Nadeszła chwila, gdy należało
zdecydować czy się chce obserwować tę osobliwą rewolucję jako
osoba prywatna, czy też wziąć udział w wydarzeniach. W tej
materii dawni przywódcy stronnictw byli podzieleni, a sądzić było
można, że każdy z osobna też był wewnętrznie podzielony, czego
dowodziły zamęt w ich wypowiedziach i zmienność poglądów. Owi
politycy, z których większość uczyła się publicznej
działalności w uregulowanym i spokojnym nurcie wolności
konstytucyjnej i których wielka rewolucja zaskoczyła pośród ich
zwyczajnych rozgrywek, upodobnili się w mych oczach do flisaków,
którzy nie przyzwyczajeni do innej żeglugi niż rzeczna znaleźliby
się nagle na pełnym morzu. Umiejętności, jakich nabyli w trakcie
swych małych podróży, bardziej im teraz przeszkadzały, niż
pomagały w wielkiej przygodzie i popadali teraz w osłupienie i
niepewność łatwiej niż pasażerowie.
Pan Thiers kilkakrotnie był zdania, że
należy kandydować i dać się wybrać, kilkakrotnie też bronił
poglądu, że należy się trzymać na uboczu. Nie wiem czy jego
wahania wynikały z obawy przed niebezpieczeństwami, jakie mogły
zagrozić mu po wyborze, czy z lęku, że nie zostanie wybrany.
Remusat, który zawsze widzi jasno, co by można, a niejasno co
należy uczynić, przedstawiał trafne argumenty za schronieniem się
w prywatność, i argumenty równie trafne na rzecz publicznej
działalności. Duvergier stracił głowę. Rewolucja zniweczyła tę
równowagę sił, której jego umysł trzymał się przez tyle lat w
bezruchu i wydawało mu się, że wisi w próżni. Co do księcia de
Broglie5, to od 24 lutego nie wychylił on głowy spod płaszcza,
oczekując w tej pozycji końca świata, bardzo jego zdaniem
bliskiego. Jeden pan Mole, choć był najstarszy spośród dawnych
przywódców w Parlamencie, a może właśnie dlatego, zajął
zdecydowane stanowisko, że trzeba wziąć udział w zdarzeniach i
dążyć do pokierowania rewolucją. Bądź dlatego, że jego długie
doświadczenie nauczyło go, iż w niepewnym czasie rola widza jest
niebezpieczna, bądź dlatego, że nadzieja, iż znowu będzie mógł
czymś kierować, dodała mu wigoru i przesłoniła niebezpieczeństwo
przedsięwzięcia, bądź w końcu dlatego, że wbrew sobie tyle już
razy musiał ulegać pod przeróżnymi rządami, stał się on
bardziej stanowczy i zarazem giętki, a także obojętny na gatunek
władzy. Ja z kolei, jak można się domyślać, długo się
zastanawiałem nad decyzją.
Racje, które mną wówczas powodowały,
chciałbym tu dokładnie sobie przypomnieć i przedstawić je bez
osłonek, lecz jakżeż jest trudno mówić dobrze o sobie samym!
Zauważyłem, że większość spośród
tych, którzy pozostawili nam swe wspomnienia dobrze odmalowała
swoje złe czyny lub skłonności tylko wtedy gdy zostały one przez
nich przypadkowo wzięte za świadectwo dzielności czy dobroci, co
czasem im się przytrafiło. Tym to na przykład sposobem kardynał
de Retz6, ażeby zyskać sobie sławę dobrego konspiratora, wyznaje
nam swój zamiar zamordowania kardynała de Richelieu7, i żeby nie
wypaść na człowieka niezręcznego opowiada o swych obłudnych
modłach i aktach dobroczynności. Wówczas wcale nie miłość do
prawdy każe mówić, lecz ułomności umysłu zdradzają bezwiednie
skazy serca.
Atoli wtedy nawet, gdy chce się być
szczerym, rzadko udaje się taki zamiar doprowadzić do końca.
