Raymond Chandler nie był prymitywistą
piszącym bez znajomości rzemiosła – ukończył filologię
klasyczną na angielskim Dulwich College. Miał więc obycie z
materią literacką, jednak bardziej klasyczne, niż współczesne.
Wiedział doskonale, jakie są wymagania gatunkowe kryminału, jego
ograniczenia i słabości – dowodów na to dostarcza nam esej The
Simple Art of Murder z 1944 r. (po
polsku przetłumaczonym jako Skromna sztuka pisania
powieści kryminalnych – w
tłumaczeniu umyka dwuznaczność), w którym Chandler punktuje
nielogiczność kryminałów powszechnie uważanych za doskonałe.
Nawet pobieżna lektura tego tekstu daje nam wgląd w samoświadomość
twórczą autora. Niczym Vladimir Nabokov pastwiący się nad błędami
Dostojewskiego, pisarz wylicza pomyłki, które A.A. Milne popełnił
w książce The Red House
Mystery. Następnie przechodzi do uogólniającego
ataku:
(…) zapomniał klasyczna powieść detektywistyczna niczego się nie nauczyła i nic nie zapomniała (…) Spędzamy więcej czasu w hotelach na Miami i w letnich kurortach na Cape Cod (…) W zasadzie jednak mamy tutaj to samo staranne gromadzenie podejrzanych, tę samą, zupełnie niezrozumiałą zagadkę: jak to się stało, że ktoś pchnął Mrs Pottington Postlethwaite III pokaźnym platynowym sztyletem (…)[1].
Chandlera irytuje
wyrafinowanie intrygi, które psuje to, co jego zdaniem jest
najważniejsze w kryminale i w literaturze w ogóle – realizm
(albo „wrażenie realizmu”). Dlatego w jego utworach zazwyczaj
trudno znaleźć typowe np. dla Conan Doyle’a nieprawdopodobieństwa
fabuły, jak detektywa znajdującego arcyważny włos na kanapie,
którą badało przed chwilą trzech policjantów z lupą.
Chandlerowskie historie są proste, a intrygę można streścić na
połowie kartki papieru. Śledztwo toczy się dość powoli, czasem
kończy w połowie książki. Bohaterowie giną szybko, bez
możliwości przekazania cennych uwag na temat życia i śmierci.
Nie sposób jednak uciec od stwierdzenia, że utwory
Raymonda Chandlera budowane są według określonych schematów:
pojawienie się femme-fatale; Marlowe wędrujący od jednego
źródła informacji do drugiego gdzieś po drodze natyka się na
trupa; cięta rozmowa z podejrzanym/kimś, kto chce uciszyć
detektywa itd. Cegiełki, z których zbudowana jest większość
utworów Chandlera można by mnożyć. Nie jest to jednak zarzut;
konwencjonalność wytycza ograniczenia, w ramach których
inteligentny pisarz (a za takiego uważam Chandlera) może wykazać
się pomysłowością. To dlatego w konwencjonalnych scenach rozmów
z podejrzanymi jest tyle smaczków, humoru, drobiazgów cieszących
oko czytelnika.
Przykładem inwencji twórczej jest oczywiście
postać Philipa Marlowe’a, który już od pierwszego pojawienia się
w opowiadaniu Morderca w deszczu (przetworzonego następnie
w pierwszą powieść Chandlera, Głęboki sen[2]),
był bardziej interesujący niż sama fabuła kryminału. Wokół
niego pisarz konstruował każdy z utworów tak, aby to detektyw był
w centrum uwagi.
Będę jednak dzisiaj pisał o Długim
pożegnaniu, bezsprzecznie najlepszej powieści Chandlera, która
– i to stanowi o jej jakości – wybiega mocno poza granice
kryminału. Z pewnymi zastrzeżeniami można by o niej powiedzieć,
że z kryminałem ma już niewiele wspólnego. Najlepsza powieść
pisarza nie przypomina niczego, co napisał wcześniej; to raczej
koncentracja najciekawszego wątku poprzednich książek Amerykanina,
a więc sytuacja „Marlowe-świat” rozpisana na prawie 400 stron.
