego ostatniego aspektu mogli sobie w ogóle nie zdawać sprawy. Surowa krytyka komunistycznych sojuszników wpisywała się mimo woli w schematy sanacyjnej propagandy. Punkt widzenia Mackiewicza nie jest jednak perspektywą pełnego samouwielbienia Polaka, odnoszącego się do sąsiadów z pobłażliwą pogardą. Dominanta jego pisarstwa to uporczywe i bezwarunkowe dążenie do prawdy. Gdy odczuje taką potrzebę, uderzy w rodaków równie mocno i boleśnie, jak mógłby to zrobić ktoś z zewnątrz.

Okres międzywojenny związany jest głównie z pracą w dzienniku „Słowo”, kierowanym przez brata Józefa – Stanisława (Cata), jednego z najlepszych i najpopularniejszych polskich publicystów. Prorządowa (przez większość czasu) linia gazety nie do końca jednak do niego przemawia. Po romansie z literaturą lżejszego kalibru w latach trzydziestych (próbował swoich sił jako komediopisarz i współautor Wileńskiej powieści kryminalnej), na rok przed wojną wyda zbiór reportaży Bunt rojstów – krytykę polskiej polityki na Kresach, prowadzonej z pozycji mocarstwowej, charakteryzującej się butą i lekceważeniem wobec mniejszości narodowych. Przy tym jest to także kolejny pokaz dziennikarskich i obrazowych walorów omawianej prozy.

Po 17 września Wilno przechodzi na krótko w ręce Litwinów. Mackiewicz dostaje pozwolenie na wydawanie Gazety Codziennej”, lojalnej wobec nowych władz, ale apelującej do nich o racjonalne działania. Dla części Polaków takie działanie równoznaczne jest ze zdradą. Strona litewska uważa z kolei dziennikarza za osobę podejrzaną i nieustannie patrzy mu na ręce. Nie ostatni to przypadek w tej biografii, gdy pisarz, dystansując się od obu stron konfliktu, przez obydwie traktowany będzie jako wróg. Dodatkowo, jak w koszmarnym śnie, powtarza się sytuacja z rządem uciskającym słabszych, tym razem ofiarą są Polacy. Nowi panowie zdają się nie zwracać uwagi na grożące im niebezpieczeństwo sowieckie, są zbyt zajęci załatwianiem narodowych resentymentów. Doświadczenia z tamtych lat niewątpliwie wpłynęły na uformowanie Mackiewiczowskiego widzenia nacjonalizmu jako ponurego bezsensu, od którego gorszy jest tylko komunizm.
Tak długo mieszkam wśród obcych, że już dawno miałem sposobność się przekonać, że wszyscy ludzie są jednakowi, a każdą ciasnotę poglądów,czy to narodowych, czy partyjnych, uważam za raka na ciele ludzkości, który życie ludzkie przeistacza w nudę… Czy to będzie Deutschland über alles, czy Polska über alles, czy Partia über alles… – jest dla mnie jednako wstrętne[1],
napisze już jako emigrant. Nieprzypadkowo jego największe dzieło podejmie wątek antagonizmów narodowych niweczących nawzajem wysiłki osób na tyle zaślepionych, by na nich polegać.

Po włączeniu Litwy do ZSRR usuwa się całkowicie z życia publicznego, pracuje fizycznie. Wezwany na przesłuchanie przez NKWD wyjdzie z niebezpiecznej sytuacji bez szwanku. Następnego lata Wilno po raz czwarty zmieni przynależność, tym razem na rzecz III Rzeszy. Korzystam z pierwszych łam drukowanych po polsku, aby je prosić o gościnę.” – tak zaczyna się podpisany inicjałami artykuł Przeżyliśmy upiorną rzeczywistość… Opublikowano go w Gońcu Codziennym” – polskojęzycznym czasopiśmie wydawanym przez okupantów. Do października 1941 roku J.M. ” zamieści tam w sumie cztery teksty o treści antykomunistycznej. Konsekwencje tej decyzji będą go ścigać przez dziesiątki lat, do końca życia, a także po śmierci. Pierwszą, najgwałtowniejszą reakcją jest wyrok pozbawienia życia wydany przez sąd podziemny AK. Egzekutywa odmawia wykonania zadania. Ludzie doskonale pamiętający stalinowskie represje nie zgadzają się na zabicie kogoś tylko dlatego, że pisze prawdę. Sprawa publicysty zostaje więc rozpatrzona w drugiej instancji i kończy się uniewinnieniem. Oskarżony etykietki zdrajcy” w opinii swoich wrogów nie pozbył się nawet do dzisiaj, co dobrze oddaje specyficzną sytuację w kraju, w którym nieco wcześniej grupa kilkunastu literatów redagowała we Lwowie kolaborancki dziennik, a po wojnie przez kilkadziesiąt lat każdy pisarz musiał poddawać się cenzurze i pertraktować w sprawie wydania swojej książki z partyjnymi wydawnictwami (ten ostatni argument przywoływał Mackiewicz w uzasadnieniu niemożliwości publikowania swoich książek w ojczyźnie).

