W ciemny czas wzrok powraca, oko znów postrzega,
Własny cień napotykam w coraz głębszym mroku;
Własne echo rozróżniam w echach lasu wokół –
Ja, korona stworzenia, płaczę u stóp drzewa.
Żyję pomiędzy czaplą a czyżem; pomiędzy
Szczytem orłów i kozic a jaskinią węży.
Czym jest szaleństwo, jeśli nie godnością, z którą
Dusza nie godzi się na świat, na sytuację?
Pożar dnia! Wiem, jak czyste są czyste rozpacze,
Mój cień bywał przyparty do spotniałych murów.
Ta skalna okolica – czy w niej jaskiń cienie,
Czy kręta ścieżka? Krawędź – oto moje mienie.
Morze odpowiedniości, w nieprzerwanym sztormie!
Po brzegi pełna ptaków noc, księżyc chropawy,
Północ, powracająca w biały dzień! Do prawdy
O sobie człowiek dąży długo i opornie –
Poprzez konanie "ja" pod suchym okiem nocy,
Przez blask nieziemski z wszystkich ziemskich form bijący.
Mrok, mrok jest w moim świetle, a głębsze żądz mroki.
Dusza, jak mucha wściekła od upału, jeszcze
Bzyczy u szyby, trąca szkło. Który ja jestem
Mną? Upadły, podźwigam się z kałuży trwogi.
Myśl wnika w siebie, Bóg w myśl; Pojedynczość z wolna
Staje się Pojednaniem, w rwącym wietrze wolna.
Theodore Roethke
przełożył Stanisław Barańczak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.