Inwencja pisarza zdecydowanie wykracza poza trzymanie się ustalonego
wcześniej wizerunku Marlowe’a. Nigdzie indziej Chandler nie
pozwala detektywowi na tyle monologowych i narracyjnych dłużyzn,
które na pewno wywoływały irytację u czytelników czekających na
mięso „akcji”, za to pozwalały dokładnie odczuć samotność
bohatera (autora?). Wreszcie to w Długim pożegnaniu na
nieskazitelnym portrecie detektywa pojawiają się poważne rysy, a
sam autor, ustami Marlowe’a, zdaje się często mówić o sobie.
Szachy i śmierć
Zacznijmy od sceny, którą można przeoczyć przy
pobieżnej lekturze, a jest prawdziwym majstersztykiem. Philip
Marlowe spędza kolejny samotny wieczór.
Wieczór upłynął spokojnie, a dom wydał mi się bardziej pusty niż zwykle.
Pustka mieszkania zostaje jednak „zapełniona”
przez towarzystwo:
Rozstawiłem szachownicę i rozegrałem francuską obronę przeciw Steinitzowi. Pokonał mnie w czterdziestu czterech ruchach, ale przedtem musiał się trochę napocić.
Żaden Steinitz oczywiście nie odwiedził detektywa
w Los Angeles; bohater rozgrywa po prostu fragment klasycznej partii
szachowej. Jednak w metaforyce, której używa, bezsprzecznie jest
obecny ktoś inny, z kim Marlowe toczy zacięty bój. Partia szachów
zostaje przerwana przez telefon, aby powrócić w zakończeniu
rozdziału.
Gdyby zadzwoniła pół godziny wcześniej, mógłbym być tak wściekły, że rozniósłbym Steinitza na strzępy – tyle że on nie żył już od pięćdziesięciu lat (…)
Językowy zabieg, dzięki któremu detektyw na
moment nie był sam, zostaje brutalnie przerwany. Bohater podkreśla
swoją samotność jeszcze mocniej w końcowej części powyższego
zdania:
(…) a rozgrywana przez nas partia pochodziła z książki.
Użycie tu zaimka „nas” ma już oczywiście
wydźwięk bolesny, ironiczny. Niewinna partia szachów
niespodziewanie zahacza o tematykę przemijania i samotności, a
Marlowe nagle zaczyna przypominać melancholika.
Nie wiadomo ilu takich genialnych scen pozbawiła
nas interwencja Bernice’a Baumgartena i Carla Brandta z agencji
Brandt & Brandt, którym Raymond Chandler w maju 1952 r.
przekazał maszynopis Długiego pożegnania. Skrytykowali
oni to, w jaki sposób pisarz przedstawił w swojej powieści
Marlowe’a: ich zdaniem detektyw stał się zbyt sentymentalny.
Faktycznie, jeśli porównamy ze sobą Marlowe’a z np. Żegnaj,
laleczko z narratorem Długiego pożegnania, widać
kolosalną różnicę. Taka zmiana w rysach charakteru głównego
bohatera była jasna, zważywszy na sytuację, w której znalazł się
pisarz.