W 1943 roku zostaje członkiem delegacji katyńskiej, dowiezionej na miejsce mordu przez nazistów, ale tym razem działającej w porozumieniu z państwem podziemnym. Jednego z literatów tam obecnych, Niemca z pochodzenia – Ferdynanda Goetla – władze PRL oskarżą później o kolaborację. Mackiewicz ogłosi po powrocie swoje świadectwo Widziałem na własne oczy…, jeden z cenniejszych tekstów w literaturze przedmiotu, także przejmujący dokument ludobójstwa. W jego przypadku oddźwięk nie kończy się na zniesławieniu – dostaje drugi wyrok śmierci, tym razem od PPR.

Rok później, uciekając przed wyzwoleniem” trafia do Warszawy, następnie do Krakowa. Przygodnie wydawane pismo Alarm” oraz broszura Optymizm nie zastąpi nam Polski” (jej tytuł mógłby być właściwie jednym z mott twórczości pisarza) raz jeszcze próbują uświadomić fakt nadejścia nowej niewoli. Ale historii nie da się już zatrzymać.

Tuż po wojnie jako emigrant pracuje nad Zbrodnią katyńską w świetle dokumentów, pierwszą książką poświęconą tej tematyce. Po wydaniu polskim (1948) tom w nieco zmienionej wersji ukaże się w kilku językach europejskich. Na początku lat pięćdziesiątych autor zostaje wezwany do Waszyngtonu, aby złożyć zeznania przed komisją Kongresu badającą okoliczności mordu.

Przełomowy okazuje się rok 1955. Następuje przeprowadzka do Monachium (tym razem już na stałe), Mackiewicz zaś po raz pierwszy od prawie 20 lat przypomina o sobie jako o beletryście. Robi to zresztą w iście piorunującym stylu. Droga donikąd, oparta na motywach autobiograficznych powieść o życiu w sowieckiej Litwie, w sposób dokumentalny wierna odtwarzanym realiom, zostaje uznana przez część emigracji za najlepszą polską książkę powojenną. Czytelnicy krajowi mogli się o niej dowiedzieć z Moralnych zwłok szlachcica kresowego, recenzji Pawła Jasienicy opatrzonej mottem z Conrada (Ohyda! Ohyda! ”). Przedstawia ona dzieło jako kontynuację gadzinowej publicystyki, pozbawioną miłości do ludzi, kraju i miasta”, wrogą wobec Polaków, a nadto rzeźniczo naturalistyczną:
Postacie Drogi donikąd ciągle plują, charkają, ucierają nosy palcami, skrobią się w tyłki, rzygają.
Od nas także zależy, co w dziełach widzimy”, jak to kiedyś ujął Czesław Miłosz. Można więc stwierdzić, że recenzent dostał taką książkę, na jaką zasłużył.

W tym samym czasie ukazuje się psychologiczny Karierowicz, owoc zainteresowania tematyką egzystencjalną, doskonale widoczną także w dziełach politycznych. Tym ostatnim, z racji swojej wyjątkowości, wyznaczone było wysunięcie się na plan pierwszy. Tak też było z Kontrą  (1957), na której propaganda komunistyczna znowu miała używanie, nazywając autora piewcą prohitlerowskich oddziałów”.  Taka ocena nie wytrzymuje porównania z faktami, choćby przez jedną ze szczególnych cech powieściopisarstwa Mackiewicza – znacznie większą dyskretność ocen niż w przypadku jego artykułów. Jeśli ktoś od początku podsumuje bohaterów – kozacką rodzinę Kolcowów – tylko jako nazistowskich morderców, będzie mógł tę opinię utrzymać do końca lektury. Stary Kolcow i jego synowie, cierpiący prześladowania za Stalina, gdy pojawia się możliwość odpłaty, przyłączają się do Niemców. Hitler nie jest dla nich wykonawcą Ostatecznego Rozwiązania ani Generalnego Planu Wschodniego (o istnieniu których zresztą nie mogli wiedzieć), ale przywódcą armii mogącej przywrócić wolną Rosję. Zamiast tego przychodzi rozczarowanie. Kozacy najpierw muszą całymi miesiącami czekać w bezsensownej bezczynności, później zaś zostają powołani pod broń; w chwili, gdy wynik wojny jest już przesądzony, zostają wysłani na front… do Włoch. O ile kogoś autor atakuje w tej książce ponad wszelką wątpliwość, to Sowietów oraz pełnych perfidii i zakłamania Anglików, do ostatniej chwili oszukujących ludzi, których zamierzali wydać w ręce oprawców. Kontra, napisana w formie krótkiej powieści, osiąga mistrzostwo w warstwie kompozycyjnej. Łączy zarówno szeroką perspektywę oraz epicki oddech (wyraźnie inspirowane – o czym jeszcze będzie mowa –Szołochowem), jak i ścisłą konstrukcję przypominającą opowiadanie. Z tego też powodu wielu czytelników uważa ją za najwybitniejsze dokonanie literackie pisarza.

