W niedawnych czasach, gdy wiele
wybornych pism wychodziło o urządzeniu Żydów, gdy materię tę,
jako bytu lub z czasem
zatracenia rodu i imienia polskiego tyczącą
się, po wszystkich roztrząsano zgromadzeniach, ja również z
innymi czytałem, słuchałem
doświadczeńszych ode mnie, nieraz
nawet odważałem się i sam
odezwać. Czytanie różnych pism,
rozumowanie nad przedmiotem ich, długo zajmowały wszystkich umysły,
a mnie do tego
stopnia, iż czyli to u siebie, czy idącemu przez
ulicę, czy w dobranych towarzystwach, gdzie i pół pejsaka nawet
nie znajdowało
się, mnie w rozognionej imaginacji mojej, snuły
się same starozakonne postacie, a nawet w wytwornych pięknych dam
przybytkach, kędy w porcelanowych donicach same tylko tchnęły
jaśminy
i róże, mnie zalatywał zapach, jednym tylko łapserdakom
właściwy. Nie dziw więc, że tak gwałtownie, tak długo myśl
moja na
jawie jednymi zajęta przedmiotami, też same stawiała mi i
we
śnie, lecz w jak dzikim, w jak niesłychanym sposobie, sama
tylko
nieograniczona nadana wolność drzemaniom, wytłumaczyć i
wymówić potrafi.
Zdało mi się naprzód, żem był we
Włoszech, wiosce o pół
mili od Warszawy, do ministra wewnętrznego
należącej. Tam
obejrzawszy przykładne jego gospodarstwo,
wprowadzone w rolnictwie i narzędziach wynalazki, wypiwszy szklanicę
wybornego
mleka, do Warszawy wracałem: lecz jakie było podziwienie
moje,
gdy zbliżając się do stolicy, postać miasta tego inną
wcale od
dzisiejszej w oczach moich stawała. Im bardziej zbliżałem
się,
tym bardziej odmienność ta uderzała mnie i zadziwiała.
Na próżno Wolskich rogatek szukałem;
na miejscu ich znalazłem nieforemną bramę, a raczej potężne
wrota z okopconego
wiekiem kamienia, na szczycie ich, była herbowa
tarcza przez
dwóch lewiatanów trzymana. Długo starałem się
rozeznać, coby
się w polu jej mieściło, aż nareszcie odkryłem,
że to były cycele
(poświęcone sznureczki, które żydzi w kraju
łapserdaków swoich
noszą), dość kunsztownie wyryte. Na gzemsie
dwa wiersze w hebrajskim języku, a pod temi te słowa łacińskimi
literami: Moszkopolis A. 3333.
Mimo przywileju snów, w których
najdziksze rzeczy stają
się rzetelnymi, nie mogłem się pojąć w
zdumieniu moim. Następujące jednak snu tego opowiadanie dowiedzie,
że z każdym
prawie krokiem com uczynił, wzrastało smutne
zadziwienie moje.
Wjechawszy w miasto, ujrzałem po obu stronach
domy, na
wzór karczem dzisiejszych stawiane, z wystawami i
stajniami.
W niektórych miejscach sterczały żerdzie. Od nich, od
jednego
domu do drugiego naprzeciw przeciągnięte były sznury, na
znak,
że właściciele tych domów powinowactwem byli złączeni.
Przed
domami siedziały żydówki, a przed niemi macki z
obwarzankami,
kukiełkami i solą. Nigdzie nie było bruku, lecz
natomiast błoto
niezmierne. Około domów mnóstwo kaczek, gęsi,
kur, indyków
babrzących się w tern błocie. Wszędy snuły się
ćmy brudnych
Żydów, naprzód i w tył, na lewo i na prawo.
Przebóg! zawołałem: gdzież ja to jestem? Jakże się zżydziło
to miasto? Jakże?
nie ujrzęż i jednego Chrześcijanina Polaka?
Ledwiem wyrzekł te
słowa, alić spostrzegłem małą brudną
dryndulkę, a na niej siedzącego woźnicę, przecież nie w
żydowskim ubiorze. Kiwnąłem
i przybył. Wsiadłem umyślnie, bym
od tego człowieka mógł
powziąść objaśnienie względem tego
wszystkiego, com widział
i czegom pojąć nie mógł. Że dorożka
w niezmiernem na ulicach
błocie postępowała powoli, a niedostatek
bruku wszelki hałas oddalał, ja i woźnica mogliśmy się wybornie
słyszeć i wygodnie
rozmawiać. „Mój przyjacielu (rzekłem),
zaklinam cię, powiedz
mi, co się znaczy, tak niepojęta, tak
prędka odmiana. Niedawno
Warszawa była miastem chrześcijańskim,
polskim, skądże dzisiaj
w mieszkańcach, w domach, słowem we
wszystkim tak zżydziała?" „Albo Jegomości musi się śnić,
odpowiedział trochę
z żydowska woźnica, albo z innego kraju
musiałeś tu przybyć.