Począwszy od 1949 r. jego żona, Cissy, cierpiała
z powodu niezdiagnozowanej choroby płuc. Stan kobiety gwałtownie
się pogarszał – dla Chandlera było jasne, że żona umiera. W
liście do swojego angielskiego wydawcy pisał o rozpaczy, która
uniemożliwia mu kreowanie czegokolwiek żywiołowego i radosnego. W
prozie mógł teraz znaleźć tylko ujście dla przeczucia
zbliżającej się śmierci najbliższej osoby. Nie wiemy, jak
wyglądała pierwotna wersja powieści – wiemy natomiast, że
Chandler przystał na propozycje poprawek: prawdopodobnie pousuwał
niektóre fragmenty, na pewno zmienił zakończenie. Jeśli trzymał
się swojego sposobu poprawiania tekstu (z początkowej wersji
zostawały tylko nieliczne, podkreślone zdania), to „sentymentalne”
Długie pożegnanie mogło być zupełnie innym tekstem niż
ten, który został opublikowany. Mimo zaakceptowania sugestii,
pisarz ostatecznie zerwał współpracę z Brandt & Brandt.
Chandler, jak wspominałem, unikał uwznioślania
śmierci w swoich utworach[3].
Wpisywało się to w poetykę powieści hard-boiled, w
których oschłość narracji była obowiązkowa. Historia mogła się
zaczynać tak nieznośnie lapidarnie, jak np. Głowa umarlaka
Roberta Leslie’ego Bellema:
Otworzyłem paczkę i na moje kolana wypadła ludzka głowa.
W Długim pożegnaniu obojętność, z jaką
śmierć jest traktowana, ociera się momentami o cynizm. Przykład –
Marlowe rozmyśla o śmierci Terry’ego Lennoksa:
Zainwestowałem w niego czas i pieniądze (…) a teraz on nie żył, a ja nie mogłem mu nawet zwrócić jego pięciuset dolarów. Bardzo mnie to irytowało. Drobiazgi zawsze są najbardziej wkurzające.
Mimo tego, że do ostatniej strony powieści Marlowe
będzie starał się wyjaśnić okoliczności śmierci Lennoksa, ani
razu nie wyrazi żalu po stracie przyjaciela. Pozwala sobie za to na
cyniczną dwuznaczność kogoś, kto doświadczył już zbyt wiele,
aby trzymać się złudzeń. Wszystko to po to, aby Chandler mógł
dostatecznie mocno wykazać, że w śmierci (jak mówi jeden z
bohaterów utworu):
nie ma (…) nic wzniosłego ani dramatycznego. Wszystko jest wtedy wstrętne, brudne, poniżające i ponure.
Alkohol i trochę Fitzgeralda
Uwagi Baumgartena i Brandta nie dotyczyły kwestii
alkoholu, pojawiającego się na stronach Długiego pożegnania
bardzo często. Nic w tym dziwnego – mocny trunek był stałym
rekwizytem Marlowe’a we wcześniejszych powieściach, pracownicy
wydawnictwa z radością musieli więc przyjąć fakt, że detektyw
nadal pije. Nie zwrócili oni jednak uwagi na uderzającą liczbę
alkoholików, którzy przewijają się od samego początku utworu.
Długie pożegnanie momentami przypomina studium upodlenia
alkoholowego. Nałogowo pije wspomniany już Terry Lennox –
rozbitek wojenny przyglądający się temu, jak jego żona co noc
sprowadza sobie nowych kochanków; pije Roger Wade – poczytny
pisarz nienawidzący swojej twórczości (do którego jeszcze
wrócimy); pije skorumpowany gliniarz, którego na chwilę odwiedza
Marlowe.
W trakcie pisania powieści pił Chandler – nałóg
towarzyszył mu przez prawie całe życie, a ostatecznie przybrał na
sile po śmierci żony. Razem z Chandlerem, Lennox i Marlowe piją
jego ulubiony drink, gimleta („gin pół na pół z sokiem
limonowym Rose’a”). Alkohol jest więc jednym z tematów Długiego
pożegnania – zarówno fabularnym, jak i podskórnym. Wszak w
tym utworze znajdziemy jeden z częściej przytaczanych cytatów
dotyczących alkoholu:
Alkohol jest jak miłość (…) Pierwszy pocałunek to magia, drugi to czułość, a trzeci to zwykły, rutynowy gest, po którym możesz już ściągać z dziewczyny ubranie.