Jeszcze ambitniejsza Sprawa pułkownika Miasojedowa (1962) splata ze sobą wątki obyczajowy i historyczny w opowieści obejmującej obie wojny światowe. Lewa wolna (1965) pozwoliła prozaikowi podzielić los wielu wybitnych pisarzy polskich – oskarżenie o szarganie świętości”. Dzieło stawiało tezę o wojnie 1920 roku jako zwycięstwie militarnym, lecz klęsce politycznej. Piłsudski miał dwukrotnie szansę całkowitego rozbicia bolszewików, z czego zrezygnował w imię upadku Rosji carskiej. Przeładowana informacjami w warstwie faktograficznej, książka zawiera jednak także bezbłędne partie z życia żołnierskiego. Wyjątkowo barwne opowieści znane Mackiewiczowi z osobistego doświadczenia wyróżniają się pozytywnie na tle literatury wojennej, bynajmniej nie tylko polskiej.

Wreszcie Nie trzeba głośno mówić (1969), pozycja pozwalająca zamknąć cykl powieściowy dotyczący trzydziestu lat europejskiej historii. Warto przed jej dokładniejszym omówieniem przypomnieć dwie reakcje czytelników. Pierwszą była recenzja londyńskich Wiadomości” zatytułowana lakonicznie Arcydzieło. Drugą – rezolucja Zjazdu Delegatów Koła AK, potępiająca autora za poglądy zawarte w powieści. Był to jeden z rzadkich polskich przypadków oficjalnego niekomunistycznego dokumentu  atakującego kogoś za napisanie konkretnego dzieła literackiego (poprzednio podobny efekt wywołała Lewa wolna).

Ostatnie lata życia upłynęły twórcy w trudzie i osamotnieniu. Atakowany zarówno z lewa, jak i z prawa, mieszkał razem z żoną w małym pokoju z kuchnią. Włodzimierz Odojewski określił to mieszkanie jako lokum wielkości łazienki[2]. Mackiewicz, pracując w takich warunkach, zdołał Nie trzeba głośno mówić napisać w dwa i pół roku. PRL-owscy literaci mający zapewnione komfortowe miejsca do pracy i będący fetowani przez władze często przez całe życie nie zdołali stworzyć niczego, co choćby zbliżyło się jakością do tego, co emigrant dał z siebie przez półtorej dekady. Nie jest to jedyna różnica. Pominąwszy epizod socrealizmu, największy grzech krajowych pisarzy to nie bezpośrednie agitowanie, tylko konformizm i bierna akceptacja systemu. Mackiewicz był nieprzejednany, nawet wobec samego siebie. Nie wierzył w możliwość reformy komunizmu ani obalenia go w sposób inny niż siłowy. Miał przez to krytyczny stosunek do Kościoła (zbytnio ugodowej polityce papiestwa wobec ZSRR poświęcił dwie książki) i Solidarności. Ograniczonym zaufaniem darzył dysydentów, wdał się nawet w mało poważnie dzisiaj brzmiące rozważania, czy samo istnienie Sołżenicyna nie jest tylko rządową prowokacją. Jednym z najbardziej zawziętych antagonistów prozaika był Jan Nowak-Jeziorański, jak i cały polski oddział Radia Wolna Europa. W wyniku tego głos pisarza nigdy nie został nagrany. Na własną prośbę został skreślony z jury nagrody literackiej Wiadomości”, gdy uznał, że nie przestrzega ono zasad określonych przez Grydzewskiego. Wydawało się, że jedynym człowiekiem, z którym mimo ewidentnej różnicy poglądów umie się porozumieć, jest Jerzy Giedroyć (w Bibliotece Kultury wydał dwie powieści). Gdy jednak w laudacji nagrody przyznanej przez paryski miesięcznik znalazło się lekceważące zdanie na temat jego publicystyki (autorstwa Gustawa Herlinga-Grudzińskiego), zrezygnował z odbioru, tak mu przecież wtedy przydatnej, gratyfikacji finansowej.

Umarł w Monachium 31 stycznia 1985 roku. Jego uroczystości pogrzebowe zostały nieoczekiwanie przerwane przez księdza, który uznał, że pożegnanie umarłego… trwa za długo (Dłużej nie można, proszę wychodzić). Duchowny obrócił się w stronę urny z prochami Mackiewicza i zapytał: Kto weźmie tę skrzynkę?”. Pytanie okazało się zaskakująco aktualne także i w nowym systemie.

