sobota, 9 sierpnia 2014

Dopiero w szkole poznałem prawdziwą przemoc ...


Roman Warszewski (R.W.): – Piekło?
Mario Vargas Llosa (M.V.Ll.): – Tak – piekło. To jedyne słowo, jakie przy chodzi mi do głowy. Tak złe stosunki z ojcem rzuciły niezwykle głęboki cień na całą moją młodość ... A pogorszyły się one jeszcze bardziej, gdy któregoś dnia wyszło na jaw, iż w zeszytach, które starałem się tak skrzętnie ukrywać przed czyimkolwiek wzrokiem, próbuję pisać opowiadania i że piszę wiersze. To, by jego syn zajmował się czymś takim, dla ojca było nie do zniesienia. W jego oczach było to po prostu rodzajem choroby psychicznej, zboczenia ...

R.W.: – ...oznaczało wybór złej orientacji w życiu, zwrotów w niewłaściwym kierunku, wybór fałszywych punktów odniesienia ...

M.V.Ll.: – Tak, toteż reakcja była natychmiastowa: z gimnazjum klasycznego przeniesiono mnie ... do szkoły wojskowej – do „Colegio Militar Leoncio Prado”! To tam miano mnie wyleczyć z moich poetyckich fanaberii. Takie przynajmniej były rachuby ojca ...

R.W.: – Stało się jednak całkiem inaczej! „Colegio Leoncio Prado” to przecież to samo miejsce, w którym toczy się akcja pierwszej Pańskiej powieści Miasto i psy – książki, dzięki której zdołał Pan po raz pierwszy zaistnieć jako w pełni dojrzały pisarz i która w Peru – i nie tylko – uznana została za ważne wydarzenie artystyczne.

M.V.Ll.: – Rzeczywiście. Pobyt w „Leoncio Prado” był dla mnie doświadczeniem niezwykle ważnym i pożytecznym. Bez niego powieści „Miasto i psy” na pewno nigdy bym nie napisał. Nie powinno powstać jednak fałszywe wrażenie, że pisałem ją już przebywając w szkole. Tak nie było. Wykorzystując wciąż żywe i wyraziste wspomnienia, napisałem ją już jako dojrzały mężczyzna, znacznie później, przebywając w Hiszpanii.

To jest zresztą bardzo charakterystyczne dla mnie: pomysły poszczególnych książek długo we mnie garują i leżakują, nabierając mocy – niczym wino. Od pomysłu do przemysłu zawsze wiedzie długa, wyboista droga. Właściwie nigdy nie zdarzyło się tak, bym po pojawieniu się jakiegoś pomysłu na książkę od razu zaczął ją pisać. Nie. Zawsze musi upłynąć dużo czasu. Pomysły na powieść muszą przejść swoistą próbę – próbę czasu. Przez lata, jakie często mijają od pierwszego zaiskrzenia pomysłu, wiele z nich ginie i się rozpływa. Pozostają tylko najlepsze, najsilniejsze, a te, które przejdą przez taką próbę ognia, ulegają licznym przekształceniom.

R.W.: – Artystyczny darwinizm?

M.V.Ll.: – Coś w tym rodzaju – naturalna selekcja pomysłów. Są tego najpewniej różne przyczyny. Po pierwsze, tak, widać, działa moja podświadomość, a po drugie – od lat istnieje swoista kolejka pomysłów czekających na realizację. Mimo że piszę dużo i w zasadzie bez przerwy, myślę szybciej, niż wykonuję to, co wymyślę; to zresztą nieuniknione. Skutek taki, że realizacja co poniektórych zamysłów potrafiła zająć mi trzydzieści, a nawet czterdzieści lat. Na przykład zanim zacząłem pracował nad „Gawędziarzem”, którego pomysł po raz pierwszy zaświtał mi już około 1958 roku, musiało minąć bez mała lat trzydzieści! Podobnie było z historią Koke, czyli Paula Gauguina i jego babki Flory Tristan – z książką „Raj tuż za rogiem”. W tym wypadku proces twórczy zajął mi także aż trzy dziesięciolecia! To niesłychane, prawda? Ale wychodzę z założenia, że jeśli do jakiejś myśli powraca się przez tak długo, to znaczy, że coś w niej jest i że warto się nią zająć. Sądzę, że to bardzo dobre podejście – dla mnie, osobiście, jedyne możliwe. Świadczy też o tym, że do wszystkiego, co robię, podchodzę bardzo poważnie. R.W.: – Ale nie oznacza to przecież, że – w sensie dosłownym – jakąś książkę pisze Pan, na przykład trzydzieści lat?

