Murti-Bing
Pod tym tytułem ukazał się w lipcowym zeszycie “Twenieth Century” rozdział z książki Czesława Miłosza o “intelektualistach w krajach demokracji ludowej”. Miłosz zapożyczył to słowo z Nienasycenia S.I. Witkiewicza, gdzie oznaczało ono nazwę pastylek używanych przez armię mongolską do zaszczepiania ludziom radosnej, prostej i wszystko wyjaśniającej “filozofii życia”. Chodzi tu oczywiście o analogię do pastylek “nowej wiary” dialektycznej, wytwarzanych masowo na rozkaz armii sowieckiej przez marksistowskich pigularzy w aptekach Europy Środkowo-Wschodniej.
“Wielką tęsknotą odsuniętego intelektualisty – pisze Miłosz – jest należenie do mas. Tęsknota to tak potężna, że próbując ją zaspokoić, wielu z nich szukało niegdyś natchnienia w Niemczech i Włoszech, aby teraz nawrócić się z kolei na Nową Wiarę”. Prawicowy program totalistyczny okazał się bowiem niesłychanie ubogi: był w stanie zaofiarować intelektualistom jedynie irracjonalną emocję współgrania z histerią tłumów. Inaczej Murti-Bing: oto pojawił się nareszcie jednorodny system oparty na naukowych podstawach, jednorodny język idei. Materializm dialektyczny zjednoczył wszystkich, a filozofia stała się raz jeszcze mistrzynią życia. “Intelektualista poczuł się znowu użyteczny. Ten, który zajmował się niegdyś myśleniem i pisaniem w chwilach wolnych od płatnego zajęcia w banku czy na poczcie, znalazł teraz należne mu miejsce na ziemi. Gdy tymczasem przemysłowcy, arystokraci i handlarze, którzy uważali go dawniej za nieszkodliwego pomyleńca, zostali teraz wydziedziczeni. Są szczęśliwi, jeśli uda im się znaleźć zajęcie szatniarza i podawać płaszcz dawnemu pracownikowi, o którym mówili przed wojną: zdaje się, że on pisze. Nie wolno jednak upraszczać zbytnio przyjemności wynikających z zaspokojenia ambicji osobistej; są one po prostu zewnętrznym i dostrzegalnym dowodem konieczności społecznej, symbolami uznania, które wzmacniają w intelektualiście poczucie przynależności”.
Potem zaczyna się pasmo udręk intelektualisty w krajach “nowej wiary”. “Przeklina i załamuje ręce nad cenzurą i żądaniami komisji wydawniczych, a jednocześnie odnosi się z głęboką nieufnością do zalet nieskrępowanej literatury”. Ma coraz więcej wątpliwości. Pół biedy jeszcze, kiedy każą mu krytykować kapitalizm – nie jest to ostatecznie takie trudne. Ale co zrobić, kiedy Centrum (ten eufemizm oznacza w terminologii Miłosza Moskwę) zażąda przejścia od realizmu krytycznego do socjalistycznego, kiedy zamiast krytyki kapitalizmu zażąda od pisarzy pochwały komunizmu? Jest coraz ciężej i ciężej. W końcu nadchodzi kryzys i intelektualista, uodporniony pastylkami Murti Binga, które połyka teraz w zdwojonych i potrojonych dawkach, przezwycięża go szczęśliwie, gdyż “innej drogi nie ma”.
W artykułach Miłosza dość trudno jest ustalić, co pochodzi w nich z autopsji, a co z obserwacji innych ludzi. W pierwszym wypadku wszystko, co Miłosz pisze na temat intelektualistów zza żelaznej kurtyny, jest przykre, ale dość interesujące – ostatecznie mamy możność oglądać po raz pierwszy w jego osobie królika doświadczalnego, który uciekł z laboratorium “nowej wiary” i wymiotuje bez przerwy, zatruwszy się pigułkami Murti Binga, w drugim wypadku natomiast jego wywody wydają się grubo przesadzone, przeteoretyzowane.
Przyjmijm na chwilę, że chodzi w nich tylko o samego Miłosza. Jeśli potraktować na serio zarówno Murti Bing w “Twenieth Century”, jak ogłoszony w ostatnim numerze “Kultury” paryskiej Ketman, okaże się jedynie, że intelektualiści typu Miłosza mają bardzo słabe głowy i potrafią się byle czym bałamucić. Upłynęło przeszło sto lat od ogłoszenia Manifestu komunistycznego i dla najbardziej nawet gorliwych jego wyznawców stało się jasne, że “naukowe podstawy” marksizmu dadzą się w najlepszym razie sprowadzić do wielu cennych wskazówek z zakresu nowej metody badań socjologicznych. Czemu więc Miłosz wpada w taką kaznodziejską przesadę na samo ich wspomnienie? Bo jest jako marksista trochę spóźniony w rozwoju. Gdyby się swojego marksizmu naumiał we właściwym czasie – tzn. w wieku lat osiemnastu – miałby go dziś za sobą jak dziecięcą odrę. Czterdziestka jest jednak niebezpiecznym wiekiem dla mężczyzn i intelektualistów. Mężczyzna, który nie zasmakował pierwszej miłości fizycznej zaraz po maturze i dożył lat męskich w celibacie, skłonny będzie odtąd zawsze uważać każdą kobietę za “tajemniczego sfinksa”; intelektualista, który nie przeszedł przez kryzys religijny i okres komunizowania jako młodziutki student, nie otrząśnie się już nigdy z ciągot do odkrywania w każdym trzymającym się choć trochę kupy poglądzie na świat “nowej wiary”. Zmysł krytyczny jest nagrodą dojrzałości okupionej doświadczeniami, złudzeniami i rozczarowaniami młodości; wieczny zelotyzm jest ceną, jaką się płaci za spóźniony infantylizm, za przewlekły proces ząbkowania intelektualnego.