Po powstaniu drugiego obiegu w kraju (1976) pisarz pozwolił na wolny przedruk swoich książek w wydawnictwach pozacenzuralnych (pod warunkiem nieopatrywania ich żadnymi komentarzami), zastrzegając oczywiście, że nie dotyczy to wydawców oficjalnych. Spadkobierczyni praw autorskich Nina Karsov uznała, iż zalecenie to obowiązuje także w III RP. Wywiązał się trwający kilkanaście lat spór o spuściznę emigranta, w którym coraz bardziej zamazywały się właściwe cele i intencje poszczególnych osób. Dość powiedzieć, że książki prozaika, choć legalnie dystrybuowane w Polsce, są po dziś dzień wydawane w Londynie.

Nie lepiej było z recepcją ideową. W 1991 roku Adam Michnik udzielił wywiadu Nowym Książkom”, gdzie stwierdził:
O ile uważam, że można zrozumieć Mackiewicza, o tyle zupełnie nie pojmuję, jak można go gloryfikować. (…) ci, którzy go gloryfikują, którzy intelektualizują jego tępy zoologiczny antykomunizm, biorą na siebie jakąś odpowiedzialność za to barbarzyńskie schamienie, które teraz nadchodzi.
Rok później postaci twórcy poświęcono odcinek programu Wokanda Historii. Zebrani dyskutanci oceniali publicystę m.in. poprzez pryzmat tezy, że Polska powinna się sprzymierzyć z Hitlerem przeciw Stalinowi. Czyli poglądu, którego nie ma w żadnym jego tekście.

Równocześnie ukazały się też solidnie udokumentowane oraz pozbawione uprzedzeń książki Włodzimierza Boleckiego i Grzegorza Eberhardta, przyczyniające się do rehabilitacji swojego bohatera, a także przybliżające jego twórczość nowemu pokoleniu czytelników.

Dzieło

Nie trzeba głośno mówić w podtytule określona jest jako powieść. To nie tylko dopisek czysto informacyjny, ale także pewnego rodzaju deklaracja ideowa. Przypisana została do książki kronikarskim sposobem podzielonej na lata, cytującej dosłownie urzędowe dokumenty, sceny fabularne przeplatającą zapiskami o charakterze czysto informacyjnym, mającą bibliografię liczącą prawie setkę pozycji, a także, co może najbardziej osobliwe, indeks osób, katalogujący najważniejsze postacie epoki na równi z najbardziej nawet epizodycznymi bohaterami fikcyjnymi. Jestem zwolennikiem w twórczości literackiej swobody nieograniczonej.”, uzasadnia autor swoje poczynania.
Dziś zwłaszcza, gdy próby obalenia krępujących twórczość kategorii prowadzą do licznych eksperymentów (…) surowe przestrzeganie podziału na tzw. „fiction” i „non-fiction” wydaje mi się anachronizmem. Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem przeciwnikiem utartych konwencji. Chcę tylko uprzedzić czytelnika, że moja powieść tych konwencji nie przestrzega[3].
Nieco kłopotliwe zapewnienie. Od razu widać, że tekst Mackiewicza ma charakter niewątpliwie montażowy. Z jednej strony jest kroniką – opowieścią o działaniach wojennych na froncie II wojny światowej oraz próbie zmontowania w tych latach wojskowego ruchu antysowieckiego. Z drugiej – dziełem należącym do prozy epickiej, epopeją uzyskaną poprzez stworzenie fabuły, w której działania kilku kluczowych osób stanowią pryzmat, przez jaki czytelnik ogląda zdarzenia historyczne. Ta druga warstwa nie ma charakteru czysto ilustracyjnego, chociażby przez sam fakt, że objętościowo jest o wiele większa od rozdziałów dokumentalnych. W jej przestrzeni miesza się kilka gatunków prozy: polityczna, obyczajowa, sensacyjna, wojenna, także opisowa. Jej logikę zdeterminowały wymogi dramatyzmu i narracji. I tak np. autor zapożycza od Szołochowa (Cichy Don przedstawiał pisarzom jako wzór do naśladowania już w 1936 roku)  technikę poprzedzania lub pointowania fragmentów o największym napięciu scenami z życia przyrody[4]. Ujawnia się przy tym oryginalność podejścia pisarza, nie będącego wszak tylko biernym naśladowcą. Jest on znakomitym pejzażystą, malującym otoczenie w słowach oszczędnie dobranych, ale uderzających celnością opisu i odwołujących się do wrażeń zmysłowych. Sam, należąc do grona miłośników i znawców tematu, nie wymaga aż tak dużego zaangażowania od czytelnika. Właśnie choćby na tym niepozornym aspekcie jego twórczości –  scenach przyrodniczych, zwykle będących przysłowiowym przykładem nudnego przerywnika, u niego zaś intensywnych i dynamicznych w lekturze – widać jak w soczewce przykład wyjątkowego talentu.


