Życie
Józef Mackiewicz urodził się 1
kwietnia 1902 roku w Sankt Petersburgu. Zarówno dzień przyjścia na
świat, jak i miejsce urodzenia – miasto, które w przeciągu
kilkunastu lat miało zmienić swoją nazwę, symbolikę oraz
znaczenie – zdają się dowodzić, że narodzonemu od początku
towarzyszył ślad ciemnej ironii, który tak chętnie później
zaadaptował do własnej twórczości.
Ten przelotny kontakt z carską stolicą to też jak
gdyby sygnał od losu. Pisarz jako pięcioletnie dziecko wraz z
rodzicami przeniósł się do Wilna, z którym związany będzie
przez pół życia. Miasto – nominalnie związane jeszcze z
cesarstwem rosyjskim – jest tak naprawdę stolicą własnego,
bardzo bogatego i różnorodnego świata. Kiedy w kwietniu 1919 roku
naczelnik państwa polskiego będzie potrzebował zwrócić się do
zamieszkujących te ziemie, wyda po prostu odezwę „Do mieszkańców
byłego Wlk. Księstwa Litewskiego”. Zagarnięcie tzw. Litwy
Środkowej na terytorium II RP, a przez to faktyczny rozpad kraju na
dwie części – litewską i polską – nie zakończy jeszcze
istnienia Wielkiego Księstwa. Zdoła to uczynić dopiero największa
w historii burza dziejowa.
Człowiek, który z niej ocalał, świadek,
kronikarz, nosiciel ostrzeżenia dla przyszłych pokoleń, pierwszy
raz zetknął się z bolszewikami jako siedemnastoletni
gimnazjalista. Podczas dwóch lat wojny przeszedł podwójny chrzest:
jako żołnierz i twórca. List żołnierza-kawalerzysty,
drukowane w 1921 roku wspomnienie z niewoli litewskiej, daje
pojęcie o rodzącej się metodzie pisarskiej autora. Dar narracyjny
łączy się tu z próbą szerszej, racjonalnej analizy, a także z
pasją demaskatorską, odkrywającą rzeczy wstydliwe i zakłamane,
niepozbawioną swoistej złośliwości. Ówcześni czytelnicy z tego
ostatniego aspektu mogli sobie w ogóle nie zdawać sprawy. Surowa
krytyka komunistycznych sojuszników wpisywała się mimo woli w
schematy sanacyjnej propagandy. Punkt widzenia Mackiewicza nie jest
jednak perspektywą pełnego samouwielbienia Polaka, odnoszącego się
do sąsiadów z pobłażliwą pogardą. Dominanta jego pisarstwa to
uporczywe i bezwarunkowe dążenie do prawdy. Gdy odczuje taką
potrzebę, uderzy w rodaków równie mocno i boleśnie, jak mógłby
to zrobić ktoś z zewnątrz.
Okres międzywojenny związany jest głównie z
pracą w dzienniku „Słowo”, kierowanym przez brata Józefa –
Stanisława (Cata), jednego z najlepszych i najpopularniejszych
polskich publicystów. Prorządowa (przez większość czasu) linia
gazety nie do końca jednak do niego przemawia. Po romansie z
literaturą lżejszego kalibru w latach trzydziestych (próbował
swoich sił jako komediopisarz i współautor Wileńskiej
powieści kryminalnej), na rok przed wojną wyda zbiór
reportaży Bunt rojstów – krytykę polskiej polityki na
Kresach, prowadzonej z pozycji mocarstwowej, charakteryzującej się
butą i lekceważeniem wobec mniejszości narodowych. Przy tym jest
to także kolejny pokaz dziennikarskich i obrazowych walorów
omawianej prozy.
Po 17 września Wilno przechodzi na krótko w ręce
Litwinów. Mackiewicz dostaje pozwolenie na wydawanie „Gazety
Codziennej”, lojalnej wobec nowych władz, ale apelującej do nich
o racjonalne działania. Dla części Polaków takie działanie
równoznaczne jest ze zdradą. Strona litewska uważa z kolei
dziennikarza za osobę podejrzaną i nieustannie patrzy mu na ręce.
Nie ostatni to przypadek w tej biografii, gdy pisarz, dystansując
się od obu stron konfliktu, przez obydwie traktowany będzie jako
wróg. Dodatkowo, jak w koszmarnym śnie, powtarza się sytuacja z
rządem uciskającym słabszych, tym razem ofiarą są Polacy. Nowi
panowie zdają się nie zwracać uwagi na grożące im
niebezpieczeństwo sowieckie, są zbyt zajęci załatwianiem
narodowych resentymentów. Doświadczenia z tamtych lat niewątpliwie
wpłynęły na uformowanie Mackiewiczowskiego widzenia nacjonalizmu
jako ponurego bezsensu, od którego gorszy jest tylko komunizm.
Tak długo mieszkam wśród obcych, że już dawno miałem sposobność się przekonać, że wszyscy ludzie są jednakowi, a każdą ciasnotę poglądów,czy to narodowych, czy partyjnych, uważam za raka na ciele ludzkości, który życie ludzkie przeistacza w nudę… Czy to będzie Deutschland über alles, czy Polska über alles, czy Partia über alles… – jest dla mnie jednako wstrętne[1],
napisze już jako emigrant. Nieprzypadkowo jego
największe dzieło podejmie wątek antagonizmów narodowych
niweczących nawzajem wysiłki osób na tyle zaślepionych, by na
nich polegać.