Gdzie tam niedawno! ludzie powiadają, że
to już z tysiąc lat,
jak żydostwo opanowało tę niegdyś polską
ziemię". „Jakimże
sposobem (zawołałem) wojenny lud dał
się podbić tym kapcanom?“ „To mędrsi i uczeńsi doskonalej wam
powiedzą, ja tylko
wiem to, czegom się z ustnego podania, od
dziadów i naddziadów mych nauczył. Nie orężem podbili oni
Polaków, lecz sztuką, podstępami, przekupstwem; nie wiem
dokładnie, jak to było,
lecz gdy raz otrzymali prawo wchodzenia do
wszystkich urzędów,
nabywania własności ziemskich, nic
niezmordowanej przebiegłości
ich i wykrętom tamy położyć nie
mogło, tak, że z wiekami zgnietli
Polaków Chrześcijan, sami
opanowali wszystko, a gdy nikt nie
chciał brudno zaszarganego
królestwa, wybrali sobie króla i starożytną Polskę Palestyną
nazwali".
Osłupiałem na słowa te, i byłbym
długo w zdrętwiałości
mojej pozostał, gdyby dorożka nie
przejeżdżała wedle miejsca,
gdzie bywał pałac błękitny. Tu
westchnął głęboko woźnica mój
i rzekł; „Ten dom, co
widzicie po prawej ręce, należał przed
wiekami do przodków
moich, naprzód był książąt Czartoryskich,
a potem przeszedł do
imienia mego, do Zamojskich". „Cóż ja
słyszę! zawołałem,
ty jesteś Zamojski?" „Nie inaczej, powtórzył
z
westchnieniem, jestem Zamojski i poganiam tę dryndulkę. Żona moja
jest Zosia Czartoryska, kobietka jak ludzie powiadają
wcale ładna,
mój szwagier Czartoryski ma ogródek na przedmieściu, który
uprawia i z którego żyje". „Przedwieczny Boże! zawołałem,
do czegóż to przyszło". „Nie dziwcie się, przydał
dorożkarz, to samo się stało z wszystkimi dawnymi rodami polskimi.
Radziwiłłowie są malarzami, Potoccy i Sanguszkowie bawią
się
furmanką i drzewo wożą od Wisły, Chodkiewicze, Krasińscy,
Lubomirscy, Sapiehy poszli na cieślów. Nikomu z chrześcijan
nie
wolno mieć ni ziemskiej, ni miejskiej własności, chyba że
Żydem
zostanie. Jakoż niejeden przyciśniony biedą, znużony
i spodlony
uciskiem, zapomniawszy co winien Bogu i sobie, został żydem,
zapuścił pejsaki i tak się dobrze kiwa nad talmudem
jak Jud
najlepszy".
Ledwie skończył te słowa, gdyśmy
spostrzegli tłum żydów
na koniach z włóczniami w ręku, w
lisich czapkach i ładownicach,
bez żadnego porządku jadących,
dwóch trębaczów w podobnymże
ubiorze jechało przodem, mieli oni
trąbki, mało co większe od
tych, którymi się dzieci bawią, i
raptem tak przeraźliwie zapiskęli
w te trąbki, iż konie zaczęły
się trwożyć i kręcić, jeźdźcy gubić
pantofle, zsiadać,
szukać ich po błocie. To zastanowiło i poczet
ów wojenny, a
razem i dorożkę moją. „Cóż to się znaczy?"
zapytałem
przewodnika mego. „Jest to, rzekł, gwardia konna
królewska,
powracająca z zamku, zawsze taka bieda kiedy się
ich napotka, bo
ustawnie coś zgubić lub upuścić muszą; gorzej,
kiedy na
ćwiczenia wyjadą w pole, jak się to paskudztwo puści
kłusem, to
pada jak gdyby gruszki jakie". Nie wiem, jak długo
trwałby
ten nieporządek, gdyby się nie pokazał z daleka w karecie
wspaniałej stary żyd z dużemi utrefionemi pejsakami w opończy,
którą potężne okrywały haftki. Wielu żydków w samym
kwiecie
młodości harcowało koło karety na konikach. Jak tylko
poczet
konny spostrzegł go, wraz czy który znalazł pantofle, czy
nie,
czy który dopadł konia lub nie, wierzchem, piechotą, jak to
mógł,
porwali się z miejsca i uciekli w poboczną ulicę. Mój dorożkarz,
korzystając z uczynionej na ulicy luki, ruszył naprzód,
a
przejeżdżając około wielkiego owego starego Pana, zdjął czapkę
i schyliwszy głowę aż na kolana, długo w tej pozyturze zostawał.
Zapytałem kto by był ów żyd bogaty?