Choć powieściopisarz przedstawia się jako nowator i rzeczywiście jego konstrukcja fikcyjno-fabularna budzi szacunek już samymi rozmiarami, to zachowuje jednak temperament konserwatysty. Ukończoną całość można by zestawić z dykcją powieści XIX-wiecznej oraz narratorem auktorialnym, wygłaszającym czasami całe dygresje na konkretne tematy w kierunku odbiorców, jako punktem wyjścia. Szołochow, gdy ozdabiał kolejne rozdziały swojego dzieła konkretnymi informacjami o przebiegu walk, chciał wzbogacić model tradycyjnej epiki, nie reformować go w duchu awangardowym. Wreszcie deklarację o pomieszaniu fikcji z dokumentem Mackiewicz rozumiał w inny sposób niż wielu pisarzy współczesnych, którzy by się pod nią podpisali. Przyjęta konwencja to dla niego nie furtka do ubarwiania historii, tylko jak najwierniejszego odtwarzania jej innymi metodami, jak o tym zapewnia osobiście:
Przedstawienie tych zdarzeń w powieści nie ma na celu narzucania czytelnikowi jakiejkolwiek tezy”, bądź podejmowania „polemiki politycznej”. Jest wyłącznie próbą opisania tego, co było.
22 czerwca 1941 roku przywitał wilnian nagłym bombardowaniem miasta. Komunistyczny aparat represji, wykonawca aktów masowego terroru, strażnik systemu pragnącego zamienić każdego obywatela w niewolnika, rozpada się w ciągu kilkunastu godzin. Mieszkańcy Litwy z ulgą i nadzieją patrzą w przyszłość. Taki obraz jest oczywiście wedle dzisiejszej oceny mocno nieodpowiedni, ale przecież wybuch radości w tamtym momencie to nie zmyślenie literackie. Jest to natomiast być może pierwsza sytuacja, gdy w książce zjawia się, bądź to powiedziana otwarcie, bądź zasugerowana w umyśle czytelnika ironiczna fraza stanowiąca tytuł. W światopoglądzie autora nie mieści się myśl, by zatajanie czegokolwiek miało przynieść ogółowi pozytywne skutki, wręcz przeciwnie – jest to zbrodnia zaniedbania i manipulacji. Nie zawsze dokonuje się jej ze złej woli, czasem wynika ona z głupoty albo chęci pielęgnowania własnych kruchych nadziei. Związany z takim podejściem ton dystansu (mimo świadomości powagi opisywanych rzeczy) przybierający różne formy – od ironii dramatycznej po wisielczy humor, będzie cennym wkładem pisarza w poetykę pisania o ludziach uwikłanych w tryby historii.
„- Nie chcę tu wpadać w patos – ciągnął «Pułkownik» wpadając w patos”…[5]
Autor już we wstępie informuje, że nowa pozycja jest częściową kontynuacją Drogi donikąd. Można ją jednak czytać także nie znając poprzedniej części. Porównanie  takie wypada nawet nieco przygnębiająco. Paweł, główny bohater pierwszej powieści, w finale uciekł tuż przed wkroczeniem nazistów i czytelnik więcej go nie zobaczy. Jeden z jego towarzyszy, symbol oporu przeciw komunistom, nie żyje. Na plan główny wysuwa się Leon razem z Henrykiem, który poprzednio pojawił się tylko w jednej scenie (jak się teraz okazuje – dosyć charakterystycznej) i to anonimowo. Powraca także narodowiec Konrad. Przesłuchiwany przez enkawudzistów zaproponował im w imię „realizmu” politycznego swoisty sojusz. Skończyło się na tym, że tylko napaść niemiecka ocaliła go od wylądowania w łagrze. Niedługo czynnie zwiąże się z akowcami. Jak się okaże, jest to kontynuacja jego wyborów ideowych w o wiele większym stopniu niż można się spodziewać…

Omówienie książki zaczęło się, nie do końca typowo, od kilku spostrzeżeń od charakterze formalnym. Lecz to kompozycja jest właśnie tym elementem, który uderza już przy pierwszej lekturze. Przed odbiorcą otwiera się relacja o pięciu najintensywniejszych latach w historii zeszłowiecznej Europy połączona z  dodatkiem dziennikarsko-historycznym, a przy tym całkiem dobrą powieścią mającą dwóch bohaterów głównych i kilkunastu pobocznych. Rysunek tych ostatnich potrafi być mistrzowski, nawet gdy pojawiają się tylko w jednej scenie. Losy  innych należą do najważniejszych elementów literackiej układanki pomimo tego, że potrafią powrócić na karty całości raz na kilkadziesiąt albo kilkaset stron. A wszystko to zamieszczone na przestrzeni jednego, obszernego tomu. Przy takich warunkach efekt końcowy wcale nie robi wrażenia wypchania ponad miarę, pozostaje barwnym i zapadającym w pamięć freskiem. Jego ścisła (ale momentami z sukcesem obliczona na zaskakiwanie czytelnika) konstrukcja dzisiaj może się kojarzyć z doskonale zaplanowanym serialem telewizyjnym o wielu przeplatających się wątkach i dużej różnorodności scen, z jakich każda jest dokładnie przemyślana pod względem dramatyzmu i informacyjności.

