wtorek, 4 lutego 2014

Koniec idealnego detektywa. „Długie pożegnanie” Raymonda Chandlera



Raymond Chandler nie był prymitywistą piszącym bez znajomości rzemiosła – ukończył filologię klasyczną na angielskim Dulwich College. Miał więc obycie z materią literacką, jednak bardziej klasyczne, niż współczesne. Wiedział doskonale, jakie są wymagania gatunkowe kryminału, jego ograniczenia i słabości – dowodów na to dostarcza nam esej The Simple Art of Murder z 1944 r. (po polsku przetłumaczonym jako Skromna sztuka pisania powieści kryminalnych w tłumaczeniu umyka dwuznaczność), w którym Chandler punktuje nielogiczność kryminałów powszechnie uważanych za doskonałe. Nawet pobieżna lektura tego tekstu daje nam wgląd w samoświadomość twórczą autora. Niczym Vladimir Nabokov pastwiący się nad błędami Dostojewskiego, pisarz wylicza pomyłki, które A.A. Milne popełnił w książce The Red House Mystery. Następnie przechodzi do uogólniającego ataku:
(…) zapomniał klasyczna powieść detektywistyczna niczego się nie nauczyła i nic nie zapomniała (…) Spędzamy więcej czasu w hotelach na Miami i w letnich kurortach na  Cape Cod (…) W zasadzie jednak mamy tutaj to samo staranne gromadzenie podejrzanych, tę samą, zupełnie niezrozumiałą zagadkę: jak to się stało, że ktoś pchnął Mrs Pottington Postlethwaite III pokaźnym platynowym sztyletem (…)[1].
 Chandlera irytuje wyrafinowanie intrygi, które psuje to, co jego zdaniem jest  najważniejsze w kryminale i w literaturze w ogóle – realizm (albo „wrażenie realizmu”). Dlatego w jego utworach zazwyczaj trudno znaleźć typowe np. dla Conan Doyle’a nieprawdopodobieństwa fabuły, jak detektywa znajdującego arcyważny włos na kanapie, którą badało przed chwilą trzech policjantów z lupą. Chandlerowskie historie są proste, a intrygę można streścić na połowie kartki papieru. Śledztwo toczy się dość powoli, czasem kończy w połowie książki. Bohaterowie giną szybko, bez możliwości przekazania cennych uwag na temat życia i śmierci.

Nie sposób jednak uciec od stwierdzenia, że utwory Raymonda Chandlera budowane są według określonych schematów: pojawienie się femme-fatale; Marlowe wędrujący od jednego źródła informacji do drugiego gdzieś po drodze natyka się na trupa; cięta rozmowa z podejrzanym/kimś, kto chce uciszyć detektywa itd. Cegiełki, z których zbudowana jest większość utworów Chandlera można by mnożyć. Nie jest to jednak zarzut; konwencjonalność wytycza ograniczenia, w ramach których inteligentny pisarz (a za takiego uważam Chandlera) może wykazać się pomysłowością. To dlatego w konwencjonalnych scenach rozmów z podejrzanymi jest tyle smaczków, humoru, drobiazgów cieszących oko czytelnika.

Przykładem inwencji twórczej jest oczywiście postać Philipa Marlowe’a, który już od pierwszego pojawienia się w opowiadaniu Morderca w deszczu (przetworzonego następnie w pierwszą powieść Chandlera, Głęboki sen[2]), był bardziej interesujący niż sama fabuła kryminału. Wokół niego pisarz konstruował każdy z utworów tak, aby to detektyw był w centrum uwagi.

Będę jednak dzisiaj pisał o Długim pożegnaniu, bezsprzecznie najlepszej powieści Chandlera, która – i to stanowi o jej jakości – wybiega mocno poza granice kryminału. Z pewnymi zastrzeżeniami można by o niej powiedzieć, że z kryminałem ma już niewiele wspólnego. Najlepsza powieść pisarza nie przypomina niczego, co napisał wcześniej; to raczej koncentracja najciekawszego wątku poprzednich książek Amerykanina, a więc sytuacja „Marlowe-świat” rozpisana na prawie 400 stron. Inwencja pisarza zdecydowanie wykracza poza trzymanie się ustalonego wcześniej wizerunku Marlowe’a. Nigdzie indziej Chandler nie pozwala detektywowi na tyle monologowych i narracyjnych dłużyzn, które na pewno wywoływały irytację u czytelników czekających na mięso „akcji”, za to pozwalały dokładnie odczuć samotność bohatera (autora?). Wreszcie to w Długim pożegnaniu na nieskazitelnym portrecie detektywa pojawiają się poważne rysy, a sam autor, ustami Marlowe’a, zdaje się często mówić o sobie.