„Jest to, odpowiedział, Książę Wojewoda Icek Szmulowicz, prezes
rady stanu, jeden
z największych panów naszych. Oprócz znacznych
dóbr ma pałac na Krakowskiem-Przedmieściu i blisko miasta
Wilanów". „Co,
zawołałem, żyd jest panem Wilanowa?"
„A skądże znów Jegomość jedzie? zapytał z zadziwieniem
woźnica, jużci zapewne nie
będzie go miał żaden z chrześcijan,
tym nie wolno, tylko za pańszczyznę uprawiać rolę, albo po
miastach prowadzić podlejsze
rzemiosła". „W jakimże stanie
jest dzisiaj Wilanów, czy tak
piękny i porządny, jak był za
dawnych właścicieli, czy ta murowana wioska, ten folwark, ta nowa
część ogrodu, co ją pani Potocka założyła, dobrze są
utrzymane?" „Nie wiem ja, odpowiedział dryndulkarz, co było
wprzódy, to wiem, że dziś stoi tam
wielka gorzelnia, browar i
wołownia. Pałacysko brudne strasznie, zachowano nad Wisłą dwa
drzewa, pod którymi Icek Szmulowicz kuczki swoje odprawia, król go
bardzo kocha". „To macie króla, i któż jest tym królem?"
„A któż ma być? jużci żyd".
„Jakże się zowie?"
„Moszko XII", odpowiedział mój przewodnik.
Wpadając raz po
raz z zadumienia w zadumienie, już się
na koniec (jako w snach
bywa) przekonałem, że to wszystko
prawda, została tylko mocna
ciekawość widzenia wszystkiego, co
się działo w tym czarnym
królestwie. „Nie mógłbyś mię, rzekłem do dorożkarza, zawieść
do zamku, po dykasterjach, teatrach etc., a zapłacę ci sowicie".
„Do wszystkich tych miejsc,
odpowiedział dorożkarz,
chrześcijanom zabroniony jest przystęp".
„Co to za
nieszczęście, rzekłem, dałbym wiele, żebym te wszystkie
niesłychane dziwy mógł widzieć". „Jeśli Jegomość chce
odłożyć pieniędzy, to wszystko zobaczy". „Jakże, gdy
mówisz, że
to zakazane?" „Zakazane, to prawda, ale za
pieniądze wszystko
u nas wolno". Pomacałem się po kieszeni i
kazałem się wieźć
do zamku. W samej bramie zatrzymał mię zaraz
żyd grenadier
z ogromną lisią czapką i z upudrowanemi pejsakami,
wrzeszcząc
co miał głosu: „Stój waść". Tu dryndulkarz,
obróciwszy się,
rzekł mi: „dajcie mu talara“. — Uczyniłem
jak radzono, i natychmiast talar przełamał zaporę. Jak całego
miasta, tak też nie
poznałem i dawnego zamku Zygmuntów. Bóg sam
wie, co to
było za straszydło! Stało na dziedzińcu mnóstwo
teleg, koszlawych karet i koczów. Przy wnijściu na wschody, druga
przeszkoda, podobnież z mej strony ustawiona jak pierwsza. Wszedłem
na koniec na pokoje królewskie. Pokazanie się moje, strój,
postać, niemałe sprawiły zadziwienie, zaczęło żydowstwo
szeptać,
krzywić się, gdy dwóch młodych żydków w popielatych
łapserdakach z czarną aksamitną lamówką zbliżyło się do mnie.
Spostrzegłem, że to były szambelany, gdyż przy wiszących
cycelach
nosili u kolan klucze. „Waści tu nie wolno wchodzić!"
rzekł mi
jeden dość przykro.
Nie tracąc przytomności, pamiętny na
rady dorożkarza, dobyłem dwa dukaty i po jednym każdemu z
szambelanów nieznacznie wścibiłem do ręki. Natychmiast
wypogodziły się czoła
młodych izraelitów. Jeden z nich pobiegł
do Wielkiego Marszałka, jak rozumiem, z doniesieniem o mnie, drugi
pozostawszy:
„uważam, rzekł, że waść jesteś cudzoziemcem,
ciekawym zapewne widzieć dwór Najjaśniejszego Judy, szczęśliwie
wcale trafiłeś,
ujrzysz go w całej okazałości, dziś bowiem
jest uroczystość obrzezania Najjaśniejszego królewicza Leyby
.
Król okaże się w całej okazałości, jeżelibyś waść znał się
na grzeczności, tobym ja
mu służył za przewodnika, okazał i
oprowadził wszędy". Lubo
przymówienie się to ze strony
szambelana dworskiego zdawało
mi się cokolwiek niedelikatnym, z
tym wszystkim rzuciwszy oko
na pejsaczki przestałem się dziwić, i
dobywszy dwa jeszcze dukaty, wsunąłem w dłoń szambelanowi.