Innym powodem, dla którego ponad czterdziestoletnie dzieło czyta się z taką świeżością jest język postaci, zdradzający znakomite osłuchanie z żywą mową, a przy tym zachowujący kompozycję literacką. Kiedy Mackiewicz chce wprowadzić odbiorcę w jakieś zagadnienie, jedną z jego ulubionych metod jest wprowadzenie dialogu z dominującą, monologową pozycją jednego z rozmówców. Metoda ryzykowna, ale tutaj przeprowadzona wyjątkowo skutecznie. Orley, flamandzki ochotnik w mundurze Wehrmachtu, Skowroński, partyzant wierzący w dość optymistyczną wersję interwencji Sowietów na terenie Polski, „Pan Aleksander” (Bocheński), przed wojną jeden z twórców polskiej myśli mocarstwowej, teraz gorący zwolennik współpracy z przyszłymi okupantami – żaden z nich nie popada w ton sztywnego wykładu, każdy natomiast ma swój własny, niepowtarzalny styl, głęboko zapadający w pamięć przy lekturze. To samo zresztą można by powiedzieć o bardziej konwencjonalnych dialogach, niezależnie od tego czy chodzi o dyskusję o losach kontynentu, czy (skądinąd rewelacyjną) wymianę zdań na temat tego, czy w niebie używa się wulgaryzmów.

Bohaterowie nie są bowiem ani autorskimi marionetkami, ani bezwolnymi uczestnikami wielkiej historii. Nawet w najcięższych warunkach ludzie starają się wieść normalne życie i Mackiewicz stara się to ukazać. Polityka to nie wyizolowany element świata obchodzący tylko wielkich, ale żywioł z dużą siłą zderzający się z losami „maluczkich”. Ci ostatni reagują różnie –od podejmujących aktywne zaangażowanie po takich, co próbują ją ominąć niby przeszkodę na drodze. Powieść opisuje najbardziej chyba ekstremalną próbę „życia poza systemem”. Radykalniejszą od włóczących się bez pracy bohaterów Kerouaca czy Stachury, wymagającą większego wysiłku od ucieczki przed rzeczywistością w świat kultury, jak tego chcieli romantycy. Paweł z Drogi donikąd wybrał ignorowanie, a od pewnego momentu otwartą wrogość wobec sowieckiej kontroli. Henryk, Leon i kilku „ludzi dobrej woli” zmagają się z jedną okupacją, widzą widmo drugiej, jednocześnie zaś próbują zmienić oficjalny ruch oporu, od początku stawiający na przegraną kartę. Autor płynnie przechodzi od polityczności do egzystencjalizmu, widząc tutaj logiczne wynikanie. Świat ludzki, w którym na dłuższą metę dominują takie cechy jak okrucieństwo czy głupota, jawi się jako materiał do ponurych rozmyślań, zwłaszcza w porównaniu z wolną od zdegenerowania naturą. Symbolicznym podsumowaniem obu wątków jest choćby opowieść o gołębiach.

Sposób mówienia pisarza o tych sprawach jest właściwie polemiczny wobec większości polskiej tradycji literackiej. To nie patos wieszczów, egzaltowana rozpacz Żeromskiego czy estetyzowana melancholia Iwaszkiewicza. Ten tragizm jest dyskretny, wiele rzeczy mówiący między wierszami, wzbogacony o wspomniany już czarny humor.