Po włączeniu Litwy do ZSRR usuwa się całkowicie
z życia publicznego, pracuje fizycznie. Wezwany na przesłuchanie
przez NKWD wyjdzie z niebezpiecznej sytuacji bez szwanku. Następnego
lata Wilno po raz czwarty zmieni przynależność, tym razem na rzecz
III Rzeszy. „Korzystam z pierwszych łam
drukowanych po polsku, aby je prosić o gościnę.” – tak zaczyna
się podpisany inicjałami artykuł Przeżyliśmy upiorną
rzeczywistość… Opublikowano go w „Gońcu
Codziennym” – polskojęzycznym czasopiśmie wydawanym przez
okupantów. Do października 1941 roku „J.M.
” zamieści tam w sumie cztery teksty o treści
antykomunistycznej. Konsekwencje tej decyzji będą go ścigać przez
dziesiątki lat, do końca życia, a także po śmierci. Pierwszą,
najgwałtowniejszą reakcją jest wyrok pozbawienia życia wydany
przez sąd podziemny AK. Egzekutywa odmawia wykonania zadania. Ludzie
doskonale pamiętający stalinowskie represje nie zgadzają się na
zabicie kogoś tylko dlatego, że pisze prawdę. Sprawa publicysty
zostaje więc rozpatrzona w drugiej instancji i kończy się
uniewinnieniem. Oskarżony etykietki „zdrajcy” w
opinii swoich wrogów nie pozbył się nawet do dzisiaj, co dobrze
oddaje specyficzną sytuację w kraju, w którym nieco wcześniej
grupa kilkunastu literatów redagowała we Lwowie kolaborancki
dziennik, a po wojnie przez kilkadziesiąt lat każdy pisarz musiał
poddawać się cenzurze i pertraktować w sprawie wydania swojej
książki z partyjnymi wydawnictwami (ten ostatni argument
przywoływał Mackiewicz w uzasadnieniu niemożliwości publikowania
swoich książek w ojczyźnie).
W 1943 roku zostaje członkiem delegacji katyńskiej,
dowiezionej na miejsce mordu przez nazistów, ale tym razem
działającej w porozumieniu z państwem podziemnym. Jednego z
literatów tam obecnych, Niemca z pochodzenia – Ferdynanda Goetla –
władze PRL oskarżą później o kolaborację. Mackiewicz ogłosi po
powrocie swoje świadectwo Widziałem na własne oczy…,
jeden z cenniejszych tekstów w literaturze przedmiotu, także
przejmujący dokument ludobójstwa. W jego przypadku oddźwięk nie
kończy się na zniesławieniu – dostaje drugi wyrok śmierci, tym
razem od PPR.
Rok później, uciekając przed „wyzwoleniem”
trafia do Warszawy, następnie do Krakowa. Przygodnie wydawane pismo
„Alarm” oraz broszura „Optymizm
nie zastąpi nam Polski” (jej tytuł mógłby być właściwie
jednym z mott twórczości pisarza) raz jeszcze próbują uświadomić
fakt nadejścia nowej niewoli. Ale historii nie da się już
zatrzymać.
Tuż po wojnie jako emigrant pracuje nad Zbrodnią
katyńską w świetle dokumentów, pierwszą książką
poświęconą tej tematyce. Po wydaniu polskim (1948) tom w nieco
zmienionej wersji ukaże się w kilku językach europejskich. Na
początku lat pięćdziesiątych autor zostaje wezwany do
Waszyngtonu, aby złożyć zeznania przed komisją Kongresu badającą
okoliczności mordu.
Przełomowy okazuje się rok 1955. Następuje
przeprowadzka do Monachium (tym razem już na stałe), Mackiewicz zaś
po raz pierwszy od prawie 20 lat przypomina o sobie jako o
beletryście. Robi to zresztą w iście piorunującym stylu. Droga
donikąd, oparta na motywach autobiograficznych powieść o
życiu w sowieckiej Litwie, w sposób dokumentalny wierna odtwarzanym
realiom, zostaje uznana przez część emigracji za najlepszą polską
książkę powojenną. Czytelnicy krajowi mogli się o niej
dowiedzieć z Moralnych zwłok szlachcica kresowego,
recenzji Pawła Jasienicy opatrzonej mottem z Conrada („Ohyda!
Ohyda! ”). Przedstawia ona dzieło jako kontynuację gadzinowej
publicystyki, pozbawioną „miłości do ludzi,
kraju i miasta”, wrogą wobec Polaków, a nadto rzeźniczo
naturalistyczną:
Postacie „Drogi donikąd” ciągle plują, charkają, ucierają nosy palcami, skrobią się w tyłki, rzygają.
„Od nas także zależy, co w
dziełach widzimy”, jak to kiedyś ujął Czesław Miłosz. Można
więc stwierdzić, że recenzent dostał taką książkę, na jaką
zasłużył.
