Imię Teodor, podobnie jak Makary, było
tak częste, że zawsze do odróżnienia jednego Teodora od drugiego
potrzebny był przydomek. Ten, o którym tu mowa, nazywany jest
tradycyjnie Teodorem z Ferme, od miejscowości, w której zamieszkał
dopiero na starość i w której umarł; za życia musiano go więc
nazywać jakoś inaczej. Może był znany jako Teodor-Miecz? Bo
zapisano o nim, że bardziej niż ktokolwiek znienawidził ludzką
chwałę i że wprawdzie spotykał się z ludźmi, nie usuwając się
całkowicie na ubocze, ale był dla nich „jak miecz”. A także,
niezbyt konsekwentnie, że trzy rzeczy uważał za najważniejsze:
ubóstwo, ascezę i ucieczkę od ludzi. Widocznie tę ucieczkę
uprawiał nie w kilometrach, tylko w ostrych słowach.
Był uczniem Makarego, a więc
pierwotnie musiał mieszkać w Sketis, jako samodzielny mnich
jednakże osiadł w Celach. Ubóstwa nauczył go Makary, ale zdaje
się, że ta nauka trafiła w Teodorze na grunt wyjątkowo podatny.
Był on człowiekiem piśmiennym i miał trzy książki, które z
pożytkiem duchowym czytał sam i pożyczał innym umiejącym czytać.
Widział, że przynoszą one pożytek, a mimo to fakt ich posiadania
leżał mu na sumieniu; toteż poszedł z tym problemem do Makarego,
a dowiedziawszy się, że wprawdzie robi dobrze, ale ubóstwo jest
jeszcze lepsze — natychmiast sprzedał książki, a uzyskaną
zapłatę rozdał ubogim. Niewątpliwie mistrz rozwiązał ten
problem zgodnie z jego najgłębszą tęsknotą serca.
Miłość do samotności także miał
wrodzoną, miłości bliźniego zaś musiał dopracowywać się z
trudem. Nic dziwnego, że bywał jak miecz! Wielcy starcy usiłowali
to jego skrzywienie korygować. Pambo, proszony o „słowo",
powiedział mu kiedyś: Idź, okazuj litość każdemu, bo litość
ma swobodny przystęp do Boga. Ale ani autorytet Pambo, ani
przykład Makarego czy Antoniego nie potrafiły skłonić Teodora,
żeby miał litość na przy kład dla czyjejś próżnej chwały. A
miał nos wyżła na wszelkie jej przejawy, choćby najstaranniej
uszminkowane na cnotę. Jakiemuś gościowi, który pokornie prosił
go o pouczenie, nie odpowiedział ani słowem przez trzy dni, a kiedy
tamten wreszcie odszedł zawiedziony, Teodor mruknął do ucznia: To
handlarz; chce się potem popisywać cudzymi słowami. Innym
razem młody mnich przyszedł po radę, czyby na jakiś czas nie
wstrzymać się od jedzenia chleba, zastępując go grochem. Teodor
zamiar pochwalił, ale gdy tylko się okazało, że ów brat chce
groch zmielić w piekarni, w której bracia mielili ziarno na mąkę
i piekli sobie chleb — wycofał aprobatę i zganił ucznia za chęć
publicznego demonstrowania swojej ascezy. Niejeden pustynny mądrala
przekonał się kosztem upokorzenia, że swoich pięknych teorii
lepiej nie rozwijać przed Teodorem, który absolutnie słów nie
ceni. Chyba potrzebny był im taki piołun, taki miecz, choć nie
ogłosili go świętym.
Trzeba mu przyznać, że tę nienawiść
próżnej chwały równie konsekwentnie stosował wobec samego
siebie. Wyświęcony mimo swych protestów na diakona, nigdy nie
zgodził się pełnić tego urzędu, uważając się za niegodnego.
