Staruszek, wcale nie łysy, lecz siwy,
nadszedł od rogu alei i naszej ulicy, bo przy niej rósł ten klon,
zresztą niejeden. Drobny i wielowiekowy człowiek nie stanowił
zagrożenia dla żołnierzy kanclerza, którzy od niedawna wznieśli
barak przy skrzyżowaniu, by sprawdzać wszystko, cokolwiek mogłoby
być przydatne dla kanclerza lub stanowiło dlań zagrożenie.
Dziadek, jak błędnie osądziłem, nie był ani przydatny ani
groźny, przyznam też, że nie byłem specjalnie dumny, trafiwszy go
pierwszą pestką w środek głowy, chłopcy znad stawu strzelali
równie dobrze albo lepiej. Niewątpliwie starszy człowiek nie
dostarczał takiej zabawy, jak na przykład pies, któremu można
było przyczepić raka do jąder, życie w ogrodzie nauczyło mnie
jednak poprzestawania na małym w pochmurne, ponure dni.
Właśnie Cigi, obdarzona dużym
talentem pedagogicznym, postanowiła wysublimować moje skłonności
do przykrych zabaw, zaszczepione udatnie przez chłopców z
dzielnicy, i nadać im niepostrzeżenie charakter intelektualny,
chociaż wątpię w takie intencje. Dziadek dowodząc swej bystrości
wyśledził mnie wśród liści i krzyknął:
- Hej, chłopcze!
Cigi siedziała na gałęzi przy mojej
głowie i szepnęła:
- Salve hospe.
Nie miało to sensu, więc powtórzyłem
głośno. Wtedy dziadek zatrzymał się pod klonem, nie spoglądając
wcale do góry, podziwiałem go za tę delikatność, następnie
usiadł na trawie, jeśli była tam trawa, co dowodzi, że nie padał
deszcz, ten człowiek nie usiadłby na mokrej murawie, chociaż była
miękka i subtelna jak te w świerkowych lasach, by spytać albo
tylko stwierdzić, że jestem szczęśliwy. Cigi kazała mi zapytać,
co to jest szczęście, więc przystałem na tą zabawę, zbyt trudną
w moim wieku, abstrakcyjne pojęcia nie miały w ogrodzie
zastosowania. Starszy pan zaśmiał się suchutko.
- Siedzieć na drzewie i strzelać
pestkami, to jest szczęście – powiedział.
Tak mi się zdaje, że powiedział, lub
po prostu dzisiaj tak sądzę, bo cała rozmowa, z wyjątkiem
śmierci, zależy teraz ode mnie, wtedy była powtarzaniem
niezrozumiałych słów i zadań, takich jak o szczęściu, o którym
nadal nie mam pojęcia, oczywiście nie mówię o definicji, których
wiele, rzekłem tedy, co kazała powiedzieć Cigi, wtulając całą
twarz w moje ucho:
- Dowiem się, czy było szczęściem.
Dopiero wtedy siwy, łysy staruszek
spojrzał do góry na moje nogi, brodę i nos, nie dowierzając
skromnemu ciału chłopca dźwigającemu tak wielki rozum. Stwierdził
też głośno moją mądrość, a Cigi wymyśliła odpowiedź:
- Nie jestem mądry, proszę pana –
powiedziałem: proszę dziadka – gdyż nie mógłbym być
szczęśliwy.
Nie rozumiałem nadal owej zabawy,
jednak szacunek w słowach staruszka sprawiał mi przyjemność,
chociaż trudno było brać poważnie człowieka wątłego jak
brzozowa gałązka, który stwierdził, że iż siedemset lat, może
tylko siedemdziesiąt, dochodził do tej prawdy.
- Ile ty masz lat, chłopcze?
- Mogłem wreszcie udzielić własnej
odpowiedzi:
- Pięćdziesiąt, panie.
A on ocenił:
- Dwanaście – dodając albo ujmując
rok życia.
Byłem chudy i drobny jak on, tedy
mogliśmy być w tym samym wieku. Poprawiłem go jednak, idąc
myślami Cigi, że wiek zależy od rodzaju przestrzeni, bo Cigi miała
na myśli teorię względności.
Potworny świat – wyszeptał starzec.
Wtedy dobiłem go: Atqui certe –
powtarzałem powoli za Cigi, co sprawiało pozory namysłu – nihil
omnium rerum melius est mundo nihil praestabilius nihil pulchrius.