W tym samym czasie ukazuje się psychologiczny
Karierowicz, owoc zainteresowania tematyką egzystencjalną,
doskonale widoczną także w dziełach politycznych. Tym ostatnim, z
racji swojej wyjątkowości, wyznaczone było wysunięcie się na
plan pierwszy. Tak też było z Kontrą (1957), na
której propaganda komunistyczna znowu miała używanie, nazywając
autora „piewcą prohitlerowskich oddziałów”.
Taka ocena nie wytrzymuje porównania z faktami, choćby przez jedną
ze szczególnych cech powieściopisarstwa Mackiewicza – znacznie
większą dyskretność ocen niż w przypadku jego artykułów. Jeśli
ktoś od początku podsumuje bohaterów – kozacką rodzinę
Kolcowów – tylko jako nazistowskich morderców, będzie mógł tę
opinię utrzymać do końca lektury. Stary Kolcow i jego synowie,
cierpiący prześladowania za Stalina, gdy pojawia się możliwość
odpłaty, przyłączają się do Niemców. Hitler nie jest dla nich
wykonawcą Ostatecznego Rozwiązania ani Generalnego Planu
Wschodniego (o istnieniu których zresztą nie mogli wiedzieć), ale
przywódcą armii mogącej przywrócić wolną Rosję. Zamiast tego
przychodzi rozczarowanie. Kozacy najpierw muszą całymi miesiącami
czekać w bezsensownej bezczynności, później zaś zostają
powołani pod broń; w chwili, gdy wynik wojny jest już przesądzony,
zostają wysłani na front… do Włoch. O ile kogoś autor atakuje w
tej książce ponad wszelką wątpliwość, to Sowietów oraz pełnych
perfidii i zakłamania Anglików, do ostatniej chwili oszukujących
ludzi, których zamierzali wydać w ręce oprawców. Kontra,
napisana w formie krótkiej powieści, osiąga mistrzostwo w warstwie
kompozycyjnej. Łączy zarówno szeroką perspektywę oraz epicki
oddech (wyraźnie inspirowane – o czym jeszcze będzie mowa
–Szołochowem), jak i ścisłą konstrukcję przypominającą
opowiadanie. Z tego też powodu wielu czytelników uważa ją za
najwybitniejsze dokonanie literackie pisarza.
Jeszcze ambitniejsza Sprawa pułkownika
Miasojedowa (1962) splata ze sobą wątki obyczajowy i
historyczny w opowieści obejmującej obie wojny światowe. Lewa
wolna (1965) pozwoliła prozaikowi podzielić los wielu
wybitnych pisarzy polskich – oskarżenie o „szarganie
świętości”. Dzieło stawiało tezę o wojnie 1920 roku jako
zwycięstwie militarnym, lecz klęsce politycznej. Piłsudski miał
dwukrotnie szansę całkowitego rozbicia bolszewików, z czego
zrezygnował w imię upadku Rosji carskiej. Przeładowana
informacjami w warstwie faktograficznej, książka zawiera jednak
także bezbłędne partie z życia żołnierskiego. Wyjątkowo barwne
opowieści znane Mackiewiczowi z osobistego doświadczenia wyróżniają
się pozytywnie na tle literatury wojennej, bynajmniej nie tylko
polskiej.
Wreszcie Nie trzeba głośno mówić
(1969), pozycja pozwalająca zamknąć cykl powieściowy dotyczący
trzydziestu lat europejskiej historii. Warto przed jej dokładniejszym
omówieniem przypomnieć dwie reakcje czytelników. Pierwszą była
recenzja londyńskich „Wiadomości” zatytułowana
lakonicznie Arcydzieło. Drugą – rezolucja Zjazdu
Delegatów Koła AK, potępiająca autora za poglądy zawarte w
powieści. Był to jeden z rzadkich polskich przypadków oficjalnego
niekomunistycznego dokumentu atakującego kogoś za napisanie
konkretnego dzieła literackiego (poprzednio podobny efekt wywołała
Lewa wolna).
Ostatnie lata życia upłynęły twórcy w trudzie i
osamotnieniu. Atakowany zarówno z lewa, jak i z prawa, mieszkał
razem z żoną w małym pokoju z kuchnią. Włodzimierz Odojewski
określił to mieszkanie jako lokum wielkości łazienki[2].
Mackiewicz, pracując w takich warunkach, zdołał Nie trzeba
głośno mówić napisać w dwa i pół roku. PRL-owscy literaci
mający zapewnione komfortowe miejsca do pracy i będący fetowani
przez władze często przez całe życie nie zdołali stworzyć
niczego, co choćby zbliżyło się jakością do tego, co emigrant
dał z siebie przez półtorej dekady. Nie jest to jedyna różnica.
Pominąwszy epizod socrealizmu, największy grzech krajowych pisarzy
to nie bezpośrednie agitowanie, tylko konformizm i bierna akceptacja
systemu. Mackiewicz był nieprzejednany, nawet wobec samego siebie.