Szachy i śmierć 
 
Zacznijmy od sceny, którą można przeoczyć przy pobieżnej lekturze, a jest prawdziwym majstersztykiem. Philip Marlowe spędza kolejny samotny wieczór.
Wieczór upłynął spokojnie, a dom wydał mi się bardziej pusty niż zwykle.
Pustka mieszkania zostaje jednak „zapełniona” przez towarzystwo:
Rozstawiłem szachownicę i rozegrałem francuską obronę przeciw Steinitzowi. Pokonał mnie w czterdziestu czterech ruchach, ale przedtem musiał się trochę napocić.
Żaden Steinitz oczywiście nie odwiedził detektywa w Los Angeles; bohater rozgrywa po prostu fragment klasycznej partii szachowej. Jednak w metaforyce, której używa, bezsprzecznie jest obecny ktoś inny, z kim Marlowe toczy zacięty bój. Partia szachów zostaje przerwana przez telefon, aby powrócić w zakończeniu rozdziału.
Gdyby zadzwoniła pół godziny wcześniej, mógłbym być tak wściekły, że rozniósłbym Steinitza na strzępy – tyle że on nie żył już od pięćdziesięciu lat (…)
Językowy zabieg, dzięki któremu detektyw na moment nie był sam, zostaje brutalnie przerwany. Bohater podkreśla swoją samotność jeszcze mocniej w końcowej części powyższego zdania:
(…) a rozgrywana przez nas partia pochodziła z książki.
Użycie tu zaimka „nas” ma już oczywiście wydźwięk bolesny, ironiczny. Niewinna partia szachów niespodziewanie zahacza o tematykę przemijania i samotności, a Marlowe nagle zaczyna przypominać melancholika.

Nie wiadomo ilu takich genialnych scen pozbawiła nas interwencja Bernice’a Baumgartena i Carla Brandta z agencji Brandt & Brandt, którym Raymond Chandler w maju 1952 r. przekazał maszynopis Długiego pożegnania. Skrytykowali oni to, w jaki sposób pisarz przedstawił w swojej powieści Marlowe’a: ich zdaniem detektyw stał się zbyt sentymentalny. Faktycznie, jeśli porównamy ze sobą Marlowe’a z np. Żegnaj, laleczko z narratorem Długiego pożegnania, widać kolosalną różnicę. Taka zmiana w rysach charakteru głównego bohatera była jasna, zważywszy na sytuację, w której znalazł się pisarz.

Począwszy od 1949 r. jego żona, Cissy, cierpiała z powodu niezdiagnozowanej choroby płuc. Stan kobiety gwałtownie się pogarszał – dla Chandlera było jasne, że żona umiera. W liście do swojego angielskiego wydawcy pisał o rozpaczy, która uniemożliwia mu kreowanie czegokolwiek żywiołowego i radosnego. W prozie mógł teraz znaleźć tylko ujście dla przeczucia zbliżającej się śmierci najbliższej osoby. Nie wiemy, jak wyglądała pierwotna wersja powieści – wiemy natomiast, że Chandler przystał na propozycje poprawek: prawdopodobnie pousuwał niektóre fragmenty, na pewno zmienił zakończenie. Jeśli trzymał się swojego sposobu poprawiania tekstu (z początkowej wersji zostawały tylko nieliczne, podkreślone zdania), to „sentymentalne” Długie pożegnanie mogło być zupełnie innym tekstem niż ten, który został opublikowany. Mimo zaakceptowania sugestii, pisarz ostatecznie zerwał współpracę z Brandt & Brandt.

Chandler, jak wspominałem, unikał uwznioślania śmierci w swoich utworach[3]. Wpisywało się to w poetykę powieści hard-boiled, w których oschłość narracji była obowiązkowa. Historia mogła się zaczynać tak nieznośnie lapidarnie, jak np. Głowa umarlaka Roberta Leslie’ego Bellema:
Otworzyłem paczkę i na moje kolana wypadła ludzka głowa.
W Długim pożegnaniu obojętność, z jaką śmierć jest traktowana, ociera się momentami o cynizm. Przykład –  Marlowe rozmyśla o śmierci Terry’ego Lennoksa:
Zainwestowałem w niego czas i pieniądze (…) a teraz on nie żył, a ja nie mogłem mu nawet zwrócić jego pięciuset dolarów. Bardzo mnie to irytowało. Drobiazgi zawsze są najbardziej wkurzające.
Mimo tego, że do ostatniej strony powieści Marlowe będzie starał się wyjaśnić okoliczności śmierci Lennoksa, ani razu nie wyrazi żalu po stracie przyjaciela. Pozwala sobie za to na cyniczną dwuznaczność kogoś, kto doświadczył już zbyt wiele, aby trzymać się złudzeń. Wszystko to po to, aby Chandler mógł dostatecznie mocno wykazać, że w śmierci (jak mówi jeden z bohaterów utworu):
nie ma (…) nic wzniosłego ani dramatycznego. Wszystko jest wtedy wstrętne, brudne, poniżające i ponure.
Alkohol i trochę Fitzgeralda