Stary człowiek
myślał w milczeniu, a potem – rzecz widziałem z góry doskonale
– wychudłymi palcami prawej dłoni lub lewej, co jest chyba bez
znaczenia, z góry trudno zorientować się, która jest która,
sprawdził, czy żyje, a wtedy jeszcze żył, gdyż uszczypnął się
w ciało, jeśli miał jakieś ciało na tych kościach: stary sposób
stwierdzenia, czy nie działamy we śnie, i odpowiedział, również
po węgiersku, jak sądziłem:
- Quid potest esse tam fictum quam
tu puer.
Nie jestem pewien
końcówek, gdyż wszystko zdarzyło się w starożytności, na
szczęście Cigi objaśniła, że ja nie istnieję. W zasadzie miałem
co do tego wątpliwości, nie znałem owej niesprecyzowanej treści
zawartej w słowie istnieć, ale prztyknąłem drugą pestką w
łysinę otoczoną białym puszkiem i przekonałem go o swej
fizycznej obecności w tym życiu.
Stary człowiek starł palcem ślad po
wilgotnej pestce z czaszki lub włosów, jest tedy faktem, że
strzelałem nimi, następnie albo prawie równocześnie rzekł
uroczyście:
- Tożbym się musiał wstydzić przed
ludźmi mądrymi, gdybym takiemu jak ty człowiekowi nie folgował.
Otóż nie przytaczam pełnego zdania,
bo zastanawiałem się nad słowem folgować i reszta przepadła na
zawsze.
- Mam w dupie Platona – szepnęła
szybko Cigi ze złością.
Powtórzyłem pięknie tą pierwszą
jasną dla mnie myśl: mam Platona. Na ogół dorośli unikają
takich wyrazów, wynika to z prostego faktu, iż widzą tylko przed
sobą, dupa, znajdująca się z tyłu, bywa zapominana. Starzec
zareagował inaczej, gdyż śmiał się skrzekliwie, może tak po raz
pierwszy od siedmiuset lat, więc zadrżałem ze strachu, że się
rozsypie w drobne kosteczki.
- Masz wspaniałe wykształcenie
antyczne – wykrztusił.
- No, nie tylko antyczne – rzekła
zarozumiale Cigi.
- No, nie tylko apteczne, dziadku –
powtórzyłem.
Chyba już wtedy zaczęła niejasno
kiełkować we mnie myśl, którą dziś ze smutkiem wykorzystuję,
że aby sprawiać wrażenie człowieka rozumnego, wystarcza powtarzać
za kimś niejasne zdania. Nabrałem jednak chęci do uczenia się
łaciny, była to bowiem łacina, a nie węgierski, Cigi znała jedno
i drugie, chociaż i tak nie urosła.
Błyszczałem wiedzą z tego drzewa jak
żuk gnojownik swoją pokrywą z zasychającego gnoju. Istniała, jak
sądzę, szansa, że staruszek przeprowadzi natychmiast moją
habilitację, sam był bowiem profesorem wyłączonym przez żołnierzy
z działania, co dowodzi przewagi żołnierzy. Wyszedł był z miasta
na spacer po kontakt z wątłą przyrodą ogrodu, nigdy nie wiadomo,
kiedy spacer jest ostatni. Był zbudowany tkwiącym we mnie fenomenem
i obiecywał sobie wiele po przyszłości z takimi jak ja ludźmi,
gdy dorosną, nigdy jednak nie dorosłem, chociaż już w ogrodzie
opanowałem łacinę, zwłaszcza uczone cytaty, i uwielbiałem,
niestety tylko przez pewien czas, opowiadania Cigi o antycznych
munus, szczególnie o munera sine missione, na których
ginęli wszyscy gladiatorzy, dowodziło to bowiem, że kultura
Rzymian była kulturą żołnierzy. Ostatecznie uczono mnie szacunku
dla kultury Rzymian. Cigi opowiadając nie angażowała się
uczuciowo, zachowywała szlachetny obiektywizm naukowca
relacjonującego suche fakty. Miałem nawet zamiar urządzić
munus mrówek czarnych i czerwonych, oczywiście sine
missione, przykre jednak doświadczenia ze ślimakami odwiodły
mnie od wykonania.
Profesor, skoro był zagłodzonym
profesorem żywiącym się wytworami ludzkiego ducha, poprosił o
trochę tych owoców, które jadłem, by skłonić mnie do zejścia z
klonu, spuściłem mu kilka w chustce zdjętej z głowy Cigi, na
sznurku, nie istnieją bowiem chłopcy bez sznurka w kieszeni.
