środa, 11 marca 2015

W pułapce żydokomuny

Wielu ludzi nie chce przyjąć do wiadomości, że komunizm wcale nie „upadł”, a tylko „mutuje” - jak zauważył pan prof. Bogusław Wolniewicz. „Mutuje”, czyli się przepoczwarza – i to właśnie wielu dezorientuje. Rzecz w tym, że w Europie mamy obecnie rewolucję komunistyczną w pełnym natarciu, w dodatku z wykorzystaniem instytucji Unii Europejskiej, opanowanych przez żydokomunę w następstwie „długiego marszu przez instytucje”, proklamowanego jeszcze w roku 1968. Rewolucja ta jednak prowadzona jest według innej strategii, niż znana nam strategia bolszewicka. Strategia bolszewicka składała się z trzech elementów: gwałtownej zmiany stosunków własnościowych, a ściślej – likwidacji własności prywatnej, masowego terroru i masowego duraczenia. Ta strategia przyniosła pewne rezultaty, zwłaszcza początkowo, ale na dłuższą metę okazała się nieefektywna. Związek Sowiecki, ten filar światowego systemu komunistycznego, nie został przecież zawojowany, bo nie padł ani jeden strzał, tylko upadł pod ciężarem własnych błędów.

Dlatego żydokomuna, w okresie dobrego fartu popierająca strategię bolszewicką bez zastrzeżeń, teraz od niej odstąpiła na rzecz strategii zaproponowanej jeszcze w latach 20-tych XX wieku przez włoskiego komunistę Antoniego Gramsciego. W tej strategii głównym polem bitwy rewolucyjnej jest kultura burżuazyjna, w związku z czym na plan pierwszy wysuwa się masowe duraczenie. Dokonuje się ono dzięki wykorzystaniu piekielnej triady w postaci państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego. Narzędzia terroru są wprawdzie stworzone, ale nie są wykorzystywane, zwłaszcza w skali masowej z dwóch powodów. Po pierwsze – zgodnie z zaleceniem Mikołaja Machiavellego, który w „Księciu” zauważa, że „okrucieństwo i terror należy stosować rozsądnie i tylko w miarę potrzeby”. Ponieważ masowe duraczenie daje znakomite rezultaty, żydokomuna unika masowego terroru, by – po drugie – potencjalnych ofiar przedwcześnie nie płoszyć.

Terror bowiem to nic przyjemnego, ale ma jedną zaletę. Człowiek terroryzowany wie, że jest terroryzowany i czeka kiedy terror zelżeje lub ustanie, natomiast myśli po swojemu. Czasami może nie przeżyć tego eksperymentu, czasami jest taki poobijany, że już nic mu się nie chce – ale zasadniczo terror nie wpływa destrukcyjnie na jego władze umysłowe. Natomiast człowiek zoperowany nie wie, że został zoperowany. Myśli, że to wszystko naprawdę, na nic nie czeka, więc strategia Antoniego Gramsciego jest z tego punktu widzenia bardziej niebezpieczna, bo bardziej podstępna. Jest ona obliczona na to, by pożądana przez żydokomunę zmiana stosunków własnościowych nastąpiła bez konieczności ostentacyjnego stosowania przemocy, a najlepiej – żeby sprawiała wrażenie dokonanej na żądanie dotychczasowych właścicieli.

I oto możemy na własne oczy obserwować ten proces w działaniu, między innymi dzięki protestom rolników. Domagają się oni rekompensat za szkody wyrządzone przez dziki, rządowej interwencji na rynku mlecznym i szerzej – żywnościowym, ale to są preteksty incydentalne, bo podstawowym problemem rolników jest co innego. Żeby sprostać konkurencji rolnictwa francuskiego, niemieckiego, czy holenderskiego, muszą w swoje gospodarstwa inwestować. W tym celu muszą zaciągać kredyty, które mają nadzieję spłacić zwiększoną, czy też tylko wyspecjalizowaną produkcją swoich gospodarstw. W tej sytuacji każde, nawet najdrobniejsze tąpniecie na rynku rolniczym, budzi ich niepokój, a motywowane politycznie sankcje w postaci blokady eksportu wprawiają ich w panikę, bo pojawia się widmo utraty możliwości spłacania kredytu. Ponieważ maszyny są drogie, podobnie jak i kredyt, jego wysokość z odsetkami zaczyna zbliżać się do wartości gospodarstwa, a niekiedy ją przekraczać. W ten oto sposób uruchomienie procesu nacjonalizacji ziemi i w ogóle – rolnictwa, a więc zmiany stosunków własnościowych w kierunku pożądanym przez żydokomunę, jawi się już nie jako teoretyczna możliwość, ale coraz bliższa perspektywa.

W tej sytuacji rolnicy coraz natarczywiej oczekują pomocy rządu w postaci subwencji, wskazując, że rolnicy francuscy, niemieccy, czy holenderscy są przez swoje rządy subwencjonowani. Rzecz w tym, że aby rząd mógł subwencjonować rolników, musi najpierw obrabować albo ich, albo konsumentów żywności, czyli wszystkich obywateli kraju. W takiej sytuacji popyt na krajową żywność musi zostać ograniczony, rynek rolny skurczy się jeszcze bardziej – ze wszystkimi tego konsekwencjami. Po drugie – Francja, Niemcy, czy Holandia są bogatsze od Polski, więc prawdopodobieństwo wygrania przez Polskę wojny na subwencje z tymi krajami jest bardzo małe. Bardziej prawdopodobne, a właściwie absolutnie pewne jest przegranie tej wojny. W takiej sytuacji lepiej jej nie zaczynać, bo musi ona doprowadzić do tego, że kiedy Polska już wypłucze się z wszystkich pieniędzy, Francja, Niemczy, czy Holandia jeszcze jakieś rezerwy będą miały.
Co zatem w tej sytuacji robić? Jeśli nie można ugryźć problemu z jednej strony, trzeba spróbować z drugiej, to znaczy ciąć koszty. Jednym z największych składników kosztów są podatki, zwłaszcza pośrednie, ukryte w cenach towarów, przede wszystkim – środków produkcji. Wydatne zmniejszenie tych obciążeń mogłoby doprowadzić do poprawy konkurencyjności polskiego rolnictwa bez konieczności stosowania subwencji. Tutaj jednak problemem są Umiłowani Przywódcy i biurokracja, która na tych wysokich podatkach żeruje, a ponieważ to w tym środowisku podejmowane są, a przynajmniej firmowane są decyzje, to prawdopodobieństwo dobrowolnej rezygnacji z żerowiska jest bliskie zeru. W ten sposób współczesne państwo, nawiasem mówiąc, coraz bardziej upodabniające się do organizacji przestępczej o charakterze zbrojnym, staje się – być może nawet „bez swojej wiedzy i zgody” - narzędziem rewolucji komunistycznej w rękach żydokomuny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.