środa, 6 sierpnia 2014

Wśród straszliwego huku wierzchołek góry rozpadł się na dwoje


Wśród straszliwego huku wierzchołek góry rozpadł się na dwoje. Słup dymu niby olbrzymia rozcapierzona pinia wzbił się pod kopułę nieba. Wśród przeszywających powietrze łoskotów i oślepiających błysków lunął na miasto deszcz kamieni i popiołów, który zakrył sobą słońce. Ptaki spadały martwe na ziemię, oszalały tłum ludzi wśród krzyków próbował ratować się ucieczką; zwierzęta pochowały się w kryjówkach. Przez ulice przelewały się strumienie wody i nikt nie wiedział, skąd się brały — z ziemi czy z nieba.

Katastrofa zaskoczyła obydwa miasta w słoneczny poranek, gdy ludność pracowicie krzątała się koło swych zajęć. Dwojaki jednak był rodzaj ich zagłady. Na Herkulanum zwaliła się lawina szlamu, mieszanina popiołów, ulewnego deszczu i lawy. Wtargnęła w ulice, wdarła się we wszystkie zaułki, rosła, pokryła dachy, wciskała się w okna i drzwi, wypełniła miasto, jak woda wypełnia gąbkę. Pokryła je wraz ze wszystkim, co nie zdążyło się uratować szybką ucieczką. Inaczej w Pompei. Tu nie było strumienia szlamu, przed którym istniał jeden tylko ratunek — ucieczka. Tu katastrofa rozpoczęła się od spokojnego deszczu popiołu, który można było strząsnąć z siebie. Niebawem jednak zaczęły spadać lapilli, a potem wraz z nimi bryły pumeksu ważące po wiele kilogramów. Dopiero stopniowo zrozumiano ogrom niebezpieczeństwa. Ale wtedy było już za późno. Miasto zaczęły spowijać obłoki pary siarkowej. Wciskała się w szczeliny i szpary, przenikała pod kawałki sukna, którymi ludzie, oddychając z coraz większym trudem, zasłaniali sobie twarze. Tych, co szukając powietrza i ratunku uciekali z domów na ulice, gęsty, kamienny grad drobnych lapilli tak mocno siekł po głowach, że przerażeni cofali się z powrotem. Ledwie jednak znowu znaleźli się w domu, a już walił się sufit grzebiąc ich pod sobą. Niektórych los przez krótki czas jeszcze oszczędził. Pod filarami schodów i łukowymi sklepieniami trwali przykucnięci —nie dłużej chyba niż pół godziny. Potem wyziewy siarkowe docierały i do nich; ginęli uduszeni. Po czterdziestu ośmiu godzinach znowu wyjrzało słońce. Ale Pompeja i Herkulanum przestały istnieć. W promieniu osiemnastu kilometrów wszystko uległo zniszczeniu, pola były zasłane lawą i popiołem. Część popiołów zawędrowała aż do Afryki, Syrii i Egiptu. Nad kraterem Wezuwiusza wzbijał się jeszcze cienki słup dymu. Niebo znów zajaśniało błękitem.

Trzeba sobie uprzytomnić, jak cały świat naukowy zajmujący się badaniem przeszłości zelektryzowany został wiadomością o odkryciu Pompei i Herkulanum. Oto po bez mała siedemnastu wiekach inni ludzie, uzbrojeni w inną wiedzę, ludzie o innych obyczajach, a przecież węzłami krwi, którymi związana jest cała ludzkość, spokrewnieni z tamtymi, zasypanymi ludźmi, zatknęli w ziemię rydel i wydobyli na światło dzienne to, co tak długo w niej spoczywało. Nie byłoż to podobne do cudu wskrzeszenia umarłych?

Łatwo może się zdarzyć, że badacz, porwany pasją dla swej nauki, a przeto wolny od wszelkiego pietyzmu, uzna tę katastrofę za szczególnie szczęśliwe zrządzenie losu. „Trudno znaleźć coś bardziej interesującego...” — mówi Goethe o Pompei. Istotnie, trudno sobie wyobrazić dogodniejszą niż ów deszcz popiołów sposobność, aby dla przyszłych pokoleń, dociekających zagadek przeszłości, zachować, nie, raczej „zakonserwować” — słowo to lepiej oddaje stan rzeczy — miasto w całej krzątaninie codziennego życia. Nie był to uwiąd, naturalna śmierć starego miasta. Tu siła żywiołu dotknęła miast pulsujących życiem, tu prawo czasu, powstawania i zaniku straciło swą moc.

Do czasu pierwszych wykopalisk znano tylko nagi fakt: dwa miasta zostały zasypane. Teraz jednak krok za krokiem poznawano dramatyczny przebieg tego wydarzenia. Wiadomości przekazane nam przez antycznych autorów nabrały życia. Dowiedziano się o całej okropności tej żywiołowej katastrofy, która tak nagle, tak nieoczekiwanie przerwała tok powszednich zajęć, że nawet nie zdążono wyjąć z pieca prosięcia ani świeżo upieczonego chleba.