Przeszkadza w tym najpierw publiczność, która lubi, gdy ktoś sam
siebie gani, lecz nie cierpi, by ktoś sam siebie chwalił, nawet
przyjaciele miłym poczciwcem nazywają tego, co złe mówi o sobie,
zaś tego, co mówi dobrze — nieprzyjemnym pyszałkiem. Dlatego
szczerość staje się zajęciem wielce niewdzięcznym na którym
można stracie niczego nie zyskawszy. Ale główna trudność tkwi w
samym temacie zbyt sobie jesteśmy bliscy, żeby dobrze się widzieć,
łatwo się gubimy pośród poglądów, interesów, idei, upodobań i
skłonności, które popchnęły nas do działania. Ta plątanina
małych ścieżek, źle znanych tym nawet, którzy nimi chadzają,
przeszkadza w odnalezieniu głównego traktu, jakim szła wola, ażeby
dojść do najważniejszych postanowień.
Chce jednak spróbować odnaleźć
siebie w tym labiryncie. Sprawiedliwie będzie, gdy siebie potraktuję
z równą swobodą, na jaką sobie pozwoliłem i będę jeszcze
pozwalał z innymi.
Powiem więc, że gdy zacząłem
uważnie spoglądać w swoje serce, odkryłem z niejakim zaskoczeniem
pewną ulgę, rodzaj radości pomieszanej z wszystkimi troskami i
obawami, do jakich rewolucja dała powód. Tyczyły one jednak mojego
kraju i jasno widziałem, że nie tyczą mnie samego. Przeciwnie,
wydawało mi się, że oddycham swobodniej niż przed katastrofą. W
obrębie tego parlamentarnego świata, który został zburzony, było
mi zawsze ciasno i ciężko. Spotkały mnie w nim różnego rodzaju
rozczarowania związane z innymi i ze mną samym. Co do tych
ostatnich, to prędko odkryłem, że brakuje mi danych do odegrania
błyskotliwej roli, o jakiej marzyłem, przeszkadzały temu moje
zalety i moje wady. Nie miałem w sobie dość szlachetności, żeby
budzić respekt, a zbyt byłem uczciwy, ażeby zgadzać się na małe
kombinacje, jakie wówczas były niezbędne dla szybkiego sukcesu. Na
tę uczciwość nie było sposobu, jako że wynika ona tyleż z mego
temperamentu, co z moich zasad, tak że bez niej niewiele potrafię z
siebie wykrzesać. Gdy się zdarzyło, że musiałem przemawiać w
jakiejś złej sprawie, albo iść fałszywą drogą, natychmiast
opuszczały mnie talent i żarliwość. Wyznaję, że wobec
niepowodzeń, jakie odnosiła moja uczciwość, nic tak mnie nie
pocieszało jak pewność, która mi zawsze towarzyszyła, że łajdak
ze mnie byłby wielce niezręczny i bardzo mierny. Sądziłem
błędnie, że na trybunie odnajdę powodzenie, z jakim spotkała się
moja książka8. Lecz warsztat pisarza i mówcy bardziej sobie
szkodzą niż pomagają. Dobre przemówienie wcale nie jest podobne
do dobrego rozdziału. Spostrzegłem to wkrótce i doszedłem do
przekonania, że należę do oratorów poprawnych, pomysłowych,
czasem głębokich, lecz zawsze chłodnych i tym samym bez siły
przekonywania. W tej materii nie potrafiłem nigdy poważnie się
zmienić. Nie brak mi żywych uczuć, lecz na trybunie przygaszała
je zawsze słabość do pięknego wysłowienia. Doszedłem również
do wniosku, że całkowicie brakowało mi umiejętności niezbędnych
do skupiania ludzi w grupy i kierowania nimi. Zręczność
wykazywałem wyłącznie wobec pojedynczego rozmówcy, w tłumie
stawałem się skrępowany i milczący. Owszem, bywają chwile, że
potrafię działać i mówić zgodnie z jego oczekiwaniami, ale jest
to dalece niewystarczające, w rozgrywce politycznej takie wielkie
okazje zdarzają się bardzo rzadko. Od przywódcy stronnictwa wymaga
się przede wszystkim, żeby umiał bezustannie obcować ze swoimi, a
nawet z przeciwnikami, żeby bez przerwy pokazywał się i
występował, zniżał się i wznosił na przemian do poziomu różnych
umysłów, żeby dyskutował, niezmordowanie argumentował, setki
razy powtarzał to samo w innej formie i ciągle zapalał się tym
samym tematem. Do tego wszystkiego jestem głęboko niezdolny,
rozmowa o rzeczach, które mnie nie interesują, sprawia mi
przykrość, a o tych które interesują mnie żywo — cierpienie.