M.V.Ll.: – Oczywiście, że nie. Solidną powieść piszę około trzech, czterech lat, i w tym czasie pracy nad nią poświęcam od pięciu do ośmiu godzin dziennie. Trzydzieści lat potrafi mi zająć „donoszenie” jakiegoś pomysłu i jego testowanie: rozważanie, deliberowanie, czy na pewno warto go zmaterializować. Do pisania przystępuję dopiero wtedy, gdy mam w głowie wszystko dokładnie poustawiane. Książka jest wtedy często już właściwie napisana – napisana w pamięci, w głowie, a to, co pozostaje, to tylko przeniesienie jej na papier, co wcale nie oznacza, że nie wiążą się z tym już żadne problemy. Pisanie to głównie problem myślowy. Nie potrafiłbym pisać, zasiadając nad kartką papieru i zastanawiając się, co powinienem na niej umieścić. A wiem, że wielu autorów tak właśnie robi.

R.W.: – Pisząc, wyobraża Pan sobie czytelnika?

M.V.Ll.: Nie, nigdy. Piszę dla siebie. Pisanie ma coś z kanibalizmu. Gdy coś piszę, wszystko jest podporządkowane temu czemuś. To – w swej istocie - czynność bardzo gwałtowna, drapieżna.

R.W.: – Wiele pomysłów przepada po drodze?

M.V.Ll.: – O tak. Tak, jak mówiłem, „przeżywają” tylko nieliczne – mam nadzieję, że najlepsze. Mniej więcej co czwarty, co piąty. Choć niektóre z nich łączą się i niekiedy jeden wchłania drugi. Ścieżki, jakie do tego prowadzą, często są naprawdę niepojęte...

R.W.: – ... i kręte...

M.V.Ll.: – O tak: nad wyraz kręte!

R.W.: – Podświadomość odgrywa tu dużą rolę?

M.V.Ll.: – Najważniejszą. Pisanie i tworzenie powieści to proces w dużej mierze nieświadomy. To – w sensie najbardziej dosłownym – obcowanie z demonami, które nie wiadomo, dokąd nas zaprowadzą i poniosą. Powieść jest tym lepsza i tym bardziej totalna, im bardziej zaufamy tym nieznanym siłom; im bardziej damy się im uwieść. Owo branie się za bary z demonami ma jednak miejsce głównie w pierwszej fazie tworzenia – w fazie myślowej, „bezpapierowej”. W momencie, gdy temu wszystkiemu trzeba nadać już formę zewnętrzną i przystępuje się do konstruowania, pisanie przeradza się w proces całkowicie świadomy, prawie że inżynierski, żeby nie powiedzieć geometryczny... Bowiem często moje książki postrzegam jako domy, które trzeba zbudować. Mają swoje konstrukcje nośne, kolumny, klatki schodowe i narracyjne pięterka. Dziwne? Ale tak właśnie jest – przynajmniej u mnie ...[...]
R.W.: – Wróćmy jednak do „Miasta i psów”, bo wspominając „Święto kozła”, chyba za bardzo wybiegliśmy w przyszłość ... W powieści o „Leoncio Prado” wielu dostrzega pewne analogie z powieścią Roberta Musila „Niepokoje wychowanka Toerlessa”.

M.V.Ll.: – Zgoda, choć szczególnie mocno trzeba tu zaakcentować słowo „pewne”. Wbrew pozorom podobieństwa są bowiem dość powierzchowne, a im głębiej wnikać w substancję obu tych książek, tym bardziej stają się one różne.
R.W.: – Jak Pan to rozumie?

M.V.Ll.: – U Musila na plan pierwszy wysuwa się przede wszystkim problematyka psychologiczna, zahaczająca niekiedy o zagadnienie perwersji seksualnej: chodzi o skłonności homoseksualne głównego bohatera. Natomiast książka „Miasto i psy” nade wszystko skupia się na problemach społecznych. Colegio Leoncio Prado było dla mnie swoistym mikrokosmosem, ową przysłowiową kroplą wody, w której – podobnie jak później w Katedrze – odbijało się całe Peru, a po części może i cała Ameryka Łacińska... Trafiali tam bowiem ludzie rekrutujący się dosłownie ze wszystkich klas i warstw społecznych, jak i ze wszystkich regionów, co w przypadku takich krajów jak Peru jest szczególnie istotne. Była tam więc i młodzież z rodzin latyfundystów – rodzin najbogatszych – i dzieci ze środowisk mieszczańskich oraz urzędniczych; jak również chłopcy z grup najbiedniejszych, którzy do szkoły dostali się tylko dzięki przyznanym im stypendiom. Byli tam więc i biali, i Kreole, i Metysi, i Indianie z selwy i ”sierry”*; nie brakowało również Murzynów. Nie muszę chyba mówić, że stosunki, jakie wykształciły się w tym kulturowym i etnicznym tyglu, ponad wszelką miarę nasycone były gwałtem i przemocą. Na tę „oddolną” przemoc nakładała się jednak także przemoc zinstytucjonalizowana, w wykonaniu pedagogów i kadry wojskowej. Kary cielesne, nazywane „uczeniem pokory”, były tam na porządku dziennym. Tytułowymi „psami” byliśmy właśnie my, rekruci; w ten sposób zwracano się do nas, nawet w czasie oficjalnych wizytacji z zewnątrz, nawet w czasie apeli! Te dwie warstwy przemocy – ”oddolna” i ”odgórna” –bez przerwy ze sobą interferowały i wzajemnie się wzmacniały. W sumie, z tego spiętrzenia rodziła się niepowtarzalna atmosfera zastraszenia i terroru.