Prozaikowi udaje się poczynić także inne wartościowe odstępstwo. Pisząc o rzeczach szczególnie ważnych dla rodaków, unika częstej (za częstej) polonocentryczności, przedstawia prawdziwą mozaikę narodów i interesów, nikogo nie faworyzując. Polacy posiadają pewną realną siłę wykonawczą, ale są zbyt dumni i zaślepieni wiarą w aliantów (która odbije się echem w genialnie sarkastycznej ostatniej scenie), żeby uniknąć fatalnych błędów. Myśląc, że działają dla siebie, realizują tak naprawdę obce interesy. „Całość robi wrażenie angielskiego pisma «dla Polaków», ale nie pisma polskiego.”[6], jak ocenia Ławrynowicz, jeden z bohaterów, treść urzędowego biuletynu armii podziemnej. Ci sami ludzie przez swoją nieustępliwość torpedują koncepcję wspólnej federacji państw słowiańskich. Mackiewicz nie przesądza z góry o powodzeniu tego przedsięwzięcia, przypomina jedynie, że sensowna alternatywa jednak istniała. Interesujące wrażenie sprawia pojawiający się w ostatnich partiach portret Warszawy, miasta żywego i nieco wesołego, jakby starającego się za wszelką cenę pokazać, że nie dało się złamać okupantom. Mimo to, ciągle ktoś zostaje aresztowany, po czym jego nazwisko pojawia się na liście rozstrzelanych. Powstała stąd podskórna nienawiść do Niemców uniemożliwia skorelowanie perspektyw stolicy i Kresów. Raz jeszcze Ławrynowicz:
Przez dwadzieścia cztery lata, ćwierć wieku, zakopany w tym gnoju sowieckim, dzień po dniu, pracowałem, i czekałem w najskrytszych marzeniach na zniszczenie tego gówna, tej plugawej zarazy świata. Tymczasem… Pan wie, jaka jest sytuacja. Mam tym bolszewikom pomagać do zwycięstwa? (…) Właśnie w tej chwili, gdy to łajno psie zepchnięte zostało na brzeg przepaści, ja mam nadstawiać głowę swoją swojej żony, syna, aby je od tej przepaści ratować. To mnie mierzi w całej naszej sprawie[7].
Zdemaskowanie tej gry pozorów daje ciekawy aneks do próby opisu koroniarskiego (a po Jałcie – po prostu polskiego) charakteru.

O Rosjanach jako ludziach twórca pisze z empatią i zrozumieniem. W przeciwieństwie do części myślicieli konserwatywnych nie wierzył w tezę o „czerwonym caracie”, o ciągłości wschodniego despotyzmu. Komunizm był dla niego ponadnarodowym (czy może raczej antynarodowym?) projektem, zapuszczającym korzenie tam, gdzie może. Z pewną atencją rysuje białych emigrantów, rzadko wspominanych i traktowanych dwuznacznie w polskiej literaturze. Losy Antona Panisienki, trochę przypadkowo przeszłego na stronę niemiecką, a za jej pośrednictwem białogwardyjską, stanowią jeden z głównych wątków powieści.

Dlaczego Niemcy nie są przedstawieni w pozytywnym świetle, łatwo zrozumieć. Tym niemniej, również ich krytyka odbiega od stereotypu. Hitler przez swoje zbrodnie staje się, paradoksalnie, największym sojusznikiem Stalina. „Wujek Joe” jako ofiara faszystowskiej napaści umie sprawnie pozyskać zaufanie Zachodu. Jego oponent zaś nie podbił ZSRR, nie dlatego, że było „za duże”, tylko, bo postanowił walczyć ze wszystkimi jego mieszkańcami, także tymi, którzy wcale nie mieli ochoty umierać za komunizm tuż po wielkiej czystce. Przez swój bezsensowny rasizm i zignorowanie dążeń narodowościowych milionów potencjalnych sojuszników zmarnował szansę panowania nad światem. Co zresztą znakomicie uzupełnia obraz niemieckiej kultury, pozornie uporządkowanej, ale trawionej przez elementy irracjonalne i kult przemocy. Ze względu na polityczną osnowę powieści sprawa Holocaustu odgrywa rolę nieco
poboczną, ale autor i ten aspekt przywołuje w spektakularnym stylu opisując osobiście przez siebie oglądaną masakrę Żydów w Ponarach. To zdecydowanie najbardziej wstrząsający fragment książki wykraczający poza fikcję literacką.

Stosunkowo przyjaźnie ukazani są przedstawiciele mniejszych narodów, będący często ofiarami cudzych machinacji. Pisarz czasem używa ich przedstawicieli (archimandryta Serafin, białoruski literat Brzozowicz), by powiedzieć rzeczy ważne. Lecz i oni nie są bez winy. Litwini posiadają pewien potencjał, ale wiecznie pokrzywdzeni, gdy tylko zyskają możliwość działania, wykorzystują ją do załatwiania zadawnionych porachunków. Krąg przemocy coraz to się rozszerza, zwłaszcza gdy losy Litwy stają się coraz bardziej niepewne. W roku 1944 każdy strzela do każdego.
- Mogę panu powiedzieć, kto to mógł zrobić: agenci Gestapo na własną rękę, bo z urzędu toby ją rozstrzelali, a nie likwidowali cichaczem; policja litewska; partyzantka sowiecka; podziemie polskie; banda żydowska przez zemstę; zwyczajni bandyci…
- Ci wszyscy mają broń. Byłaby zastrzelona, a nie uderzona tępym narzędziem podczas libacji.
- Możliwe. Więc dalej: kompanioni z czarnego rynku; konkurenci handlowi; ktoś pomniejszy ze zgrai spekulantów, którymi się otaczała; ktoś ze współwtajemniczonych w zakopane skarby żydowskie…[8]
Smuga cienia