Ściskając mię za rękę,
rzekł: „Nie odstąpię waści, aż
wszystko obejrzysz. Pójdźmy do
drugiego pokoju, gdzie są zebrani
panowie radni i ministrowie".
Żydziak szepnął do ucha na
prawo i na lewo, wraz nam uczyniono miejsce. Weszliśmy do wielkiej
sali pozłacanej, lecz brudnej, po jednej i drugiej stronie siedziały
żydy w bogatych łapserdakach. Acz kosztownie ubrani, uważałem
jednak, że pantofle
ich nie były wychędożone, i nie było
jednego, coby nie miał
pończoch granatowym suknem na piętach
łatanych. Przy samych
drzwiach stało dwóch żołnierzy z
lejbgwardii, mających na łapserdakach blaszane posrebrzane zbroje i
włócznie w ręku. Wkrótce uwagę moją obudziło mocne potrójne
uderzenie we drzwi. Na
ten hałas porwały się wszystkie żydy z
ław swoich, a mój przyjaciel szambelan szepnął mi: „Pójdź
waść w tę stronę, a wygodnie wszystko zobaczysz". Jakoż
otworzyły się podwoje i zaczął
iść dwór królewski, pazie,
szambelanowie, panowie radni. Na koniec ukazał się sam król
Moszko, a wtem wszystkie żydy, co
tylko ich było, jęli się kiwać
na kształt chińskich bałwanków.
Mój przyjaciel szambelan
powiedział, że ten był sposób witania
króla. Osoba monarchy
wielce mi się okazałą wydała! Był to
pan, mogący mieć około
lat czterdziestu, niezmiernie czerwony,
tłusty i piegowaty, pejsaki
miał rudo-kasztanowate, brodę tejże
samej maści. Łapserdak i
opończa były z czarnego aksamitu
z potrzebami jak najpiękniejszej
mody. Jarmułkę otaczał szereg
pereł różowych, z których każda
po 50 karatów mieć mogła;
u szyi freza obyczajem żydowskim, z
tej na złotym łańcuchu
zwieszał się order na kształt złotego
runa, lecz przyjaciel mój
powiedział mi, że to order Icka
Wielkiego.
Nic atoli nie zastanowiło bardziej
blaskiem nadzwyczajnym
oczu moich, jak cycele wiszące u kolan
królewskich: były to
sznurki z samych soliterów, z których
najmniejszy jako orzech
duży. Szambelan powiedział mi, iż ojciec
królewski Moszko XI
dał za te cycele 10 milionów złotych
holenderskich. Za danym
znakiem żydy przestały się kiwać i
przedniejsi panowie uczynili
koło. Wtenczas król obchodząc krąg
cały, rozmawiał z każdym
prawie, niektórych faworytów
familiarnie targał za pejsaki i brodę, w konwersacji mieszając
dowcipne żarciki, jak mnie przynajmniej zapewniał przyjaciel mój
szambelan, cała bowiem rozmowa
była w żydowskim języku. Po
skończonych pokłonach, choć stałem z daleka, król spostrzegł
mnie, a zdziwiony figurą moją, kazał do siebie przystąpić.
Powiedziano mu, żem był z dalekich
krajów wędrownik. Monarcha z
nieporównanym wdziękiem rozśmiawszy się do mnie, podał mi swą
rękę, którą ja z najżywszym uczuciem pocałowałem.
Odprowadził mię przyjaciel mój
szambelan aż do dorożki
mojej, a żegnając oświadczył, iż
życząc, by pobyt mój w Moszkopolis był jak najprzyjemniejszym,
zaprasza mnie na bal do
ciotki swojej, hrabiny Rachel, na ulicy
Łokszyn mieszkającej.
„Nim wieczór nastąpi", przydał
grzecznie: „będziecie może chcieli
widzieć ciekawości
Moszkopolis, oto jest bilet", rzekł, dając mi
kartę, „za
którym wszędzie wolny przystęp otrzymasz; trzeba
jednak, przydał
ze znaczącą miną, znać się na grzeczności". Pożegnawszy
się wsiadłem do pojazdu, nie mogąc pojąć, jak do
tyla
grzeczności można było łączyć tak niedelikatną chciwość
pieniędzy. „Jakże się tam długo Jegomość bawił, rzekł mi
mój
dorożkarz, miałem czas i konie paść i napoić i jeszcze nie
widziałem końca. Dokądże teraz pojedziemy?" „Jedź na
sądy, rzekłem, wszędzie mię teraz puszczą, bo mam bilet".
Lubo postać całej Warszawy, ulice jej
nawet odmieniły się,
rozeznałem jednak, że dorożka zajechała
na dziedziniec, gdzie
niegdyś stał pałac Krasińskich, a dziś
stała ogromna karczma.