W tym efektownym aforyzmie nie chodzi bynajmniej o
afirmację alkoholu, lecz o wykazanie nieubłaganej zużywalności
obu elementów porównania. Idealne uczucie przestaje być czymś, co
ma w sobie magię, staje się natomiast konwencjonalnym, pustym
gestem, za którym kryje się już tylko żądza posiadania.
Znamienne jest to, że słowa te wypowiada Terry Lennox – postać,
która w końcu okazuje się tak samo wyprana z wartości, jak cały
świat utworu. Galeria podobnych typów jest dość spora. Lekarz,
rzekomo pomagający „chorym, biednym, starym ludziom”, tak
naprawdę dostaje pieniądze za to utrzymywanie swoich podopiecznych
w stanie otępienia. Generał stawiający ponad wszystko
dżentelmeńskie zasady i honor kieruje firmą, która wyciąga z
kłopotów prawnych bogaczy. Alkohol staje się znakiem moralnego
rozkładu opisywanej przez Marlowe’a rzeczywistości – dlatego
zapijają się nim prawie wszyscy bohaterowie utworu.
Piętnem nałogu zostaje naznaczony także Philip
Marlowe; pisarz robi to jednak w taki sposób, aby czytelnik nie
stracił sympatii do postaci. Drink na powitanie dnia, drink na obiad
i drink na kolację – taka dieta mieści się jeszcze w granicach
stylistyki „twardziela”, z której Chandler korzystał. Drobne
sugestie co do przeszłości detektywa przemycane są w dialogach,
jak chociażby w tym:
– Może któregoś dnia skończę z piciem. (…)
– Zwykle zajmuje to około trzech lat. (…) Świat zupełnie ci się wtedy zmieni. Będziesz musiał przywyknąć do mniej jaskrawych barw i mniej donośnych dźwięków. Mogą ci się przytrafić nawroty. Wszyscy ludzie, których znałeś, nagle zaczną ci się wydawać nieco dziwni.
Marlowe nie wypowiada tego wprost, ale znawstwo, z
jakim opisuje wychodzenie z nałogu, jest wystarczająco sugestywne.
Nie mamy wątpliwości, że mówi to ktoś, kto wyszedł z
alkoholizmu. Następna sugestia jest bardziej szokująca; oto
detektyw trafia do aresztu i opisuje charakter każdego z oddziałów:
Na oddziale dla pijaków (…) nie ma prycz, krzeseł, koców; tam właściwie nie ma nic. Leży się na gołym betonie albo przesiaduje na toalecie, zarzygując własne kolana. Prawdziwe dno, które widziałem na własne oczy.
„Na własne oczy”… jako ktoś, kto odwiedzał
osadzonego, czy jako upodlony pijak? Pisarz, zazwyczaj wyjaśniający
wszelkie dwuznaczności utworu, tutaj pozostawia śledzącego trop
czytelnika w zawieszeniu.
Jeśliby nawet odrzucić ślady wskazujące na
alkoholizm Marlowe’a, to nie sposób zignorować tropów, które
sugerują podobieństwo między alkoholikiem Rogerem Wade’em a
Raymondem Chandlerem. Mark Coggins w eseju Writing „The Long
Goodbye” zauważa, że obaj pisarze przy sporządzaniu
maszynopisu korzystają z małych, żółtych kartek. Coggins
wspomina ponadto o wyrzuconej przez Chandlera scenie, w której Wade
wyraża swoje opinie nt. kryminałów – są to oczywiście opinie
samego autora. We wspomnianej relacji (Wade-Chandler) jest jednak
jeszcze ktoś trzeci. Cały wątek, w którym detektyw odwiedza
luksusową dzielnicę Los Angeles, Idle Valley[4],
można odczytać jako hołd dla F.S. Fitzgeralda – jednego z
najbardziej cenionych przez Chandlera (i Wade’a[5])
pisarzy. To na jego tradycji pisarstwa realistycznego oparł się
autor Głębokiego snu, gdy zdecydował się na napisanie
„poważnej powieści”. Opis bankietu w domu państwa Wade, w
którym za pomocą kilku krótkich scen przedstawione zostaje całe
zepsucie środowiska bogaczy, mógłby spokojnie znaleźć się w
Wielkim Gatsbym. Nie dziwi zatem fakt, iż najbardziej
fitzgeraldowska postać w powieści jest porte-parole pisarza
w kwestii poglądów na literaturę. Nie bez znaczenia pozostaje
fakt, że zarówno Chandler, jak i Fitzgerald byli alkoholikami.