Uwagi Baumgartena i Brandta nie dotyczyły kwestii alkoholu, pojawiającego się na stronach Długiego pożegnania bardzo często. Nic w tym dziwnego – mocny trunek był stałym rekwizytem Marlowe’a we wcześniejszych powieściach, pracownicy wydawnictwa z radością musieli więc przyjąć fakt, że detektyw nadal pije. Nie zwrócili oni jednak uwagi na uderzającą liczbę alkoholików, którzy przewijają się od samego początku utworu. Długie pożegnanie momentami przypomina studium upodlenia alkoholowego. Nałogowo pije wspomniany już Terry Lennox – rozbitek wojenny przyglądający się temu, jak jego żona co noc sprowadza sobie nowych kochanków; pije Roger Wade – poczytny pisarz nienawidzący swojej twórczości (do którego jeszcze wrócimy); pije skorumpowany gliniarz, którego na chwilę odwiedza Marlowe.

W trakcie pisania powieści pił Chandler – nałóg towarzyszył mu przez prawie całe życie, a ostatecznie przybrał na sile po śmierci żony. Razem z Chandlerem, Lennox i Marlowe piją jego ulubiony drink, gimleta („gin pół na pół z sokiem limonowym Rose’a”). Alkohol jest więc jednym z tematów Długiego pożegnania – zarówno fabularnym, jak i podskórnym. Wszak w tym utworze znajdziemy jeden z częściej przytaczanych cytatów dotyczących alkoholu:
Alkohol jest jak miłość (…) Pierwszy pocałunek to magia, drugi to czułość, a trzeci to zwykły, rutynowy gest, po którym możesz już ściągać z dziewczyny ubranie.
W tym efektownym aforyzmie nie chodzi bynajmniej o afirmację alkoholu, lecz o wykazanie nieubłaganej zużywalności obu elementów porównania. Idealne uczucie przestaje być czymś, co ma w sobie magię, staje się natomiast konwencjonalnym, pustym gestem, za którym kryje się już tylko żądza posiadania. Znamienne jest to, że słowa te wypowiada Terry Lennox – postać, która w końcu okazuje się tak samo wyprana z wartości, jak cały świat utworu. Galeria podobnych typów jest dość spora. Lekarz, rzekomo pomagający „chorym, biednym, starym ludziom”, tak naprawdę dostaje pieniądze za to utrzymywanie swoich podopiecznych w stanie otępienia. Generał stawiający ponad wszystko dżentelmeńskie zasady i honor kieruje firmą, która wyciąga z kłopotów prawnych bogaczy. Alkohol staje się znakiem moralnego rozkładu opisywanej przez Marlowe’a rzeczywistości – dlatego zapijają się nim prawie wszyscy bohaterowie utworu.

Piętnem nałogu zostaje naznaczony także Philip Marlowe; pisarz robi to jednak w taki sposób, aby czytelnik nie stracił sympatii do postaci. Drink na powitanie dnia, drink na obiad i drink na kolację – taka dieta mieści się jeszcze w granicach stylistyki „twardziela”, z której Chandler korzystał. Drobne sugestie co do przeszłości detektywa przemycane są w dialogach, jak chociażby w tym:
– Może któregoś dnia skończę z piciem. (…)
– Zwykle zajmuje to około trzech lat. (…) Świat zupełnie ci się wtedy zmieni. Będziesz musiał przywyknąć do mniej jaskrawych barw i mniej donośnych dźwięków. Mogą ci się przytrafić nawroty. Wszyscy ludzie, których znałeś, nagle zaczną ci się wydawać nieco dziwni.
Marlowe nie wypowiada tego wprost, ale znawstwo, z jakim opisuje wychodzenie z nałogu, jest wystarczająco sugestywne. Nie mamy wątpliwości, że mówi to ktoś, kto wyszedł z alkoholizmu. Następna sugestia jest bardziej szokująca; oto detektyw trafia do aresztu i opisuje charakter każdego z oddziałów:
Na oddziale dla pijaków (…) nie ma prycz, krzeseł, koców; tam właściwie nie ma nic. Leży się na gołym betonie albo przesiaduje na toalecie, zarzygując własne kolana. Prawdziwe dno, które widziałem na własne oczy.
„Na własne oczy”… jako ktoś, kto odwiedzał osadzonego, czy jako upodlony pijak? Pisarz, zazwyczaj wyjaśniający wszelkie dwuznaczności utworu, tutaj pozostawia śledzącego trop czytelnika w zawieszeniu.