Nie wierzył w możliwość reformy komunizmu ani obalenia go w
sposób inny niż siłowy. Miał przez to krytyczny stosunek do
Kościoła (zbytnio ugodowej polityce papiestwa wobec ZSRR poświęcił
dwie książki) i Solidarności. Ograniczonym zaufaniem darzył
dysydentów, wdał się nawet w mało poważnie dzisiaj brzmiące
rozważania, czy samo istnienie Sołżenicyna nie jest tylko rządową
prowokacją. Jednym z najbardziej zawziętych antagonistów prozaika
był Jan Nowak-Jeziorański, jak i cały polski oddział Radia Wolna
Europa. W wyniku tego głos pisarza nigdy nie został nagrany. Na
własną prośbę został skreślony z jury nagrody literackiej
„Wiadomości”, gdy uznał, że nie przestrzega
ono zasad określonych przez Grydzewskiego. Wydawało się, że
jedynym człowiekiem, z którym mimo ewidentnej różnicy poglądów
umie się porozumieć, jest Jerzy Giedroyć (w Bibliotece Kultury
wydał dwie powieści). Gdy jednak w laudacji nagrody przyznanej
przez paryski miesięcznik znalazło się lekceważące zdanie na
temat jego publicystyki (autorstwa Gustawa Herlinga-Grudzińskiego),
zrezygnował z odbioru, tak mu przecież wtedy przydatnej,
gratyfikacji finansowej.
Umarł w Monachium 31 stycznia 1985 roku. Jego
uroczystości pogrzebowe zostały nieoczekiwanie przerwane przez
księdza, który uznał, że pożegnanie umarłego… trwa za długo
(„Dłużej nie można, proszę wychodzić).
Duchowny obrócił się w stronę urny z prochami Mackiewicza i
zapytał: „Kto weźmie tę skrzynkę?”. Pytanie
okazało się zaskakująco aktualne także i w nowym systemie.
Po powstaniu drugiego obiegu w kraju (1976) pisarz
pozwolił na wolny przedruk swoich książek w wydawnictwach
pozacenzuralnych (pod warunkiem nieopatrywania ich żadnymi
komentarzami), zastrzegając oczywiście, że nie dotyczy to wydawców
oficjalnych. Spadkobierczyni praw autorskich Nina Karsov uznała, iż
zalecenie to obowiązuje także w III RP. Wywiązał się trwający
kilkanaście lat spór o spuściznę emigranta, w którym coraz
bardziej zamazywały się właściwe cele i intencje poszczególnych
osób. Dość powiedzieć, że książki prozaika, choć legalnie
dystrybuowane w Polsce, są po dziś dzień wydawane w Londynie.
Nie lepiej było z recepcją ideową. W 1991 roku
Adam Michnik udzielił wywiadu „Nowym Książkom”,
gdzie stwierdził:
O ile uważam, że można zrozumieć Mackiewicza, o tyle zupełnie nie pojmuję, jak można go gloryfikować. (…) ci, którzy go gloryfikują, którzy intelektualizują jego tępy zoologiczny antykomunizm, biorą na siebie jakąś odpowiedzialność za to barbarzyńskie schamienie, które teraz nadchodzi.
Rok później postaci twórcy poświęcono odcinek
programu Wokanda Historii. Zebrani dyskutanci oceniali
publicystę m.in. poprzez pryzmat tezy, że Polska powinna się
sprzymierzyć z Hitlerem przeciw Stalinowi. Czyli poglądu, którego
nie ma w żadnym jego tekście.
Równocześnie ukazały się też solidnie
udokumentowane oraz pozbawione uprzedzeń książki Włodzimierza
Boleckiego i Grzegorza Eberhardta, przyczyniające się do
rehabilitacji swojego bohatera, a także przybliżające jego
twórczość nowemu pokoleniu czytelników.
Dzieło
Nie trzeba głośno mówić w podtytule
określona jest jako powieść. To nie tylko dopisek czysto
informacyjny, ale także pewnego rodzaju deklaracja ideowa.
Przypisana została do książki kronikarskim sposobem podzielonej na
lata, cytującej dosłownie urzędowe dokumenty, sceny fabularne
przeplatającą zapiskami o charakterze czysto informacyjnym, mającą
bibliografię liczącą prawie setkę pozycji, a także, co może
najbardziej osobliwe, indeks osób, katalogujący najważniejsze
postacie epoki na równi z najbardziej nawet epizodycznymi bohaterami
fikcyjnymi. „Jestem zwolennikiem w twórczości
literackiej swobody nieograniczonej.”, uzasadnia autor swoje
poczynania.
Dziś zwłaszcza, gdy próby obalenia krępujących twórczość kategorii prowadzą do licznych eksperymentów (…) surowe przestrzeganie podziału na tzw. „fiction” i „non-fiction” wydaje mi się anachronizmem. Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem przeciwnikiem utartych konwencji. Chcę tylko uprzedzić czytelnika, że moja powieść tych konwencji nie przestrzega[3].
Nieco kłopotliwe zapewnienie. Od razu widać, że
tekst Mackiewicza ma charakter niewątpliwie montażowy. Z jednej
strony jest kroniką – opowieścią o działaniach wojennych na
froncie II wojny światowej oraz próbie zmontowania w tych latach
wojskowego ruchu antysowieckiego. Z drugiej – dziełem należącym
do prozy epickiej, epopeją uzyskaną poprzez stworzenie fabuły, w której działania kilku kluczowych osób stanowią
pryzmat, przez jaki czytelnik ogląda zdarzenia historyczne. Ta druga
warstwa nie ma charakteru czysto ilustracyjnego, chociażby przez sam
fakt, że objętościowo jest o wiele większa od rozdziałów
dokumentalnych. W jej przestrzeni miesza się kilka gatunków prozy:
polityczna, obyczajowa, sensacyjna, wojenna, także opisowa. Jej
logikę zdeterminowały wymogi dramatyzmu i narracji. I tak np. autor
zapożycza od Szołochowa (Cichy Don przedstawiał pisarzom
jako wzór do naśladowania już w 1936 roku) technikę
poprzedzania lub pointowania fragmentów o największym napięciu
scenami z życia przyrody[4]. Ujawnia się przy tym oryginalność
podejścia pisarza, nie będącego wszak tylko biernym naśladowcą.