Prawda jest dla mnie rzeczą tak rzadką i cenną, że gdym raz ją
znalazł, nie lubię jej wystawiać na przypadek debaty, jest
światłem, które boję się zgasić wymachując nim. Zaś z ludźmi
nie umiałbym spotykać się regularnie i często, bo znam ich
niewielu. Gdy ktoś nie sprawi na mnie wrażenia czymś wyjątkowym w
myśleniu lub uczuciach, przestaję go prawie dostrzegać. Wiem, że
zarówno ludzie mierni jak i wybitni posiadają nos, oczy i usta,
lecz nigdy nie zapadały mi w pamięć ich rysy. Zapytuję ciągle o
nazwiska nieznajomych, których widuję codziennie i ciągle je
zapominam, a przecież wcale nimi nie pogardzam, lecz uważając ich
za pospolitych nie umiem z nimi obcować. Oddaję im cześć, bo
kierują światem, lecz głęboko mnie nudzą. Tym, co przesądziło
o mej niechęci, była mierność i monotonia parlamentarnych zdarzeń
mego czasu, a także małość uczuć i banalne zepsucie osób, które
wierzyły, że te zdarzenia tworzą lub nimi kierują.
Wydawało mi się czasami, że jeśli
społeczeństwa różnią się obyczajami, to moralność polityków
jest wszędzie taka sama. Jedno jest pewne, że we Francji wszyscy
przywódcy stronnictw, jakich znałem w mym czasie, w równym stopniu
wydali mi się niegodni przewodzenia, jedni skutkiem ułomności
charakteru lub umysłu, zaś większość dla braku jakichkolwiek
przymiotów. W żadnym nie mogłem prawie nigdy dostrzec owej
bezinteresownej troski o dobro ludzi, jaką, zda mi się, odkrywam w
sobie mimo mych ułomności i słabości. Było mi zatem równie
trudno wiązać się z innymi, jak pozostawać samemu, słuchać, jak
rozkazywać i skończyło się na tym, że przebywałem w ponurej
izolacji, skutkiem czego oglądano mnie z daleka i osądzano
nietrafnie. Czułem każdego dnia, że przypisywano mi zalety i wady
urojone. Posądzano mnie o zręczność manewrowania, o głębokość
poglądów i wyrafinowanie ambicji, których jako żywo byłem
pozbawiony, z kolei zaś moje niezadowolenie z siebie, znudzenie i
rezerwę brano za wyniosłość, grzech, który przysparza więcej
wrogów niż najgorsze wady. Sądzono, że jestem przebiegły i
skryty, ponieważ byłem milczący. Uchodziłem za surowego,
skłonnego do uraz i zgryźliwego, choć cech tych nie posiadam, bo
między dobrem a złem przechodzę z miękką pobłażliwością,
która graniczy ze słabością, o doznanych krzywdach zapominam tak
pospiesznie, że podobna niepamięć o zadanym mi cierpieniu świadczy
raczej o chwiejności duszy, niezdolnej przechować wspomnienie zła,
niż o wspaniałomyślnym wysiłku wybaczania.
Owe bolesne nieporozumienia powodowały
nie tylko moje cierpienie, lecz spychały mnie poniżej poziomu moich
możliwości. Na nikogo aprobata nie działa bardziej kojąco, nikt
bardziej niż ja nie potrzebuje pomocy w postaci jawnego szacunku i
zaufania, ażeby zdobyć się na czyny, do których jest zdolny. Skąd
bierze się owo skrajne wątpienie we własne siły, potrzeba jaką
odczuwam, by znajdować ciągle potwierdzenie samego siebie w myślach
innych? Ze skromności? Sądzę raczej, że z dumy, która miota się
i niepokoi tak samo jak mój umysł.