Jeśliby nawet odrzucić ślady wskazujące na alkoholizm Marlowe’a, to nie sposób zignorować tropów, które sugerują podobieństwo między alkoholikiem Rogerem Wade’em a Raymondem Chandlerem. Mark Coggins w eseju Writing „The Long Goodbye” zauważa, że obaj pisarze przy sporządzaniu maszynopisu korzystają z małych, żółtych kartek. Coggins wspomina ponadto o wyrzuconej przez Chandlera scenie, w której Wade wyraża swoje opinie nt. kryminałów – są to oczywiście opinie samego autora. We wspomnianej relacji (Wade-Chandler) jest jednak jeszcze ktoś trzeci. Cały wątek, w którym detektyw odwiedza luksusową dzielnicę Los Angeles, Idle Valley[4], można odczytać jako hołd dla F.S. Fitzgeralda – jednego z najbardziej cenionych przez Chandlera (i Wade’a[5]) pisarzy. To na jego tradycji pisarstwa realistycznego oparł się autor Głębokiego snu, gdy zdecydował się na napisanie „poważnej powieści”. Opis bankietu w domu państwa Wade, w którym za pomocą kilku krótkich scen przedstawione zostaje całe zepsucie środowiska bogaczy, mógłby spokojnie znaleźć się w Wielkim Gatsbym. Nie dziwi zatem fakt, iż najbardziej fitzgeraldowska postać w powieści jest porte-parole pisarza w kwestii poglądów na literaturę. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że zarówno Chandler, jak i Fitzgerald byli alkoholikami.