„Gdzież mię to wieziesz?"
zapytałem. „Na sądy", odpowiedział
woźnica. I tu na
wnijściu, mimo okazanego biletu były trudności, lecz za daniem
dwóch talarów zniknęły. A nadto tłum żydków z faktorskiem
prawie narzucaniem się obstąpił mię, ofiarując
się być
przewodnikiem i tłumaczem moim. Wybrałem najpocześniejszego i
dobrzem trafił, był to bowiem jeden z sławnych mecenasów
żydowskich.
Weszliśmy po schodach pełnych śmieci
i brudu do obszernego przysionka, napełnionego tłumem żydowstwa.
Sędziowie
byli na ustępie. Usiedliśmy w kącie na ławie, co dało
mi czas
rozmawiać z uczonym mecenasem moim, i wiele światła
zasięgnąć od niego. „Panie, rzekłem mu, dla czegóż tak
niemiłosiernie zburzyliście gmachy miasta tego i na miejscu wielu
niegdyś,
jak słyszałem wspaniałych, tak nikczemne postawili?"
„Uczyniliśmy to, odpowiedział mecenas, na mocy zakonu Mojżesza:
„Zburzycie do szczętu, mówi Mojżesz (Deutoronom. Rozdział XII,
w. 2) wszystkie miejsca, na których mieszkali narodowie, a które
wy posiadacie i porozwalacie ołtarze ich i połamiecie słupy ich,
spalicie bogi ich, i wygładzicie imię ich z miejsca onego".
Przyznasz waść, mówił mecenas, „że prawo to jest dosyć
wyraźne.
Jeśli wam nie dosyć na nim, przytoczę więcej".
Tenże Mojżesz
tak mówi dalej: „Wytracisz naród, który Pan Bóg
twój poda tobie, nie sfolguje mu oko twoje, bo pośle Pan Bóg twój
na naród ten szerszenie i zetrze je starciem wielkim, aż będą
wyniszczeni, a poda krocie ich w ręce twoje i wygubisz ich pod
niebem, nie ostoi się żaden przed tobą, aż ich wytracisz
(Deutoronom. Rozdz. VII i XV). W ziemi, którą Pan Bóg twój dawa
tobie w dziedzictwo, byś ją posiadał, wygładzisz pamiątkę
Amalekową pod niebem. Ani się nie zlitujesz nad nimi, ani się
spowinowacisz z nimi, albowiem Pan wybrał ciebie, abyś był
osobnym ludem. Nie zapominajże tego". „Mógłbym, mówił
dalej mecenas, tysiąc podobnych praw, podobnych zakazów cytować.
Wszędzie Mojżesz nakazuje nam nienawiść przeciw ludom innej wiary
jak nasza, zaleca zerwanie wszelkiego przymierza,
wszelkiej
uczciwości z nimi, nadto brzydzić się niemi każe, tak,
że
obcować, jeść z nimi, dotykać się nawet naczynia ich, jest
u
nas obmierzłym występkiem". „Jakże, zawołałem, toście
wytępili całe plemię dawnych Polaków Chrześcijan?"
„Talmudyści
nasi, odpowiedział mecenas, którzy więcej jeszcze
mają rozumu
niż Mojżesz, tak słowa Patriarchy tego wytłumaczyli:
Wygładzicie wszystkich właścicieli ziemskich i miejskich,
zabierzecie dobra ich, lecz możecie zachować wieśniaków ubogich i
wyrobników, aby pracowali dla was. Sam nawet Mojżesz przydał: „I
wyniszczy Pan Bóg twój naród ów przed tobą po lekku i po
trosze.
Nie będziesz ich mógł razem wygładzić, by się snać
nie namnożyło przeciw tobie bestii polnych“ (Deuteronom VIII).
„Jakimże
sposobem, zawołałem, mogliście tak waleczny naród
częścią wytępić, częścią obrócić w niewolę?" „Jak
nam przykazał Mojżesz,
po lekku i po trochu; przekupstwem,
podejściem i wytrwałością.
Naprzód przekładaliśmy, że to nic
nie szkodzi gdy nam nadadzą prawo nabywania własności ziemskich i
miejskich. Skorośmy to otrzymali, pomnożyły się sposoby nasze
otrzymania i więcej. Pchaliśmy się do nabycia wszystkich praw
obywatelstwa
i piastowania wszystkich urzędów; kosztowało to nas
nie mało:
lecz czegóż złoto i wytrwałość nie zmogą.
Spełniono życzenie
nasze, już najpiękniejsze majątki były w
ręku żydowskim. Senat, ministerstwa, rady najwyższe, najpierwsze
dostojeństwa piastowane były przez Moszków i Leybów. Ze
wszystkich końców Europy potokami jęło się do Polski cisnąć
żydostwo. Nie zważano
długo, że naród nasz przez samo prawo
religii swojej zespolić
się z innym narodem nie może, że wiara
nasza nie stowarzyszać się z ludźmi innego wyznania, lecz nakazuje
wytępić ich
i niszczyć; spostrzegło się potem Chrześcijaństwo,
lecz to już było
za późno“.