Jakaż historia kryje się w szczątkach dwóch szkieletów, które mają na sobie jeszcze kajdany niewolników? Byli nimi przykuci, gdy dokoła srożyła się zagłada. Jakie męki kryła w sobie śmierć psa, którego — również uwiązanego na łańcuchu — znaleziono pod sufitem jednego z pokojów? Pies wspinał się coraz wyżej i wyżej na rosnącą stertę wdzierających się przez okna i drzwi małych lapilli, dopóki go nie zatrzymał sufit; szczeknąwszy po raz ostatni, padł martwy, uduszony gazami. Łopata wdzierając się w głąb ziemi odsłaniała dramaty rodzinne, dramaty rozgrywające się między rozpaczą i śmiercią. Końcowy rozdział słynnej powieści Bulwera Ostatnie dni Pompei nie ma w sobie nic nieprawdopodobnego. W odkopanej Pompei znaleziono matki trzymające w ramionach swe dzieci: osłaniały je ostatnim skrawkiem swego szala, nim się udusiły — i jedne, i drugie. Wykopano mężczyznę i kobietę, którzy pozbierawszy swe skarby dotarli już do bramy i tu, smagani gradem kamieni, padli na ziemię, ostatnią resztą sił trzymając swą biżuterię i pieniądze. Cave canem — „Strzeż się psa”, taki napis widnieje przed furtką domu, w którym Bulwer każe mieszkać swemu Glaukowi. Przed progiem tego domu dwie młode dziewczyny, chcąc jeszcze szybko zawinąć swe klejnoty, zbyt długo ociągały się z ucieczką, a potem było już za późno.

Koło Bramy Herkulesa znaleziono wielkie ilości trupów, leżące obok siebie. Ludzie ci upadli obładowani swym dobytkiem domowym, którego nie mogli już udźwignąć. W pewnym zasypanym pokoju natrafiono na dwa szkielety, kobiety i psa. Dokładna obserwacja pozwoliła odtworzyć okropną tragedię, jaka się tu rozegrała. Szkielet psa zachował swą formę, kości kobiety natomiast były rozsiane po całym pokoju. Jakąż siłą zostały tam rozsiane? A raczej — kto je tam zawlókł? Zawlókł je pies. W momencie głodu zwyciężyła w nim wilcza natura. Może wydarł śmierci jeszcze jeden dodatkowy dzień życia przez to, że napadł i pożarł swą panią. Nie opodal od tego miejsca przerwana została stypa żałobna. Po tysiącu siedmiuset latach znaleziono jej uczestników w tych samych pozycjach, w jakich spoczywali na swych łożach przy uczcie — uczestnicy własnego pogrzebu.

Tu znowu śmierć zaskoczyła siedmioro dzieci, które nie przeczuwając nic złego bawiły się w pokoju; tam — trzydziestu czterech ludzi, a wraz z nimi kozę, która trwożnie pobrzękując zawieszonym u szyi dzwonkiem szukała prawdopodobnie schronienia w ludzkim domostwie. Kto zbyt długo zwlekał z ucieczką, temu potem nie pomogła już ani odwaga, ani roztropność, ani siła fizyczna. Znaleziono pewnego mężczyznę iście herkulesowej budowy. Nie mógł już ochronić biegnącej przed nim matki z czteroletnią córeczką. Wszyscy troje zwalili się na ziemię. Prawda, że on ostatnią resztką sił próbował się jeszcze podźwignąć, ale odurzony gazami znów powoli osunął się na ziemię, przetoczył na plecy i wyprostował członki. Popioły zasypały go, zachowując formę ciała. Uczeni, wypełniwszy ją gipsem, uzyskali zarys postaci człowieka — plastyczny obraz martwego pompejańczyka.

Jakiż huk musiał się donosić z tego oto zasypanego domu, gdy jeden z jego mieszkańców, opuszczony i pozostawiony w samotności, stwierdziwszy, że drzwi są zamknięte, chwycił za siekierę i począł nią rozwalać ścianę? Gdy się okazało, że i tu nie ma wyjścia, jął rąbać drugą ścianę, a gdy i spoza niej zwalił się tylko gruz, padł w końcu martwy na podłogę.

Domy, świątynie Izydy, amfiteatr stały tak jak niegdyś, kiedy były zamieszkałe i kiedy pełno było w nich ludzi. W kancelariach urzędów i kantorach kupieckich leżały tabliczki woskowe, w bibliotece zwoje papirusów, w warsztatach rzemieślniczych narzędzia pracy, w termach — skrobaczki. W oberżach na stołach stały jeszcze naczynia, leżały pieniądze rzucone w pośpiechu przez ostatniego płacącego gościa. Na ścianach szynków widniały wiersze zakochanych lub zrozpaczonych amantów, na ścianach willi — malowidła ścienne, które, jak pisał Venuti, były „znacznie piękniejsze niż dzieła Rafaela”.

C.W. Ceram, Bogowie, groby i uczeni
tłumaczenie; Taracha Piotr
s. 12-13

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.