Koniec idealnego detektywa

Philip Marlowe jest rycerzem. Dla każdego czytelnika wczesnych utworów Chandlera to jasne – w świecie pełnym korupcji detektyw kieruje się swoim własnym, twardym kodeksem moralnym, który jest odbierany przez „zepsutych” jako przestarzały. Pisarz konsekwentnie buduje taki wizerunek Marlowe’a już od początkowych scen powieści Głęboki sen:
Nad drzwiami (…) znajdował się ogromny witraż, przedstawiający rycerza w ciemnej zbroi, spieszącego na ratunek przywiązanej do drzewa damie. (…) Przyglądając się jego wysiłkom, pomyślałem, że gdybym mieszkał w tym domu, prędzej czy później musiałbym wspiąć się na górę, aby mu pomóc. Jakoś nie sprawiał wrażenia przykładającego się (…) do roboty.
Co ważne – Marlowe mówi o tym, że rycerz nie wywiązuje się ze swoich obwiązków [podkr. Ł.Ż], nie przykłada się do pracy. Nie ma więc tutaj miejsca na górnolotne przerzucanie się pojęciami, jest za to „robota”, którą detektyw ma do wykonania. Moralność jawi się jako coś, co po prostu wypada stosować w życiu, bez oczekiwania na gratyfikację. Andrzej Stasiuk w krótkim tekście W hołdzie dla Philipa Marlowe trafnie streszcza postawę detektywa:
Zanim Camus do spółki z Sartre’em wymyślili na siedząco egzystencjalizm, Marlowe od dawna już go praktykował. Po prostu wstawał, brał prysznic, szedł do biura, czekał na klientów a potem wychodził do miasta i próbował coś zrobić, by życie było trochę bardziej możliwe niż zwykle.
W Długim pożegnaniu portret rycerza rodem z XX w. zostaje jednak wzbogacony o pewien niepokojący element, który stawia pod znakiem zapytania całą postać detektywa. Philip Marlowe i Howard Spencer opuszczają posiadłość Eileen Wade po tym, jak przed minutą (w iście sherlockowskim stylu) detektyw udowodnił, że odpowiada ona za dwa popełnione niedawno morderstwa. Kilkoma ironicznymi zdaniami odrzuca propozycję wezwania policji, po prostu pozostawia zbrodniarkę samą. Przed rozstaniem między mężczyznami nawiązuje się krótka wymiana zdań:
– Przez całą drogę raz jeszcze rozważałem to wszystko – powiedział Spencer, wysiadając. – Ona chyba nie jest całkiem normalna. Raczej nie mają szans jej skazać.
Nawet nie będą próbowali, ale ona o tym nie wie – odparłem.
Marlowe – geniusz, jeśli chodzi o przewidywanie zachowań ludzkich – doskonale wie, co robi, opuszczając posiadłość w Idle Valley bez wzywania policji. Morderczyni ma czas , aby odczuć z całą siłą fakt, że ktoś wie o jej winie i w każdej chwili może trafić do więzienia. Kobieta ostatecznie popełni samobójstwo, a Marlowe ją do tego popchnie, czego jest świadom: „nawet nie będą próbowali”, bo za chwilę będzie już martwa. Detektyw tłumaczy swoje postępowanie tak:
Chciałem, aby wreszcie przyjrzała się sobie – spokojnie, długo i z uwagą. Co zobaczyła – to już jej sprawa. Chciałem oczyścić pamięć niewinnego człowieka. Było mi obojętne, w jaki sposób to zrobię, i wcale nie czuję się winny.
Uderza wyrachowanie, z jakim detektyw przedstawia swe racje – oto odwrotna strona „roboty”, którą wykonuje, rysa na portrecie rycerza. „Kodeks” służy mu za jedyną instancję, wedle której ocenia swoje czyny, a skoro nie złamał zasad, (które sam sobie ustanowił!) to wszystko w jego mniemaniu jest w jak najlepszym porządku. Żaden zewnętrzny ład nie ma wpływu na jego decyzje. Marlowe może tym samym usprawiedliwić nawet perwersyjne dopuszczenie do samobójstwa – służyło przecież „oczyszczeniu pamięci niewinnego człowieka”. Na końcu okazuje się jednak, że detektyw popełnił kolosalny błąd – chronił pamięć o cwaniaku, który sfingował swoje samobójstwo (czym doprowadził ostatecznie do śmierci kilku innych osób). Marlowe jak dotąd nie popełniał błędów, a przynajmniej nie takich, które wiązałyby się z czymś więcej niż z guzem na jego głowie. We wcześniejszych książkach detektywowi udawało się jednak komuś pomóc. W Długim pożegnaniu detektyw ostatecznie pomaga tylko sobie, a raczej – swoim zasadom.

Pożegnanie, o którym mowa w tytule powieści Chandlera, dotyczyć więc może końca nieskazitelnego rycerza, którym był dotąd Philip Marlowe. Przestrzeganie „kodeksu” jest dla niego wartością absolutną, nie potrafi (lub nie chce) dostrzec, że czasami doprowadza to do cierpienia innych. Detektyw jest już tylko samotnym mężczyzną żyjącym wyłącznie dla swojego prawa, którego nie jest w stanie zmienić dla nikogo. Prócz tego lubi szachy i alkohol, który „jest jak miłość”.
Łukasz Żurek




[1] R. Chandler, Skromna sztuka pisania powieści kryminalnych, [w:] Mówi Chandler, tłum. Ewa Budrewicz, Warszawa 1983, s. 318.
[2] Właśnie w tej powieści znajduje się najwięcej skrzydlatych myśli autorstwa Marlowe’a, dla których część czytelników w ogóle sięga po utwory Chandlera, w tym moja ulubiona: „Żadna z dwóch obecnych w pokoju osób nie zwróciła uwagi na moje wtargnięcie, chociaż tylko jedna z nich była martwa”.
[3] Jedynym znanym mi przypadkiem, w którym Chandler pokusił się o taki zabieg, jest śmierć Harry’ego Jonesa, drugoplanowego bohatera Głębokiego snu. Jones, który zostaje otruty przez płatnego zabójcę, do ostatnich chwil chroni swoją ukochaną, podając fałszywy adres jej zamieszkania. Marlowe jest potem prześladowany przez obraz twarzy zmarłego, a postawa mężczyzny zdaje się wzbudzać w nim podziw.
[4] Podsumowanej przez jednego z bohaterów jako miejsce, gdzie „nie otacza człowieka nic poza pięknie opalonym na brąz kacem”.
[5] W liście, który Wade pozostawia swojej żonie przed zniknięciem, podpisuje się jako „Roger (F. Scott Fitzgerald) Wade”. Żona tłumaczy następnie Marlowe’owi, iż mąż „zawsze był admiratorem Scotta Fitzgeralda”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.