Wśród straszliwego huku wierzchołek
góry rozpadł się na dwoje. Słup dymu niby olbrzymia rozcapierzona
pinia wzbił się pod kopułę nieba. Wśród przeszywających
powietrze łoskotów i oślepiających błysków lunął na miasto
deszcz kamieni i popiołów, który zakrył sobą słońce. Ptaki
spadały martwe na ziemię, oszalały tłum ludzi wśród krzyków
próbował ratować się ucieczką; zwierzęta pochowały się w
kryjówkach. Przez ulice przelewały się strumienie wody i nikt nie
wiedział, skąd się brały — z ziemi czy z nieba.
Katastrofa zaskoczyła obydwa miasta w
słoneczny poranek, gdy ludność pracowicie krzątała się koło
swych zajęć. Dwojaki jednak był rodzaj ich zagłady. Na Herkulanum
zwaliła się lawina szlamu, mieszanina popiołów, ulewnego deszczu
i lawy. Wtargnęła w ulice, wdarła się we wszystkie zaułki,
rosła, pokryła dachy, wciskała się w okna i drzwi, wypełniła
miasto, jak woda wypełnia gąbkę. Pokryła je wraz ze wszystkim, co
nie zdążyło się uratować szybką ucieczką. Inaczej w Pompei. Tu
nie było strumienia szlamu, przed którym istniał jeden tylko
ratunek — ucieczka. Tu katastrofa rozpoczęła się od spokojnego
deszczu popiołu, który można było strząsnąć z siebie. Niebawem
jednak zaczęły spadać lapilli, a potem wraz z nimi bryły pumeksu
ważące po wiele kilogramów. Dopiero stopniowo zrozumiano ogrom
niebezpieczeństwa. Ale wtedy było już za późno. Miasto zaczęły
spowijać obłoki pary siarkowej. Wciskała się w szczeliny i
szpary, przenikała pod kawałki sukna, którymi ludzie, oddychając
z coraz większym trudem, zasłaniali sobie twarze. Tych, co szukając
powietrza i ratunku uciekali z domów na ulice, gęsty, kamienny grad
drobnych lapilli tak mocno siekł po głowach, że przerażeni cofali
się z powrotem. Ledwie jednak znowu znaleźli się w domu, a już
walił się sufit grzebiąc ich pod sobą. Niektórych los przez
krótki czas jeszcze oszczędził. Pod filarami schodów i łukowymi
sklepieniami trwali przykucnięci —nie dłużej chyba niż pół
godziny. Potem wyziewy siarkowe docierały i do nich; ginęli
uduszeni. Po czterdziestu ośmiu godzinach znowu wyjrzało słońce.
Ale Pompeja i Herkulanum przestały istnieć. W promieniu osiemnastu
kilometrów wszystko uległo zniszczeniu, pola były zasłane lawą i
popiołem. Część popiołów zawędrowała aż do Afryki, Syrii i
Egiptu. Nad kraterem Wezuwiusza wzbijał się jeszcze cienki słup
dymu. Niebo znów zajaśniało błękitem.
Trzeba sobie uprzytomnić, jak cały
świat naukowy zajmujący się badaniem przeszłości zelektryzowany
został wiadomością o odkryciu Pompei i Herkulanum. Oto po bez mała
siedemnastu wiekach inni ludzie, uzbrojeni w inną wiedzę, ludzie o
innych obyczajach, a przecież węzłami krwi, którymi związana
jest cała ludzkość, spokrewnieni z tamtymi, zasypanymi ludźmi,
zatknęli w ziemię rydel i wydobyli na światło dzienne to, co tak
długo w niej spoczywało. Nie byłoż to podobne do cudu
wskrzeszenia umarłych?
Łatwo może się zdarzyć, że badacz,
porwany pasją dla swej nauki, a przeto wolny od wszelkiego pietyzmu,
uzna tę katastrofę za szczególnie szczęśliwe zrządzenie losu.
„Trudno znaleźć coś bardziej interesującego...” — mówi
Goethe o Pompei. Istotnie, trudno sobie wyobrazić dogodniejszą niż
ów deszcz popiołów sposobność, aby dla przyszłych pokoleń,
dociekających zagadek przeszłości, zachować, nie, raczej
„zakonserwować” — słowo to lepiej oddaje stan rzeczy —
miasto w całej krzątaninie codziennego życia. Nie był to uwiąd,
naturalna śmierć starego miasta. Tu siła żywiołu dotknęła
miast pulsujących życiem, tu prawo czasu, powstawania i zaniku
straciło swą moc.
Do czasu pierwszych wykopalisk znano
tylko nagi fakt: dwa miasta zostały zasypane. Teraz jednak krok za
krokiem poznawano dramatyczny przebieg tego wydarzenia. Wiadomości
przekazane nam przez antycznych autorów nabrały życia. Dowiedziano
się o całej okropności tej żywiołowej katastrofy, która tak
nagle, tak nieoczekiwanie przerwała tok powszednich zajęć, że
nawet nie zdążono wyjąć z pieca prosięcia ani świeżo
upieczonego chleba.