Koniec idealnego detektywa
Philip Marlowe jest rycerzem. Dla każdego
czytelnika wczesnych utworów Chandlera to jasne – w świecie
pełnym korupcji detektyw kieruje się swoim własnym, twardym
kodeksem moralnym, który jest odbierany przez „zepsutych” jako
przestarzały. Pisarz konsekwentnie buduje taki wizerunek Marlowe’a
już od początkowych scen powieści Głęboki sen:
Nad drzwiami (…) znajdował się ogromny witraż, przedstawiający rycerza w ciemnej zbroi, spieszącego na ratunek przywiązanej do drzewa damie. (…) Przyglądając się jego wysiłkom, pomyślałem, że gdybym mieszkał w tym domu, prędzej czy później musiałbym wspiąć się na górę, aby mu pomóc. Jakoś nie sprawiał wrażenia przykładającego się (…) do roboty.
Co ważne – Marlowe mówi o tym, że rycerz nie
wywiązuje się ze swoich obwiązków [podkr.
Ł.Ż], nie przykłada się do pracy. Nie ma
więc tutaj miejsca na górnolotne przerzucanie się pojęciami, jest
za to „robota”, którą detektyw ma do wykonania. Moralność
jawi się jako coś, co po prostu wypada stosować w życiu, bez
oczekiwania na gratyfikację. Andrzej Stasiuk w krótkim tekście W
hołdzie dla Philipa Marlowe trafnie streszcza postawę
detektywa:
Zanim Camus do spółki z Sartre’em wymyślili na siedząco egzystencjalizm, Marlowe od dawna już go praktykował. Po prostu wstawał, brał prysznic, szedł do biura, czekał na klientów a potem wychodził do miasta i próbował coś zrobić, by życie było trochę bardziej możliwe niż zwykle.
W Długim pożegnaniu portret rycerza rodem
z XX w. zostaje jednak wzbogacony o pewien niepokojący element,
który stawia pod znakiem zapytania całą postać detektywa. Philip
Marlowe i Howard Spencer opuszczają posiadłość Eileen Wade po
tym, jak przed minutą (w iście sherlockowskim stylu) detektyw
udowodnił, że odpowiada ona za dwa popełnione niedawno morderstwa.
Kilkoma ironicznymi zdaniami odrzuca propozycję wezwania policji, po
prostu pozostawia zbrodniarkę samą. Przed rozstaniem między
mężczyznami nawiązuje się krótka wymiana zdań:
– Przez całą drogę raz jeszcze rozważałem to wszystko – powiedział Spencer, wysiadając. – Ona chyba nie jest całkiem normalna. Raczej nie mają szans jej skazać.
– Nawet nie będą próbowali, ale ona o tym nie wie – odparłem.