Jest on znakomitym pejzażystą, malującym otoczenie w słowach
oszczędnie dobranych, ale uderzających celnością opisu i
odwołujących się do wrażeń zmysłowych. Sam, należąc do grona
miłośników i znawców tematu, nie wymaga aż tak dużego
zaangażowania od czytelnika. Właśnie choćby na tym niepozornym
aspekcie jego twórczości – scenach przyrodniczych, zwykle
będących przysłowiowym przykładem nudnego przerywnika, u niego
zaś intensywnych i dynamicznych w lekturze – widać jak w soczewce
przykład wyjątkowego talentu.
Choć powieściopisarz przedstawia się jako nowator
i rzeczywiście jego konstrukcja fikcyjno-fabularna budzi szacunek
już samymi rozmiarami, to zachowuje jednak temperament
konserwatysty. Ukończoną całość można by zestawić z dykcją
powieści XIX-wiecznej oraz narratorem auktorialnym, wygłaszającym
czasami całe dygresje na konkretne tematy w kierunku odbiorców,
jako punktem wyjścia. Szołochow, gdy ozdabiał kolejne rozdziały
swojego dzieła konkretnymi informacjami o przebiegu walk, chciał
wzbogacić model tradycyjnej epiki, nie reformować go w duchu
awangardowym. Wreszcie deklarację o pomieszaniu fikcji z dokumentem
Mackiewicz rozumiał w inny sposób niż wielu pisarzy współczesnych,
którzy by się pod nią podpisali. Przyjęta konwencja to dla niego
nie furtka do ubarwiania historii, tylko jak najwierniejszego
odtwarzania jej innymi metodami, jak o tym zapewnia osobiście:
Przedstawienie tych zdarzeń w powieści nie ma na celu narzucania czytelnikowi jakiejkolwiek „tezy”, bądź podejmowania „polemiki politycznej”. Jest wyłącznie próbą opisania tego, co było.
22 czerwca 1941 roku przywitał wilnian nagłym
bombardowaniem miasta. Komunistyczny aparat represji, wykonawca aktów
masowego terroru, strażnik systemu pragnącego zamienić każdego
obywatela w niewolnika, rozpada się w ciągu kilkunastu godzin.
Mieszkańcy Litwy z ulgą i nadzieją patrzą w przyszłość. Taki
obraz jest oczywiście wedle dzisiejszej oceny mocno nieodpowiedni,
ale przecież wybuch radości w tamtym momencie to nie zmyślenie
literackie. Jest to natomiast być może pierwsza sytuacja, gdy w
książce zjawia się, bądź to powiedziana otwarcie, bądź
zasugerowana w umyśle czytelnika ironiczna fraza stanowiąca tytuł.
W światopoglądzie autora nie mieści się myśl, by zatajanie
czegokolwiek miało przynieść ogółowi pozytywne skutki, wręcz
przeciwnie – jest to zbrodnia zaniedbania i manipulacji. Nie zawsze
dokonuje się jej ze złej woli, czasem wynika ona z głupoty albo
chęci pielęgnowania własnych kruchych nadziei. Związany z takim
podejściem ton dystansu (mimo świadomości powagi opisywanych
rzeczy) przybierający różne formy – od ironii dramatycznej po
wisielczy humor, będzie cennym wkładem pisarza w poetykę pisania o
ludziach uwikłanych w tryby historii.
„- Nie chcę tu wpadać w patos – ciągnął «Pułkownik» wpadając w patos”…[5]
Autor już we wstępie informuje, że nowa pozycja
jest częściową kontynuacją Drogi donikąd. Można ją
jednak czytać także nie znając poprzedniej części. Porównanie
takie wypada nawet nieco przygnębiająco. Paweł, główny bohater
pierwszej powieści, w finale uciekł tuż przed wkroczeniem nazistów
i czytelnik więcej go nie zobaczy. Jeden z jego towarzyszy, symbol
oporu przeciw komunistom, nie żyje. Na plan główny wysuwa się
Leon razem z Henrykiem, który poprzednio pojawił się tylko w
jednej scenie (jak się teraz okazuje – dosyć charakterystycznej)
i to anonimowo. Powraca także narodowiec Konrad. Przesłuchiwany
przez enkawudzistów zaproponował im w imię „realizmu”
politycznego swoisty sojusz. Skończyło się na tym, że tylko
napaść niemiecka ocaliła go od wylądowania w łagrze. Niedługo
czynnie zwiąże się z akowcami. Jak się okaże, jest to
kontynuacja jego wyborów ideowych w o wiele większym stopniu niż
można się spodziewać…
Omówienie książki zaczęło się, nie do końca
typowo, od kilku spostrzeżeń od charakterze formalnym. Lecz to
kompozycja jest właśnie tym elementem, który uderza już przy
pierwszej lekturze. Przed odbiorcą otwiera się relacja o pięciu
najintensywniejszych latach w historii zeszłowiecznej Europy
połączona z dodatkiem dziennikarsko-historycznym, a przy tym
całkiem dobrą powieścią mającą dwóch bohaterów głównych i
kilkunastu pobocznych. Rysunek tych ostatnich potrafi być
mistrzowski, nawet gdy pojawiają się tylko w jednej scenie. Losy
innych należą do najważniejszych elementów literackiej układanki
pomimo tego, że potrafią powrócić na karty całości raz na
kilkadziesiąt albo kilkaset stron. A wszystko to zamieszczone na
przestrzeni jednego, obszernego tomu. Przy takich warunkach efekt
końcowy wcale nie robi wrażenia wypchania ponad miarę, pozostaje
barwnym i zapadającym w pamięć freskiem. Jego ścisła (ale
momentami z sukcesem obliczona na zaskakiwanie czytelnika)
konstrukcja dzisiaj może się kojarzyć z doskonale zaplanowanym
serialem telewizyjnym o wielu przeplatających się wątkach i dużej
różnorodności scen, z jakich każda jest dokładnie przemyślana
pod względem dramatyzmu i informacyjności.