Nauczać także czuł się niegodny, skoro sam grzeszny i w
niebezpieczeństwie. Z początku nie chciał w ogóle mieć uczniów,
uważając ich za pokusę i troskę, nawet gdyby mieli się uczyć od
niego tylko rękodzieła. Później przyjął jednego; uczeń ten,
Izaak, w przyszłości jeden z pustynnych świętych, wspomina, jak
był zdezorientowany, kiedy starzec mu usługiwał, a na prośby
wydawania poleceń w ogóle nie odpowiadał. Izaak w końcu
przedstawił ten problem innym starcom, cieszącym się w Celach
autorytetem, a ci przyznali mu rację i przyszli upomnieć Teodora: —
Abba, ten brat przyłączył się do ciebie, żeby ci służyć:
dlaczego nie dajesz mu żadnych poleceń? Odpowiedź była
błyskawiczna: — Czy to ja jestem opat klasztoru, żebym mu
rozkazywał? Jeśli chce, niech się uczy z mojego przykładu.
Ryzykowne stwierdzenie, bo przykład
mógł objąć także i te cechy Teodora, których przekazywać
raczej nie należało; ale jemu chodziło nie o postawę wewnętrzną,
tylko o czynności służebne, w których gotów był przyjąć
pomoc, ale nie całkowitą wyrękę. Absolutnie też nie pozwalał na
żadne pobożne krętactwa wobec gości; gdyby przyszli, podczas
kiedy śpi albo je, mają się dowiedzieć, co robi. Żeby zrozumieć
sens tego polecenia, trzeba pamiętać, ze uczniowie słynnych
starców miewali w takich wypadkach pokusę powiedzieć: „On się
teraz modli", zamiast przyznać, że mistrz, nawet bardzo stary,
mógłby spać albo jeść w ciągu dnia, kiedy zjawiali się goście:
na pustyni jadło się przecież dopiero wieczorem, spało się tylko
w nocy albo wcale. Ponieważ jednak goście, którzy odważyli się
do niego przyjść, mogli się z góry spodziewać ostrego przyjęcia,
było kwestią prostej sprawiedliwości, żeby upokorzenie spotykało
także samego gospodarza. Na taką sprawiedliwość było Teodora
stać. Może dlatego odwiedzano go pomimo wszystko?
Nie był na pewno pogodny ani tym
bardziej radosny. Pod koniec długiego życia przyznał, że nosi
habit już przez siedemdziesiąt lat, ale dotąd ani przez jeden
dzień nie zaznał wewnętrznego pokoju; z drugiej strony jednak
gotów był obywać się raczej bez niego do śmierci i prowadzić
przez całe życie wewnętrzną walkę, niż znaleźć pokój ludzki
tylko, niepełny i sztuczny. Wielu w naszych czasach znajduje
pokój, jeszcze zanim Bóg im go ześle — powiedział kiedyś,
i właśnie takiego pokoju nie chciał. Nic dziwnego, że wolny był
od strachu: czego jeszcze mógł się bać człowiek, który zgodził
się cierpieć? Chwilami Teodor wydaje się jakby poskładany w
całość z elementów ze sobą sprzecznych: ten człowiek, który
był dla bliźnich jak miecz, głosił jednocześnie i wierzył, że
nie ma innej cnoty prócz tej jednej: nie gardzić. Ten człowiek,
który przez całe życie nie zaznał słodyczy pokoju Bożego i
mógłby mieć tysiączne wymówki, żeby szukać sobie ludzkich
pociech — głosił jednocześnie i wierzył, że kto poznał, jak
dobrze jest żyć w pustelniczej celi, ucieka od ludzi nie z powodu
pogardy. Są ludzie bardziej lub mniej zdolni do radości, po prostu
z natury; Teodor znajdował w samotności tyle szczęścia, ile go
zaznać potrafił. Nie miał jednak złudzeń co do natury tego
szczęścia, wiedział doskonale, że może być tak głębokie, iż
właściwie nieodczuwalne; i że szukając go gdzieś płyciej, łatwo
zniechęcić się i odejść. Chyba on jeden na pustyni potrafił
powiedzieć, iż większy to dziw, kiedy ktoś wytrwa w życiu
mniszym, niż kiedy odchodzi.
Za:
Małgorzata Borkowska OSB, Twarze Ojców Pustyni, Wydawnictwo
ZNAK, Kraków 2001
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.