R.W.: – Zastanawiam się jednak, czy aby do końca jest to opis obiektywny. Bo przecież Pańskie widzenie spraw mogło być zniekształcone tym, iż w bardzo krótkim czasie przeszedł Pan z nadopiekuńczego – jak sam Pan przyznał – środowiska rodziny matki do rygoru i dyscypliny internatu wojskowego. Może to tylko ten kontrast – swoisty ”szok termiczny” – spowodował, że był Pan skłonny rygory, z jakimi zetknął się Pan w ”Colegio”, w znacznym stopniu wyolbrzymiać?

M.V.Il.: – Kiedy ja niczego nie wyolbrzymiam! W porównaniu z tym, z czym zetknąłem się w ”Leoncio Prado”, terror w wersji ojcowskiej okazał się niczym! Dopiero tam, w szkole, poznałem prawdziwą przemoc – tę przemoc, która poza murami ”Colegio” rządziła – i niestety w dużej mierze nadal rządzi! – całym życiem w Ameryce Południowej. Koszary były jakby soczewką. Ona zagęszczała, skupiała. W naszym szkolnym mikroświatku – podobnie jak poza murami, na zewnątrz – także byli silni i wszechobecni, którzy dyktowali warunki słabym, niepotrafiącym się im przeciwstawić; były frakcje, koterie oraz prywatne ”szwadrony śmierci”. Była wszechobecna pogarda dla ludzi i ich godności. To, co działo się za bramą ”Colegio Leoncio Prado”, stanowiło po prostu karykaturę karykatury –karykaturę do potęgi.

R.W.: – A Pan do której grupy należał? Do tych silnych, dyktujących warunki, czy do słabych, uległych – tych zmuszonych, by się stale podporządkowywać?

M.V.Ll.: – Na początku znajdowałem się wśród słabych, najsłabszych; nie mogło być inaczej. Nie poddawałem się jednak ani na chwilę. Począwszy od pierwszego dnia zacząłem walczyć o swoją pozycję, a czyniłem to na tyle skutecznie, że dziś jestem skłonny przypuszczać, iż nie co innego, lecz właśnie tamta walka uczyniła ze mnie prawdziwego, twardego mężczyznę.

R.W.: – W jaki sposób walczył Pan „o swoje”? Nie sądzę bowiem, by mógł to być po prostu jakiś rodzaj zapasów albo na przykład walka na pięści...

M.V.Ll.: – Nie! Skądże! Moja strategia już wtedy zasadzała się... NA PISANIU! Co pisałem? Pisałem listy miłosne tym, którzy nie mieli pojęcia, jak się do tego zabrać. Jak było trzeba, pisałem nawet wiersze. Tworzyłem opowiadania i powieści pornograficzne, na które wewnątrz tej rozwydrzonej, męskiej społeczności stale było przeogromne zapotrzebowanie...

R.W.: – Sprzedawał je Pan?

M.V.Ll.: – Wymieniałem na papierosy; to one stanowiły główną walutę obiegową w koszarach. Za papierosy z kolei kupowałem sobie szacunek i wolność; to, że nie byłem kimś, na kim bezkarnie można było się wyżywać. W dość szybkim czasie stałem się finansowym, a właściwie papierosowym potentatem. A wtedy, nagle, role się odwróciły – wszyscy musieli się ze mną liczyć, nawet ci najsilniejsi i najbardziej wpływowi.

R.W.: – Czyli już pierwsze Pańskie prace literackie przyniosły Panu sukces... finansowy ...