Lecz podczas tych dziewięciu lat
publicznej działalności najbardziej męczyła mnie i pozbawiała
ducha nieustannie mi towarzysząca niepewność co do najlepszego
użytku, jaki należało uczynić z każdego dnia, która dziś
jeszcze pozostaje najokropniejszym wspomnieniem tamtych czasów.
Wydaje mi się, że chwiejność mego charakteru bierze początek
raczej w ospałości inteligencji niż w słabościach serca, bez
wahań bowiem i bez skrupułów obieram najbardziej śliską drogę,
gdy jasno widzę dokąd mnie doprowadzi. Lecz pośród owych małych
stronnictw dynastycznych, tak mało różniących się celem, a tak
podobnych w wyborze niskich środków, jakaż ścieżka wyraźnie
prowadziła do tego, co uczciwe, a przynajmniej pożyteczne? Gdzie
była prawda? Gdzie fałsz? Po której stronie źli? Po której
dobrzy? Nie potrafiłem wówczas rozstrzygnąć, a prawdę
powiedziawszy me umiałbym tego zrobić i dzisiaj. Ludziom partii
tego rodzaju wątpliwości nie odbierają na ogół ani wiary, ani
energii, większość z nich nigdy ich nie przeżywała, albo już
nie przeżywa. Oskarża się ich często o działanie bez
przekonania, moje doświadczenie mówi mi, że zdarza się to
rzadziej, niż można sądzić. Posiadają oni bowiem zdolność, w
polityce cenną, a czasem nawet niezbędną, budowania sobie
przekonań chwilowych, zgodnych z ich aktualnymi interesami i
ambicjami, i w ten sposób potrafią dość uczciwie robić rzeczy
mało uczciwe. Na nieszczęście nie umiałem nigdy wspomagać swej
inteligencji takim osobliwym i sztucznym światłem, ani też
wyobrażać sobie, że to, co korzystne dla mnie jest zgodne z dobrem
ogólnym.
Ów świat parlamentarny, w którym
przeżyłem opisane tu niedole, został przez rewolucję zburzony.
Połączyła ona i wymieszała dawne partie we wspólnej ruinie,
strąciła ich przywódców, zniszczyła ich tradycję i dyscyplinę.
Zrodziło się z niej, co prawda, społeczeństwo rozprzężone i
skłębione, lecz w którym zręczność stawała się mniej
potrzebna i ceniona niż bezinteresowność i odwaga, w którym
charakter był ważniejszy niż sztuka krasomówcza lub umiejętność
manewrowania ludźmi, i w którym nade wszystko nie było już
miejsca na wahania tu — ocalenie kraju, tam — jego zguba. Nie
było już mowy o pomyłce w wyborze drogi, trzeba było nią iść w
świetle dnia, wraz z tłumem wspierających i dodających ducha.
Trakt wydawał się niebezpieczny, lecz z moim usposobieniem mniej
lękam się niebezpieczeństwa niż zwątpienia. Czułem ponadto, że
jestem jeszcze w sile wieku, nie miałem dzieci, a przede wszystkim w
domu odnajdowałem tak rzadkie i cenne w czasach rewolucyjnych
oparcie w oddanej żonie, której trzeźwy i przenikliwy umysł,
wrodzona wzniosłość ducha pozwalały mierzyć się bez trudu z
każdą sytuacją i godnie znosić wszelkie porażki.
Zdecydowałem się więc wkroczyć na
arenę i podjąć obronę nie takich czy innych rządów, lecz praw,
którymi stoi samo społeczeństwo, moja fortuna, mój spokój i moja
osoba. Na początek należało dać się wybrać, wyjechałem więc
natychmiast do mojej Normandii, ażeby przedstawić się wyborcom.
Alexis de Tocqueville, Wspomnienia
Aleksander Wit Labuda
Ossolineum