Gdy mecenas mój kończył te słowa,
potrójne uderzenie we
drzwi dało znać, że się ustęp zakończył
i natychmiast otworzyły
się podwoje. „Jakiemiż prawami, jakimże
sądzicie się kodeksem?" „Kodeksem Mojżesza"
odpowiedział mecenas mój.
Weszliśmy do sądowej izby.
Stał pośrodku stół, około którego
jedenastu sędziów siedziało. Dwunasty najwyższy, może ministra
sprawiedliwości zastępujący, siedział na wyższym nieco krześle
od innych. Był to
otyły siwy starzec, tak już latami znękany, że
ni słyszeć, ni widzieć, ni zatem wiedzieć mógł, o co rzecz
szła. Młode żydki,
pisarzów, sekretarzów i sędziów miejsca
zastępujący uwijali się koło niego
i podobną całą
sprawiedliwością podług woli swojej
rządzili. Przywołano sprawę
kobiety i mężczyzny, obojgu Chrześcijan. Była to przekupka około
pięćdziesiąt lat mająca, niezmiernie tłusta, czerwona, słowem,
jak się pospolicie mówi, wyszczekana w najwyższym stopniu. Sama
ona indukowała sprawę swoją
po żydowsku, gdyż lud nasz języka
tego uczyć się musiał. „Kodeks Mojżesza, rzekła, w rozdziale
XXV powtórzenia zakonu, nakazuje, że po mężu bracie bez
potomstwa, brat męża tego z wdową żoną jego koniecznie ożenić
się powinien. Ja się w tym
przypadku znajduję, jestem wdową po
mężu zeszłym bez syna,
brat jego nie chce się żenić ze mną,
oskarżam go przed najjaśniejszym kahałem, i upraszam, aby mu
rozkazał, by mię wraz
pojął i kochał z całej duszy swojej".
W całej tej indukcie tłusty
prezes zwiesiwszy siwą brodę na
piersi chrapał i nic nie słyszał.
Młody pisarz zbliżył się do ucha
jego, i jak gdyby odpowiedź
odebrał, przywołał oskarżonego. Był
to ubogo lecz czysto ubrany człowiek bardzo przystojnej postaci.
„Jakubie, rzekł pisarz,
sąd cię zapytuje: czy prawda, że się
sprzeciwiasz prawu Mojżeszowemu i nie chcesz bratowej twojej pojąć
za żonę?" „Prawda, odpowiedział, bo zakon nowy, nie zaś
prawo Mojżesza, Chrześcijanina wiązać powinny". Na te słowa
porwały się z zapalczywości wszystkie żydy. „Co za zuchwalstwo!
krzyknęli, ty się
śmiesz z nowym zakonem odzywać?" Gniew i
zgroza od sędziów przeszły do słuchaczów, młode nawet żydki,
jak zygawki
zaczęli przyskakiwać do Jakuba, i pazurami drapać go,
szczęściem spór wszczęty obudził zgrzybiałego prezesa.
Zadzwonił
więc i nakazał spokojność. Jakub tak mówił dalej:
„Prócz przywiedzionej przyczyny, nie chcę pojąć stojącej tu
Małgorzaty, naprzód, że jest pijaczka, po wtóre, że jest
brzydka, po trzecie, że
jest stara, po czwarte i ostatnie, że
kocham inną dziewczynę, i że
już z nią zaręczonym jestem".
Więc tedy nie chcesz jej pojąć?"
zapytał. „Przez żaden
sposób", odpowiedział Jakub. Tu pisarz
kahalny otworzywszy
zakon, czytał następujące prawo: „A jeśliby
mąż jaki nie
chciał pojąć bratowej swojej, i nie chciał wzbudzić
bratu swemu
imienia w Izraelu, tedy przystąpi bratowa jego do
niego przed
oczyma starszych, i zrzuci trzewik z nogi jego,
i plunie na twarz
jego, a dom jego zwać się będzie dom wyzutego".
Pisarz trybunalski skończywszy czytać:
„Małgorzato, zawołał, czyń co masz czynić". Natychmiast
Małgorzata zdjęła but
Jakubowi i plunęła mu w twarz, a Jakub
otarł się i skończyła
się sprawa.
Przywołano potem dwóch żydów
oskarżonych, że w domu
swoim mieli obrazy i posągi, i stawiono
ich przed sądem. Z miłym zdziwieniem ujrzałem między rzeźbami
kilka starożytnych
posągów pięknego dłuta, wśród obrazów zaś
trzy Guido Reni,
jednego Corregio, dwa Carraci i pięć Rubensów.
Przeczytano
prawo zakonu, nakazujące kruszenie wszelkich bałwanów
i wizerunków, i w tejże chwili powyrzucano z okien wszystko, gdzie
stojące już z oskardami i motykami żydostwo wszystko w kawałki
potłukło i podarło. Przejęty do żywego takim barbarzyństwem,
nie chciałem słuchać dłużej tak mądrych wyroków i dawszy dwa
talary mecenasowi, wyszedłem.