Marlowe – geniusz, jeśli chodzi o przewidywanie
zachowań ludzkich – doskonale wie, co robi, opuszczając
posiadłość w Idle Valley bez wzywania policji. Morderczyni ma czas
, aby odczuć z całą siłą fakt, że ktoś wie o jej winie i w
każdej chwili może trafić do więzienia. Kobieta ostatecznie
popełni samobójstwo, a Marlowe ją do tego popchnie, czego jest
świadom: „nawet nie będą próbowali”, bo za chwilę będzie
już martwa. Detektyw tłumaczy swoje postępowanie tak:
Chciałem, aby wreszcie przyjrzała się sobie – spokojnie, długo i z uwagą. Co zobaczyła – to już jej sprawa. Chciałem oczyścić pamięć niewinnego człowieka. Było mi obojętne, w jaki sposób to zrobię, i wcale nie czuję się winny.
Uderza wyrachowanie, z jakim detektyw przedstawia
swe racje – oto odwrotna strona „roboty”, którą wykonuje,
rysa na portrecie rycerza. „Kodeks” służy mu za jedyną
instancję, wedle której ocenia swoje czyny, a skoro nie złamał
zasad, (które sam sobie ustanowił!) to wszystko w jego mniemaniu
jest w jak najlepszym porządku. Żaden zewnętrzny ład nie ma
wpływu na jego decyzje. Marlowe może tym samym usprawiedliwić
nawet perwersyjne dopuszczenie do samobójstwa – służyło
przecież „oczyszczeniu pamięci niewinnego człowieka”. Na końcu
okazuje się jednak, że detektyw popełnił kolosalny błąd –
chronił pamięć o cwaniaku, który sfingował swoje samobójstwo
(czym doprowadził ostatecznie do śmierci kilku innych osób).
Marlowe jak dotąd nie popełniał błędów, a przynajmniej nie
takich, które wiązałyby się z czymś więcej niż z guzem na jego
głowie. We wcześniejszych książkach detektywowi udawało się
jednak komuś pomóc. W Długim pożegnaniu detektyw
ostatecznie pomaga tylko sobie, a raczej – swoim zasadom.
Pożegnanie, o którym mowa w tytule powieści
Chandlera, dotyczyć więc może końca nieskazitelnego rycerza,
którym był dotąd Philip Marlowe. Przestrzeganie „kodeksu” jest
dla niego wartością absolutną, nie potrafi (lub nie chce)
dostrzec, że czasami doprowadza to do cierpienia innych. Detektyw
jest już tylko samotnym mężczyzną żyjącym wyłącznie dla
swojego prawa, którego nie jest w stanie zmienić dla nikogo. Prócz
tego lubi szachy i alkohol, który „jest jak miłość”.
Łukasz Żurek
[1]
R. Chandler, Skromna sztuka pisania powieści kryminalnych, [w:]
Mówi Chandler, tłum. Ewa Budrewicz, Warszawa 1983, s. 318.
[2]
Właśnie w tej powieści znajduje się najwięcej skrzydlatych myśli
autorstwa Marlowe’a, dla których część czytelników w ogóle
sięga po utwory Chandlera, w tym moja ulubiona: „Żadna z dwóch
obecnych w pokoju osób nie zwróciła uwagi na moje wtargnięcie,
chociaż tylko jedna z nich była martwa”.
[3]
Jedynym znanym mi przypadkiem, w którym Chandler pokusił się o
taki zabieg, jest śmierć Harry’ego Jonesa, drugoplanowego
bohatera Głębokiego snu. Jones, który zostaje otruty
przez płatnego zabójcę, do ostatnich chwil chroni swoją ukochaną,
podając fałszywy adres jej zamieszkania. Marlowe jest potem
prześladowany przez obraz twarzy zmarłego, a postawa mężczyzny
zdaje się wzbudzać w nim podziw.
[4]
Podsumowanej przez jednego z bohaterów jako miejsce, gdzie „nie
otacza człowieka nic poza pięknie opalonym na brąz kacem”.
[5]
W liście, który Wade pozostawia swojej żonie przed zniknięciem,
podpisuje się jako „Roger (F. Scott Fitzgerald) Wade”. Żona
tłumaczy następnie Marlowe’owi, iż mąż „zawsze był
admiratorem Scotta Fitzgeralda”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.