Innym powodem, dla którego ponad czterdziestoletnie
dzieło czyta się z taką świeżością jest język postaci,
zdradzający znakomite osłuchanie z żywą mową, a przy tym
zachowujący kompozycję literacką. Kiedy Mackiewicz chce wprowadzić
odbiorcę w jakieś zagadnienie, jedną z jego ulubionych metod jest
wprowadzenie dialogu z dominującą, monologową pozycją jednego z
rozmówców. Metoda ryzykowna, ale tutaj przeprowadzona wyjątkowo
skutecznie. Orley, flamandzki ochotnik w mundurze Wehrmachtu,
Skowroński, partyzant wierzący w dość optymistyczną wersję
interwencji Sowietów na terenie Polski, „Pan Aleksander”
(Bocheński), przed wojną jeden z twórców polskiej myśli
mocarstwowej, teraz gorący zwolennik współpracy z przyszłymi
okupantami – żaden z nich nie popada w ton sztywnego wykładu,
każdy natomiast ma swój własny, niepowtarzalny styl, głęboko
zapadający w pamięć przy lekturze. To samo zresztą można by
powiedzieć o bardziej konwencjonalnych dialogach, niezależnie od
tego czy chodzi o dyskusję o losach kontynentu, czy (skądinąd
rewelacyjną) wymianę zdań na temat tego, czy w niebie używa się
wulgaryzmów.
Bohaterowie nie są bowiem ani autorskimi
marionetkami, ani bezwolnymi uczestnikami wielkiej historii. Nawet w
najcięższych warunkach ludzie starają się wieść normalne życie
i Mackiewicz stara się to ukazać. Polityka to nie wyizolowany
element świata obchodzący tylko wielkich, ale żywioł z dużą
siłą zderzający się z losami „maluczkich”. Ci ostatni reagują
różnie –od podejmujących aktywne zaangażowanie po takich, co
próbują ją ominąć niby przeszkodę na drodze. Powieść opisuje
najbardziej chyba ekstremalną próbę „życia poza systemem”.
Radykalniejszą od włóczących się bez pracy bohaterów Kerouaca
czy Stachury, wymagającą większego wysiłku od ucieczki przed
rzeczywistością w świat kultury, jak tego chcieli romantycy. Paweł
z Drogi donikąd wybrał ignorowanie, a od pewnego momentu
otwartą wrogość wobec sowieckiej kontroli. Henryk, Leon i kilku
„ludzi dobrej woli” zmagają się z jedną okupacją, widzą
widmo drugiej, jednocześnie zaś próbują zmienić oficjalny ruch
oporu, od początku stawiający na przegraną kartę. Autor płynnie
przechodzi od polityczności do egzystencjalizmu, widząc tutaj
logiczne wynikanie. Świat ludzki, w którym na dłuższą metę
dominują takie cechy jak okrucieństwo czy głupota, jawi się jako
materiał do ponurych rozmyślań, zwłaszcza w porównaniu z wolną
od zdegenerowania naturą. Symbolicznym podsumowaniem obu wątków
jest choćby opowieść o gołębiach.
Sposób mówienia pisarza o tych sprawach jest
właściwie polemiczny wobec większości polskiej tradycji
literackiej. To nie patos wieszczów, egzaltowana rozpacz Żeromskiego
czy estetyzowana melancholia Iwaszkiewicza. Ten tragizm jest
dyskretny, wiele rzeczy mówiący między wierszami, wzbogacony o
wspomniany już czarny humor.