Jakaż historia kryje się w szczątkach
dwóch szkieletów, które mają na sobie jeszcze kajdany
niewolników? Byli nimi przykuci, gdy dokoła srożyła się zagłada.
Jakie męki kryła w sobie śmierć psa, którego — również
uwiązanego na łańcuchu — znaleziono pod sufitem jednego z
pokojów? Pies wspinał się coraz wyżej i wyżej na rosnącą
stertę wdzierających się przez okna i drzwi małych lapilli,
dopóki go nie zatrzymał sufit; szczeknąwszy po raz ostatni, padł
martwy, uduszony gazami. Łopata wdzierając się w głąb ziemi
odsłaniała dramaty rodzinne, dramaty rozgrywające się między
rozpaczą i śmiercią. Końcowy rozdział słynnej powieści Bulwera
Ostatnie dni Pompei nie ma w sobie nic nieprawdopodobnego. W
odkopanej Pompei znaleziono matki trzymające w ramionach swe dzieci:
osłaniały je ostatnim skrawkiem swego szala, nim się udusiły —
i jedne, i drugie. Wykopano mężczyznę i kobietę, którzy
pozbierawszy swe skarby dotarli już do bramy i tu, smagani gradem
kamieni, padli na ziemię, ostatnią resztą sił trzymając swą
biżuterię i pieniądze. Cave canem — „Strzeż się psa”,
taki napis widnieje przed furtką domu, w którym Bulwer każe
mieszkać swemu Glaukowi. Przed progiem tego domu dwie młode
dziewczyny, chcąc jeszcze szybko zawinąć swe klejnoty, zbyt długo
ociągały się z ucieczką, a potem było już za późno.
Koło Bramy Herkulesa znaleziono
wielkie ilości trupów, leżące obok siebie. Ludzie ci upadli
obładowani swym dobytkiem domowym, którego nie mogli już
udźwignąć. W pewnym zasypanym pokoju natrafiono na dwa szkielety,
kobiety i psa. Dokładna obserwacja pozwoliła odtworzyć okropną
tragedię, jaka się tu rozegrała. Szkielet psa zachował swą
formę, kości kobiety natomiast były rozsiane po całym pokoju.
Jakąż siłą zostały tam rozsiane? A raczej — kto je tam
zawlókł? Zawlókł je pies. W momencie głodu zwyciężyła w nim
wilcza natura. Może wydarł śmierci jeszcze jeden dodatkowy dzień
życia przez to, że napadł i pożarł swą panią. Nie opodal od
tego miejsca przerwana została stypa żałobna. Po tysiącu
siedmiuset latach znaleziono jej uczestników w tych samych
pozycjach, w jakich spoczywali na swych łożach przy uczcie —
uczestnicy własnego pogrzebu.
Tu znowu śmierć zaskoczyła siedmioro
dzieci, które nie przeczuwając nic złego bawiły się w pokoju;
tam — trzydziestu czterech ludzi, a wraz z nimi kozę, która
trwożnie pobrzękując zawieszonym u szyi dzwonkiem szukała
prawdopodobnie schronienia w ludzkim domostwie. Kto zbyt długo
zwlekał z ucieczką, temu potem nie pomogła już ani odwaga, ani
roztropność, ani siła fizyczna. Znaleziono pewnego mężczyznę
iście herkulesowej budowy. Nie mógł już ochronić biegnącej
przed nim matki z czteroletnią córeczką. Wszyscy troje zwalili się
na ziemię. Prawda, że on ostatnią resztką sił próbował się
jeszcze podźwignąć, ale odurzony gazami znów powoli osunął się
na ziemię, przetoczył na plecy i wyprostował członki. Popioły
zasypały go, zachowując formę ciała. Uczeni, wypełniwszy ją
gipsem, uzyskali zarys postaci człowieka — plastyczny obraz
martwego pompejańczyka.
Jakiż huk musiał się donosić z tego
oto zasypanego domu, gdy jeden z jego mieszkańców, opuszczony i
pozostawiony w samotności, stwierdziwszy, że drzwi są zamknięte,
chwycił za siekierę i począł nią rozwalać ścianę? Gdy się
okazało, że i tu nie ma wyjścia, jął rąbać drugą ścianę, a
gdy i spoza niej zwalił się tylko gruz, padł w końcu martwy na
podłogę.
Domy, świątynie Izydy, amfiteatr
stały tak jak niegdyś, kiedy były zamieszkałe i kiedy pełno było
w nich ludzi. W kancelariach urzędów i kantorach kupieckich leżały
tabliczki woskowe, w bibliotece zwoje papirusów, w warsztatach
rzemieślniczych narzędzia pracy, w termach — skrobaczki. W
oberżach na stołach stały jeszcze naczynia, leżały pieniądze
rzucone w pośpiechu przez ostatniego płacącego gościa. Na
ścianach szynków widniały wiersze zakochanych lub zrozpaczonych
amantów, na ścianach willi — malowidła ścienne, które, jak
pisał Venuti, były „znacznie piękniejsze niż dzieła Rafaela”.
C.W. Ceram, Bogowie, groby i uczeni
tłumaczenie; Taracha Piotr
s. 12-13
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.