Wszystko dokonane zostało pod warunkiem, że w tamtym momencie owoce
nie były zjedzone, może nadal nie są zjedzone. Starszy człowiek
z rdzawą plamą na szyi – tę wątpliwą ozdobę darowuję mu dla
urealnienia i wyjęcia go z milionów staruszków – próbował
zachować sceptycyzm wobec mojej erudycji: istniała ewentualność,
że byłem debilem o chłonnej pamięci, starożytny dziadek nie
czcił faktów wyłącznie, więc chciał mnie obejrzeć, bym nie
stanowił jedynie hipotezy, ale skoro nie udał mu się wybieg, zjadł
śliwkę i chciał pestką strzelić do góry, bez skutku. Kołnierzyk
jego koszuli bielszy ponad śnieg, w którym zbielali Jakob Alte i
Matthias Kusse pewnej zimy przedtem albo potem, nadawał mu trumienny
wygląd. Spytał czym dla mnie jest świat, być może sądził, iż
z wysokości klonu można dać lepszą odpowiedź na to pytanie, niż
gdy się patrzy tylko z ziemi, nie potrzebowałem wyręki Cigi, świat
był zbiorem wyrąbywanych lub umierających od mrozu drzew.
Cigi jednak nie pozwoliła rozczarować
staruszka, rzekła, iż Ziemia, była bowiem ścisła, jest
pierdnięciem Istoty Doskonałej. W tym wonnym gazie, zawierającym
wszystkie pierwiastki materialne oraz duchowe, człowiek stał się
centralnym produktem odchodu, najwyższą niedoskonałością lub,
jak bym dziś musiał rzec ująć, doskonałością negatywną. We
wspaniałej pożywce rozwinął się i rozmnożył niby szczep
bakterii. Ten wulgarny żart odpowiada naturze Cigi i równie dobrze
można twierdzić, że go wypowiedziała jak i nie, wśród
niezliczonej liczby prawdopodobieństw wolno także założyć, iż
rzeczywiście odkryła przyczynę rzeczy. Pewnik, iż tylko powaga
gwarantuje prawidłowy wynik dociekań filozoficznych, powoduje, że
idziemy tylko niektórymi drogami, zabezpieczając sobie poczucie
godności. W każdym razie Cigi oraz starzec wiedzieli coś o
początku i o celu rzeczy, ja uchwyciłem tylko trwanie, owo
siedzenie na konarze klonu, liście, powietrze, wysuszoność
staruszka, zewnętrzność świata. Z właściwości, jaką jest
zapominanie, czynię sposób odkrywania minionego, dowolnie
rozdzielam, co rzekł starzec, co Cigi i ja, bo nikt nie upomni się
o prawdę.
Niewątpliwie Cigi stwierdziła lub
dowiodła niezbicie poprzez moje usta jakiegoś podstawowego sensu
bytu, gdyż stary człowiek był zdumiony prostotą prawdy, którą
mu ogłosiłem, przekazując sformułowania przyjaciółki.
Wstrząśnięty ich słusznością wyciągnął ku mnie rękę, bo
sądził, iż ma do czynienia z mędrcem, a ja natychmiast
zapomniałem to genialne zdanie, skupiając uwagę na kościstych
palcach, nie było we mnie ciekawości celu istnienia i nie ma, można
przecież przyjąć jedną z setek koncepcji, najlepiej obowiązującą.
Wtedy na drzewie było mi wiadomo ze zgniłej książki pochodzącej
z rozkisłej piwnicy, że wszechświat został stworzony przez Boga w
niedzielę 23 października 4004 roku przed naszą erą, za
przekonaniem takim stał autorytet biskupa Armagh w Irlandii,
wielebnego Jamesa Usshera. Później dowidziałam się, że Ziemia
liczy sobie cztery miliardy lat, tak twierdził inny człowiek. Otóż
problem polegał na tym, w czyj autorytet uwierzyć, prawda była
zagadnieniem drugorzędnym, posiadając odpowiednie narzędzia,
najlepiej żołnierzy, mogłem dowieść, że wszystko miało swój
początek w ogrodzie.
W zasadzie stary człowiek spełnił
już życie, kiedy dowiedział się, ale obiecał sobie następną
wizytę już nazajutrz. Pozwolił nawet sobie na siedzenie na
drzewie, skoro nie chciałem zeń zejść, mówił o sprowadzeniu
jeszcze kilku siwych staruszków i kto wie, czy w oszukańczy sposób,
wspierany wiedzą Cigi, nie uzyskałbym poważnego stopnia naukowego
siedząc na klonie, lecz żołnierze kanclerza z baraku na rogu
wzięli inicjatywę w swe ręce, oczywiście nie wtedy, gdy profesor
szedł w ich kierunku, tylko trochę później.
Anatol Ulman, Cigi de Mantbazon
s. 113-120
wyd. Iskry