„Jeśli przyjąć (…), że opowiadanie jest moralizatorskie, to jest to najsłabiej moralizujące opowiadanie, jakie czytałem” – stwierdza współczesny czytelnik Jądra ciemności. Ale czy bycie moralistą i moralizatorem to jedno i to samo? Czytając Mackiewicza, pisarza urodzonego w roku książkowego wydania opowiadania Conrada, można z dużą dawką pewności stwierdzić, że nie. Umiejętność obserwacji pewnych spraw nie oznacza od razu możliwości znalezienia gotowych recept. Niekiedy każe się za to zastanawiać, czy takie recepty w ogóle istnieją. Conrad u progu wieku umiał dostrzec mrok nie tylko w głębi kongijskiej dżungli, ale także na stojącym na Tamizie jachcie.
Otwarte morze było zagrodzone czarną ławą chmur, a spokojny wodny szlak, wiodący do najdalszych krańców ziemi, ciągnął się, mroczny, pod zasępionym niebem, zdając się prowadzić do jądra niezmierzonej ciemności.
Mimo to, gdy po latach pisał serię wstępów do swoich dzieł, poważnie zastanawiał się, czy dama, która oceniała Lorda Jima jako książkę chorobliwą, była Europejką, ponieważ „łaciński temperament nie mógłby dostrzec nic chorobliwego w dotkliwym poczuciu utraconego honoru.” Pod ukończonym tekstem postawił datę 1917.

W lutym 1945 roku generał Leopold Okulicki, jeden z szesnastu przywódców polskiego państwa podziemnego sądzonych w Moskwie, oświadczy, iż oskarżonych podstępnie zwabiono w pułapkę, zapewniając ich wcześniej „słowem honoru” o gwarantowanej nietykalności. Odpowiedzią sali był wybuch śmiechu. Niedługo później ulicami zburzonej Warszawy przechadzało się dwóch polskich pisarzy, obywateli nieistniejącego już państwa. Niektóre części miasta zostały zrównane z ziemią w sposób najzupełniej dosłowny – gdy nadeszła wiosna, niegdysiejsze fundamenty zaczęły zarastać trawą. Jeden z wędrowców, poeta o naturze analitycznego filozofa, znany był z emocjonalnych reakcji w chwilach największego napięcia. „Józef Conrad, ten niepoprawny polski szlachcic!”, krzyknie do siebie, gdy po raz kolejny gruz zachrzęści mu pod stopami. Ten okrzyk będzie mu później towarzyszył przez szereg lat. Podobnie jak wielu innym, którzy będą czerpali z jego idei.

Co się zdarzyło w międzyczasie? Twórczość autora Nie trzeba głośno mówić jest próbą kronikarskiego i literackiego zapisu tego przełomu. Łatwo byłoby stwierdzić, że zawinił jeden konkretny system. Ale co by było, gdyby się okazało, iż to po prostu czynnik ludzki otrzymał wreszcie szansę realizacji swoich najśmielszych zamiarów?
Zapowiadała się druga zima, głodna, bez opału w miastach, wstrętna, przejmująca dreszczem. Odrażająca jak olbrzymie padło, nago rzucone na konary lasów, na zamarznięte rzeki-jeziora, od którego ciągnęło smrodem zwęglonych belek, benzyny, starego żelaziwa, biedy ludzkiej i słodkawą wonią trupów.
- Co o niej powie historia?
- Zapewne zełże, jak to w jej zwyczaju.
- Czy zdobędzie się kiedy na uczynienie znaku krzyża świętego: „W imię lasów, rzek i stepów, przebaczam wam żołnierze”?…
- Nigdy![9]
Są takie rzeczy, z którymi trzeba się nauczyć żyć.
Piotr Kowalczyk
_________________________
PRZYPISY:
1. Ten i pozostałe cytaty w tej części artykułu zaczerpnięte zostały ze strony http://tylkoprawda.akcja.pl/, zawierającej bardzo obszerny korpus tekstów zarówno Mackiewicza, jak i o Mackiewiczu. Zachęcam do bliższego zapoznania się z nią każdego zainteresowanego tematem.
2 . Informacja z serialu Errata do biografii.
3.  J. Mackiewicz, Nie trzeba głośno mówić. Powieść, Londyn 1993, s.7. (Z tej strony także pochodzą wszystkie cytaty ze wstępu).
4. Sam pomysł oczywiście dużo starszy, por. np. w Potopie Sienkiewicza: „Na świecie niebo pokryło się chmurami i zbierało się na burzę.”
5. J. Mackiewicz, dz. cyt., s. 334.
6. Tamże, s. 125.
7. Tamże, s. 96.
8. Tamże, s. 431.
9. Tamże, s. 265-266.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.