Miłosz ma rację, twierdząc, że intelektualiści pragną “należeć do mas”. Poza kilkoma nielicznymi wyjątkami, cóż jednak ta tęsknota w istocie rzeczy oznacza? Zakłamaną wiarę w nowy mit. Zakłamaną – gdyż intelektualiści wzdychający we śnie do zbiorowych dreszczów “życia wśród mas” nie próbują nawet, ba! – nie mają najmniejszej ochoty zbliżyć się do nich na jawie. Hołdując w duchu najbardziej arystokratycznym upodobaniom, zawracają sobie i innym proletariackimi snobizmami. Z autobiografii Spendera można się bez trudu dowiedzieć, czego komunizujący intelektualiści oczekiwali od mas: sankcji społecznej dla swojej sztuki. Nie było rzeczą przypadku, że najwięcej nadziei w przewrocie społecznym pokładali nowatorzy artystyczni, rozgoryczeni tępotą i obojętnością burżuazyjnych odbiorców. Czyżby jednak byli naprawdę tak naiwni, by przypuszczać, że jak za czasów Giotta, masy poniosą na swych ramionach martwe natury Picassa lub zarecytują chóralnie poematy Oskara Miłosza i Eliota? W najlepszym razie rewolucja komunistyczna mogła im w okresie swego NEP-u sypnąć w oczy piaskiem fałszywej kokieterii; uczyniła to, jak widać na przykładzie Czesława Miłosza. Czy mogła natomiast dopuścić, by za pieniądze wyciskane z tychże mas uprawiali oni nadal swoją sztukę dla wtajemniczonych? Komunizujący malarze wmawiali sobie, że zwycięski proletariat wyzwoli ich nareszcie od upokarzającego przymusu malowania dla zarobku konwencjonalnych portretów bogatych bankierów i nie poskąpi pieniędzy na to, by mogli swobodnie malować wszystko, co zechcą; obudzili się dopiero wówczas, kiedy się okazało, że zamiast konwencjonalnych portretów bankierów muszą malować jeszcze bardziej konwencjonalne portrety “racjonalizatorów pracy”. Obudzili się, by sobie nareszcie uprzytomnić, że w naszych czasach artysta potrafi zdobyć prawdziwą niezależność tylko w wypadku, gdy potrafi się uwolnić od wszelkich płatnych serwitutów, zaciągniętych lekkomyślnie wobec anonimowych mas i państwa. I co jest w tej całej historii dziwne, to nie fakt, że zażywanie pigułek Murti Binga wywołuje po pewnym czasie mdłości i rozwolnienie, ale fakt, że – jeśli wierzyć Miłoszowi – ci sami malarze, którzy malowali niegdyś z obrzydzeniem bankierów i żony sanacyjnych dygnitarzy, malują dziś z zapałem stachanowców i bohaterów rewolucji bolszewickiej, a ci sami pisarze, którzy rozczulali się niegdyś na widok ubogich szatniarzy z ludu, przyjmują dziś z nieukrywanym zadowoleniem płaszcze z rąk zubożałych hrabiów i przemysłowców; że – krótko mówiąc – ci sami intelektualiści, którzy atakowali niegdyś z tak głęboką pasją wszelkie skrępowania literatury, odnoszą się dziś z tak “głęboką nieufnością do zalet nieskrępowanej literatury”.
Na szczęście można już teraz z dużą dozą prawdopodobieństwa powiedzieć, że lwia część wywodów Miłosza pochodzi z autopsji. W tym samym bowiem numerze “Kultury”, w którym ukazał się jego Ketman, mieliśmy sposobność przeczytania przepięknego, wspaniale napisanego i mądrego artykułu Romana Palestra Problem Marsjasza. Nie jest jeszcze najwidoczniej tak źle z “intelektualistami w krajach demokracji ludowej”, jeśli oto inny z nich – wybitny kompozytor, który po znacznie dłuższym od Miłosza pobycie w Kraju postanowił również pozostać na Zachodzie – potrafił w sposób tak ujmująco skromny, pełen pokory i uczciwości artystycznej, bez wygibasów dialektycznych, nazwać rzeczy po imieniu: niewolę niewolą, wolność wolnością, a niezależność – najwyższym skarbem, jakiego może pragnąć artysta godny tego imienia.
Źródło: Gustaw Herling-Grudziński – Recenzje, szkice, rozprawy literackie 1947-1956
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.