Natura i we śnie nawet trzyma się
przepisanego biegu:
uczułem apetyt gwałtowny, pokazał mi
dorożkarz najsławniejszego restauratora. Wszedłem; przez długą i
wąską izbę ciągnęły
się po obu stronach małe osobne stoliki,
przykryte niezmiernie
brudnymi serwetami, stały na każdym talerze
z cynkowymi sztućcami. Żydziaki, połowę z żydowska, połowę
gadający z francuska, obskoczyli mię natychmiast, podając mi kartę
potraw i zapytując, czego bym sobie życzył. Wziąłem kartę, na
której z pomiędzy wielu przysmaków te tylko przypominam sobie:
Łokszy a la Machabae, Kugel au Szmale, Kaczkes a la Jeremie, Oeufs a
l'Estcher, Brocher au deluge, Maces, Obarzankes. Na spodzie napisane
było: On avertit que tout est koszerne.
Przyniesiono mi wiele z
tych potraw, lecz wszystkie tak
czosnkiem zaprawne, tak okropnie
brudne, iż zjadłszy tylko kilka
jaj i dwie mace bez soli,
zapłaciłem i wyszedłem.
Już też była godzina szósta
wieczorem, wychodząc spostrzegłem wiele pojazdów stojących przed
dużym szkaradnym
gmachem, a woźnica mój oznajmił mi, że był to
teatr narodowy
żydowski. Jak ciekawy wędrownik, nic co jest
ciekawego nie
chcąc opuścić, wszedłem. Górne ganki i poziom
(parter) dość
były próżne, lecz w lożach pełno. Dawano operę
w żydowskim
języku: Abigal grzejąc Dawida. Sytuacje w tym
dramacie nie
były najprzystojniejsze, w orkiestrze największe
cymbały słyszeć
się dawały, głos pierwszej śpiewaczki choć
trochę przeraźliwy
miał wielką rozciągłość. Sztuka ta była
dziełem jednego z aktorów i dlatego ustawicznie ją grano. Po
skończonej operze
grano krotochwilę czyli farsę, lecz mogęż
wyrazić zgrozę i głębokie oburzenie moje, gdym postrzegł, że w
sztuce tej naigrawano się, wyszydzano najświętsze tajemnice wiary
naszej chrześcijańskiej. Pełen żalu i gniewu wyszedłem z teatru,
lecz na samem wsiadaniu spotkałem szambelana mego. „Czemuż waść
tak
zapyrzony?" rzekł mi. Opowiedziałem mu przyczynę
zgorszenia
i gniewu mego. „Nie dziw się, rzekł, trzeba czym
bawić pospólstwo, a nadto polityką jest naszą utrzymywać wzgardę
dla religii katolickiej. Dzieje się to z przyczyn stanu; a wiesz, że
w takim razie nikt się nie pyta o słuszność, sprawiedliwość, a
nawet
o rozum. Jedź raczej do ciotki mojej na bal, ten wypogodzi
zachmurzone czoło twoje". Tak byłem rozgniewanym, żem się
długo szambelanowi memu opierał; przemógł na koniec naleganiem
swoim i pojechaliśmy na gody.
Stanęliśmy przed obszerną karczmą
czyli pałacem J. W. hrabiny Rachel. Blask niezmierny w oknach
uwiadomił nas, że się
już rozpoczął. Szambelan wziąwszy mię
za rękę wprowadził do
sali. Trafiliśmy właśnie, gdy młody
książę Icek z hrabianką Szlomą tańcował solo narodowy taniec,
to jest, że każde z nich wziąwszy koniec chustki podskakiwało do
siebie. Gdy wszyscy unosili się nad gracją i lubem ułożeniem tej
pięknej pary, ja tymczasem prowadziłem oczyma po sali i gościach
zebranych. Izba
była obszerna i bogato ustrojona, lecz podłoga
niewymieciona,
na wszystkich meblach pełno kurzu, postrzegłem
nawet w rogach
pozłacanych gzemsów kilkuletnie gęste pajęczyny,
z których pająk niezmierny spuszczał się na jedwabnej swej nici,
i już siadał
na głowie księżniczki Jesielównej, gdy młody
hrabia Chaim piorunem się ze stołka porwawszy i poskoczywszy
naprzód, lisią
swą czapką przeciął nić pajęczą i samego
brzydkiego robaka
pantoflem zagniótł. Oklask powszechny okrył
czyn zwycięzcy:
a przyjaciel mój szambelan powiedział mi, że
hrabia był jednym
z najwaleczniejszej młodzieży izraelskiej i że
nie był to pierwszy
dowód nieustraszonego męstwa jego. Tymczasem
ta pojedyncza
bitwa hrabiego z pająkiem przerwała taniec, i
przyjaciel mój miał
sposobność przedstawienia mię szanownej
ciotce swojej. Była
to wysoka żydówka około czterdziestu lat
mająca, jeszcze świeża
i dosyć ładna: miała ona drojetową
suknię z winogrona, na głowie czerwoną chustkę, z pod której
wychodzące skrzydła z dużych
pereł zakrywały znaczną część
twarzy, na piersiach wisiał duży
kanak z niebrylantowych
djamentów. Pani ta przyjęła mię z grzecznością bardzo blisko
graniczącą z przymiotem, który my kokieterią
nazywamy.