M.V.Ll.: – Rzeczywiście – pod tym względem od samego początku miałem przeogromne szczęście: bardzo wcześnie zrozumiałem i mogłem odczuć na własnej skórze, że dzięki pisaniu można żyć; że z pisania można się utrzymać i to całkiem nieźle. W takim kraju jak Peru, gdzie paranie się literaturą zwykle nie daje żadnych dochodów, a jedynie wymaga nieustannego składania ofiar, to prawdziwy ewenement. Jestem za to niezmiernie wdzięczny losowi. Tym bardziej że – oczywiście w innej skali – jest tak do dziś: literatura pozwala mi świetnie prosperować i dzięki niej nie muszę martwić się o kwestie finansowe. Na szczęście, bo mimo że dużo zarabiam, co najmniej tyle samo potrafię lekką ręką wydawać. Należę do osób, które z największym trudem panują nad swymi finansami, a to, że nie jestem niczyim dłużnikiem, wynika tylko z tego, iż – dzięki tłumaczeniom –strumień moich dochodów właściwie nigdy nie wysycha.
R.W.: – Jakie było największe honorarium, jakie Panu dotychczas wypłacono?

– Naprawdę nie pamiętam... Wie Pan, ja zresztą o takich kwestiach nigdy nie opowiadam publicznie... Mogę jednak powiedzieć, które z honorariów było najważniejsze: była to kwota ośmiu tysięcy dolarów, jaką w połowie lat sześćdziesiątych wypłacono mi za pierwsze angielskie wydanie „Miasta i psów”. Wtedy było to naprawdę sporo, bo pozwoliło mi przez cały rok nie zajmować się niczym innym jak pisaniem. Wtedy też pomyślałem sobie: „Mario, tędy droga” ... chyba się nie pomyliłem...

R.W.: – ”Leoncio Prado” w sensie najbardziej dosłownym wypłaciło się Panu za wszystkie doznane tam krzywdy i upokorzenia...

M.V.LI.: – Zresztą nie tylko w ten sposób. Zdobyłem tam bowiem jeszcze inne niezwykle ważne doświadczenie, które niezmiennie służy mi do dziś: doświadczenie, że praktycznie wszystko może być literackim tworzywem; że nie ma historii, której nie można by opowiedzieć interesująco – w taki sposób, który od początku do końca trzymałby czytelnika w napięciu.

R.W.: – Także tam dokonał Pan chyba odkrycia, że – by pisać prawdziwie – nie można pomijać w literaturze społecznych dołów: że męty i społeczny margines stanowią autentyczne trzewia każdej dobrej powieści...

M.V.Ll.: – Oczywiście: bo w tych warstwach literatury najwięcej jest ożywiających je demonów...

R.W.: – ...owych rogatych aniołów i uskrzydlonych diabłów?

M.V.Ll.: – Jasne! Utwierdziła mnie w tym lektura Victora Hugo i Honoriusza Balzaca, która właśnie wtedy przykuła moją uwagę. Bo druga część strategii, jakiej hołdowałem w ”Leoncio Prado”, polegała na nieustannym czytaniu. Właśnie wtedy i tam – w owym piekle – narodziła się moja wielka miłość do literatury francuskiej XIX wieku. To wtedy odkryłem Flauberta i jego niezrównaną „Panią Bovary” – zapoczątkowany został jeden z tych wątków mych pasji i zainteresowań, który niezmieniony przetrwał do dziś.

R.W.: – Czy Pana antymilitaryzm swoje korzenie też ma w ”Leoncio Prado”?

M.V.LI.: – Ale ja antymilitarystą jestem tylko ... w pewnym sensie!

R.W.: – W pewnym sensie? Po tym wszystkim, czego Pan doświadczył!?

M.V.Ll.: – Tak, bo tworzenie powieści – to, co najbardziej mnie fascynuje – WYMAGA DYSCYPLINY W ISTOCIE SWEJ BARDZO WOJSKOWEJ i zmusza do ciągłej walki: walki z samym sobą, z materią setek stron; ze zniechęceniem i znużeniem, których przy pracy nierzadko zakrojonej na lata nie sposób uniknąć...

R.W.: – Jako pisarz czuje się więc Pan po trosze żołnierzem?!
M.V.Ll.: – Jeśli chodzi o dyscyplinę i wysiłek, jaki trzeba w to wkładać – tak. To typowe dla prozy. W poezji i eseistyce jest już inaczej. Tam bardziej można był lekkoduchem, artystą z doskoku. W powieści jest inaczej. Powieść wymaga całkowitego poświęcenia.

Fragment książki: R. Warszewski „Skrzydła diabła, rogi anioła”, KOS, Katowice 2006.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.