Prozaikowi udaje się poczynić także inne
wartościowe odstępstwo. Pisząc o rzeczach szczególnie ważnych
dla rodaków, unika częstej (za częstej) polonocentryczności,
przedstawia prawdziwą mozaikę narodów i interesów, nikogo nie
faworyzując. Polacy posiadają pewną realną siłę wykonawczą,
ale są zbyt dumni i zaślepieni wiarą w aliantów (która odbije
się echem w genialnie sarkastycznej ostatniej scenie), żeby uniknąć
fatalnych błędów. Myśląc, że działają dla siebie, realizują
tak naprawdę obce interesy. „Całość robi wrażenie angielskiego
pisma «dla Polaków», ale nie pisma polskiego.”[6], jak ocenia
Ławrynowicz, jeden z bohaterów, treść urzędowego biuletynu armii
podziemnej. Ci sami ludzie przez swoją nieustępliwość torpedują
koncepcję wspólnej federacji państw słowiańskich. Mackiewicz nie
przesądza z góry o powodzeniu tego przedsięwzięcia, przypomina
jedynie, że sensowna alternatywa jednak istniała. Interesujące
wrażenie sprawia pojawiający się w ostatnich partiach portret
Warszawy, miasta żywego i nieco wesołego, jakby starającego się
za wszelką cenę pokazać, że nie dało się złamać okupantom.
Mimo to, ciągle ktoś zostaje aresztowany, po czym jego nazwisko
pojawia się na liście rozstrzelanych. Powstała stąd podskórna
nienawiść do Niemców uniemożliwia skorelowanie perspektyw stolicy
i Kresów. Raz jeszcze Ławrynowicz:
Przez dwadzieścia cztery lata, ćwierć wieku, zakopany w tym gnoju sowieckim, dzień po dniu, pracowałem, i czekałem w najskrytszych marzeniach na zniszczenie tego gówna, tej plugawej zarazy świata. Tymczasem… Pan wie, jaka jest sytuacja. Mam tym bolszewikom pomagać do zwycięstwa? (…) Właśnie w tej chwili, gdy to łajno psie zepchnięte zostało na brzeg przepaści, ja mam nadstawiać głowę swoją swojej żony, syna, aby je od tej przepaści ratować. To mnie mierzi w całej naszej sprawie[7].
Zdemaskowanie tej gry pozorów daje ciekawy aneks do
próby opisu koroniarskiego (a po Jałcie – po prostu polskiego)
charakteru.
O Rosjanach jako ludziach twórca pisze z empatią i
zrozumieniem. W przeciwieństwie do części myślicieli
konserwatywnych nie wierzył w tezę o „czerwonym caracie”, o
ciągłości wschodniego despotyzmu. Komunizm był dla niego
ponadnarodowym (czy może raczej antynarodowym?) projektem,
zapuszczającym korzenie tam, gdzie może. Z pewną atencją rysuje
białych emigrantów, rzadko wspominanych i traktowanych dwuznacznie
w polskiej literaturze. Losy Antona Panisienki, trochę przypadkowo
przeszłego na stronę niemiecką, a za jej pośrednictwem
białogwardyjską, stanowią jeden z głównych wątków powieści.
Dlaczego Niemcy nie są przedstawieni w pozytywnym
świetle, łatwo zrozumieć. Tym niemniej, również ich krytyka
odbiega od stereotypu. Hitler przez swoje zbrodnie staje się,
paradoksalnie, największym sojusznikiem Stalina. „Wujek Joe”
jako ofiara faszystowskiej napaści umie sprawnie pozyskać zaufanie
Zachodu. Jego oponent zaś nie podbił ZSRR, nie dlatego, że było
„za duże”, tylko, bo postanowił walczyć ze wszystkimi jego
mieszkańcami, także tymi, którzy wcale nie mieli ochoty umierać
za komunizm tuż po wielkiej czystce. Przez swój bezsensowny rasizm
i zignorowanie dążeń narodowościowych milionów potencjalnych
sojuszników zmarnował szansę panowania nad światem. Co zresztą
znakomicie uzupełnia obraz niemieckiej kultury, pozornie
uporządkowanej, ale trawionej przez elementy irracjonalne i kult
przemocy. Ze względu na polityczną osnowę powieści sprawa
Holocaustu odgrywa rolę nieco
poboczną, ale autor i ten aspekt przywołuje w spektakularnym stylu opisując osobiście przez siebie oglądaną masakrę Żydów w Ponarach. To zdecydowanie najbardziej wstrząsający fragment książki wykraczający poza fikcję literacką.
poboczną, ale autor i ten aspekt przywołuje w spektakularnym stylu opisując osobiście przez siebie oglądaną masakrę Żydów w Ponarach. To zdecydowanie najbardziej wstrząsający fragment książki wykraczający poza fikcję literacką.
Stosunkowo przyjaźnie ukazani są przedstawiciele
mniejszych narodów, będący często ofiarami cudzych machinacji.
Pisarz czasem używa ich przedstawicieli (archimandryta Serafin,
białoruski literat Brzozowicz), by powiedzieć rzeczy ważne. Lecz i
oni nie są bez winy. Litwini posiadają pewien potencjał, ale
wiecznie pokrzywdzeni, gdy tylko zyskają możliwość działania,
wykorzystują ją do załatwiania zadawnionych porachunków. Krąg
przemocy coraz to się rozszerza, zwłaszcza gdy losy Litwy stają
się coraz bardziej niepewne. W roku 1944 każdy strzela do każdego.
- Mogę panu powiedzieć, kto to mógł zrobić: agenci Gestapo na własną rękę, bo z urzędu toby ją rozstrzelali, a nie likwidowali cichaczem; policja litewska; partyzantka sowiecka; podziemie polskie; banda żydowska przez zemstę; zwyczajni bandyci…
- Ci wszyscy mają broń. Byłaby zastrzelona, a nie uderzona tępym narzędziem podczas libacji.