Siostrzeniec jej szambelan chciał mnie innym damom
przedstawić,
lecz nie dopuściła tego hrabina Rachel, i owszem
wziąwszy mię w
rekwizycję dla siebie samej, usiadła ze mną na
boku, i jak
gdybyśmy się znali od wieków, zaczęła mi opowiadać
historię
życia i obyczajów wszystkich zaproszonych przez siebie
dam, panien
i kawalerów. Bawiła mnie wprawdzie jej rozmowa,
lecz nie mogę
powiedzieć, by dobroć jej wyrównywała dowcipowi.
Podług
twierdzenia hrabiny Rachel, nie było jednej kobiety, która by
przynajmniej dwudziestu miłosnych awantur nie miała, nie
było
żydka, którego by tysiącem nie obłożyła śmieszności. „Czy
widzisz (mówiła pokazując mi młodą parę), ten hrabia Lejbuś,
co to niby trzyma tylko damę za rękę, wiesz że w tym momencie oto
daje baronowej Nuche ustrzyżone z pejsaków swych włosy. Lejbuś
jest strasznie głupi, a ona największa w świecie kokietka",
Uważałem ogólnie, że im piękniejsza była żydówka
jaka, tym
ostrzejszymi obmowy grotami obsypywała ją dobra ta
pani.
Nie jeden może zapyta: jakżem z
hrabiną tak długą mógł
prowadzić rozmowę, nie umiejąc słowa
po żydowsku? Przypominam słuchaczom najprzód, że to był sen, a
zatem marzenie
pełne przeciwieństw i niedorzeczności, powtóre
ile pamiętam, nie
tylko hrabina ale wszystkie damy izraelskie,
wszystkie, nawet
młode bachorzęta trzepały tylko po francusku. Na
dowód tego
jeszcze jedna okoliczność przychodzi mi na myśl:
pamiętam, że
hrabina opisując mi łaskawie charaktery wszystkich
snujących się
przed oczyma naszymi osób, wskazując na starego
żyda jednego,
rzekła: „To jest osobliwszy oryginał, zawsze
kwaśny i opryskliwy,
dzikie jakieś urojenie opanowało głowę
jego, koniecznie chce,
żeby żydzi po żydowsku gadali, i tak to
ustawicznie powtarza,
iż wszystkich już na śmierć znudził;
zresztą i z innych względów
nieznośne jest to stworzenie".
Postrzegłszy, że długa moja z
hrabiną rozmowa nie podobała się kilku młodym żydkom co się
koło niej kręcili, wstałem,
by zobaczyć, co się po innych
izbach dzieje. I tam, jak wszędzie, pokątne rozmowy, zawiść i
szepty. -Roznoszono na dużych
tacach wódkę, miód i wiśniak,
tudzież pieczone mace, obwarzanki.
Między konfiturami najwięcej
widziałem cebul w cukrze smażonych, na kształt naszych kasztanów.
Nic wyrównać nie mogło
pieczołowitości matek około córek
swoich; ta szeptała swojej do
ucha, żeby się prosto trzymała,
owa zgrzanej po tańcu nie dozwalała pić piwa, tamta swoją
zakrywała chustką, trzecia na koniec intrygowała, żeby córka jej
nie kto inny, tańczyła solo ulubiony taniec na śliczną nutę
Majufes. Wśród tych tańców i śmiechów ministrowie rozmawiali o
sprawach publicznych, a synowie
ich szeptali. Kamerdynerowie
roznosili chłodniki. Wkrótce jeden
z nich niosący na niezmiernej
tacy kubki z czosnkowymi lodami,
poślizgnął się i z całym
ładunkiem padł jak długi na ziemię.
Brzęk tyle potłuczonego szkła tak
był przeraźliwy, iż i mnie acz
twardo śpiącego obudził.
Otworzyłem oczy. Silnie zwodniczymi
mamiony obrazami,
długo pojąć nie mogłem, gdzie byłem. Dalsze
dopiero zebranie
zmysłów przekonało mnie, iż smutne przedmioty,
które mnie
przez całą noc dręczyły, snem tylko były znikomym.
Padłem na
kolana i podziękowałem Bogu.
Julian Ursyn Niemcewicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.