- Możliwe. Więc dalej: kompanioni z czarnego rynku; konkurenci handlowi; ktoś pomniejszy ze zgrai spekulantów, którymi się otaczała; ktoś ze współwtajemniczonych w zakopane skarby żydowskie…[8]
Smuga cienia
„Jeśli przyjąć (…), że opowiadanie jest
moralizatorskie, to jest to najsłabiej moralizujące opowiadanie,
jakie czytałem” – stwierdza współczesny czytelnik Jądra
ciemności. Ale czy bycie moralistą i moralizatorem to jedno i
to samo? Czytając Mackiewicza, pisarza urodzonego w roku książkowego
wydania opowiadania Conrada, można z dużą dawką pewności
stwierdzić, że nie. Umiejętność obserwacji pewnych spraw nie
oznacza od razu możliwości znalezienia gotowych recept. Niekiedy
każe się za to zastanawiać, czy takie recepty w ogóle istnieją.
Conrad u progu wieku umiał dostrzec mrok nie tylko w głębi
kongijskiej dżungli, ale także na stojącym na Tamizie jachcie.
Otwarte morze było zagrodzone czarną ławą chmur, a spokojny wodny szlak, wiodący do najdalszych krańców ziemi, ciągnął się, mroczny, pod zasępionym niebem, zdając się prowadzić do jądra niezmierzonej ciemności.
Mimo to, gdy po latach pisał serię wstępów do
swoich dzieł, poważnie zastanawiał się, czy dama, która oceniała
Lorda Jima jako książkę chorobliwą, była Europejką,
ponieważ „łaciński temperament nie mógłby dostrzec nic
chorobliwego w dotkliwym poczuciu utraconego honoru.” Pod
ukończonym tekstem postawił datę 1917.
W lutym 1945 roku generał Leopold Okulicki, jeden z
szesnastu przywódców polskiego państwa podziemnego sądzonych w
Moskwie, oświadczy, iż oskarżonych podstępnie zwabiono w pułapkę,
zapewniając ich wcześniej „słowem honoru” o gwarantowanej
nietykalności. Odpowiedzią sali był wybuch śmiechu. Niedługo
później ulicami zburzonej Warszawy przechadzało się dwóch
polskich pisarzy, obywateli nieistniejącego już państwa. Niektóre
części miasta zostały zrównane z ziemią w sposób najzupełniej
dosłowny – gdy nadeszła wiosna, niegdysiejsze fundamenty zaczęły
zarastać trawą. Jeden z wędrowców, poeta o naturze analitycznego
filozofa, znany był z emocjonalnych reakcji w chwilach największego
napięcia. „Józef Conrad, ten niepoprawny polski szlachcic!”,
krzyknie do siebie, gdy po raz kolejny gruz zachrzęści mu pod
stopami. Ten okrzyk będzie mu później towarzyszył przez szereg
lat. Podobnie jak wielu innym, którzy będą czerpali z jego idei.
Co się zdarzyło w międzyczasie? Twórczość
autora Nie trzeba głośno mówić jest próbą
kronikarskiego i literackiego zapisu tego przełomu. Łatwo byłoby
stwierdzić, że zawinił jeden konkretny system. Ale co by było,
gdyby się okazało, iż to po prostu czynnik ludzki otrzymał
wreszcie szansę realizacji swoich najśmielszych zamiarów?
Zapowiadała się druga zima, głodna, bez opału w miastach, wstrętna, przejmująca dreszczem. Odrażająca jak olbrzymie padło, nago rzucone na konary lasów, na zamarznięte rzeki-jeziora, od którego ciągnęło smrodem zwęglonych belek, benzyny, starego żelaziwa, biedy ludzkiej i słodkawą wonią trupów.
- Co o niej powie historia?
- Zapewne zełże, jak to w jej zwyczaju.
- Czy zdobędzie się kiedy na uczynienie znaku krzyża świętego: „W imię lasów, rzek i stepów, przebaczam wam żołnierze”?…
- Nigdy![9]
Są takie rzeczy, z którymi trzeba się nauczyć
żyć.
Piotr Kowalczyk
_________________________
PRZYPISY:
1. Ten i pozostałe cytaty w tej części artykułu
zaczerpnięte zostały ze strony http://tylkoprawda.akcja.pl/,
zawierającej bardzo obszerny korpus tekstów zarówno Mackiewicza,
jak i o Mackiewiczu. Zachęcam do bliższego zapoznania się z nią
każdego zainteresowanego tematem.
2 . Informacja z serialu Errata do biografii.
3. J. Mackiewicz, Nie trzeba głośno
mówić. Powieść, Londyn 1993, s.7. (Z tej strony także
pochodzą wszystkie cytaty ze wstępu).
4. Sam pomysł oczywiście dużo starszy, por. np. w
Potopie Sienkiewicza: „Na świecie niebo pokryło się
chmurami i zbierało się na burzę.”
5. J. Mackiewicz, dz. cyt., s. 334.
6. Tamże, s. 125.
7. Tamże, s. 96.
8. Tamże, s. 431.
9. Tamże, s. 265-266.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.