Roman Warszewski (R.W.): – Piekło?
Mario Vargas Llosa (M.V.Ll.): – Tak –
piekło. To jedyne słowo, jakie przy chodzi mi do głowy. Tak złe
stosunki z ojcem rzuciły niezwykle głęboki cień na całą moją
młodość ... A pogorszyły się one jeszcze bardziej, gdy któregoś
dnia wyszło na jaw, iż w zeszytach, które starałem się tak
skrzętnie ukrywać przed czyimkolwiek wzrokiem, próbuję pisać
opowiadania i że piszę wiersze. To, by jego syn zajmował się
czymś takim, dla ojca było nie do zniesienia. W jego oczach było
to po prostu rodzajem choroby psychicznej, zboczenia ...
R.W.: – ...oznaczało wybór złej
orientacji w życiu, zwrotów w niewłaściwym kierunku, wybór
fałszywych punktów odniesienia ...
M.V.Ll.: – Tak, toteż reakcja była
natychmiastowa: z gimnazjum klasycznego przeniesiono mnie ... do
szkoły wojskowej – do „Colegio Militar Leoncio Prado”! To tam
miano mnie wyleczyć z moich poetyckich fanaberii. Takie przynajmniej
były rachuby ojca ...
R.W.: – Stało się jednak całkiem
inaczej! „Colegio Leoncio Prado” to przecież to samo miejsce, w
którym toczy się akcja pierwszej Pańskiej powieści Miasto i psy –
książki, dzięki której zdołał Pan po raz pierwszy zaistnieć
jako w pełni dojrzały pisarz i która w Peru – i nie tylko –
uznana została za ważne wydarzenie artystyczne.
M.V.Ll.: – Rzeczywiście. Pobyt w
„Leoncio Prado” był dla mnie doświadczeniem niezwykle ważnym i
pożytecznym. Bez niego powieści „Miasto i psy” na pewno nigdy
bym nie napisał. Nie powinno powstać jednak fałszywe wrażenie, że
pisałem ją już przebywając w szkole. Tak nie było.
Wykorzystując wciąż żywe i wyraziste wspomnienia, napisałem ją
już jako dojrzały mężczyzna, znacznie później, przebywając w
Hiszpanii.
To jest zresztą bardzo
charakterystyczne dla mnie: pomysły poszczególnych książek długo
we mnie garują i leżakują, nabierając mocy – niczym wino. Od
pomysłu do przemysłu zawsze wiedzie długa, wyboista droga.
Właściwie nigdy nie zdarzyło się tak, bym po pojawieniu się
jakiegoś pomysłu na książkę od razu zaczął ją pisać. Nie.
Zawsze musi upłynąć dużo czasu. Pomysły na powieść muszą
przejść swoistą próbę – próbę czasu. Przez lata, jakie
często mijają od pierwszego zaiskrzenia pomysłu, wiele z nich
ginie i się rozpływa. Pozostają tylko najlepsze, najsilniejsze, a
te, które przejdą przez taką próbę ognia, ulegają licznym
przekształceniom.
R.W.: – Artystyczny darwinizm?
M.V.Ll.: – Coś w tym rodzaju –
naturalna selekcja pomysłów. Są tego najpewniej różne przyczyny.
Po pierwsze, tak, widać, działa moja podświadomość, a po drugie
– od lat istnieje swoista kolejka pomysłów czekających na
realizację. Mimo że piszę dużo i w zasadzie bez przerwy, myślę
szybciej, niż wykonuję to, co wymyślę; to zresztą nieuniknione.
Skutek taki, że realizacja co poniektórych zamysłów potrafiła
zająć mi trzydzieści, a nawet czterdzieści lat. Na przykład
zanim zacząłem pracował nad „Gawędziarzem”, którego pomysł
po raz pierwszy zaświtał mi już około 1958 roku, musiało minąć
bez mała lat trzydzieści! Podobnie było z historią Koke, czyli
Paula Gauguina i jego babki Flory Tristan – z książką „Raj tuż
za rogiem”. W tym wypadku proces twórczy zajął mi także aż
trzy dziesięciolecia! To niesłychane, prawda? Ale wychodzę z
założenia, że jeśli do jakiejś myśli powraca się przez tak
długo, to znaczy, że coś w niej jest i że warto się nią zająć.
Sądzę, że to bardzo dobre podejście – dla mnie, osobiście,
jedyne możliwe. Świadczy też o tym, że do wszystkiego, co robię,
podchodzę bardzo poważnie. R.W.: – Ale nie oznacza to przecież,
że – w sensie dosłownym – jakąś książkę pisze Pan, na
przykład trzydzieści lat?
M.V.Ll.: – Oczywiście, że nie.
Solidną powieść piszę około trzech, czterech lat, i w tym czasie
pracy nad nią poświęcam od pięciu do ośmiu godzin dziennie.
Trzydzieści lat potrafi mi zająć „donoszenie” jakiegoś
pomysłu i jego testowanie: rozważanie, deliberowanie, czy na pewno
warto go zmaterializować. Do pisania przystępuję dopiero wtedy,
gdy mam w głowie wszystko dokładnie poustawiane. Książka jest
wtedy często już właściwie napisana – napisana w pamięci, w
głowie, a to, co pozostaje, to tylko przeniesienie jej na papier, co
wcale nie oznacza, że nie wiążą się z tym już żadne problemy.
Pisanie to głównie problem myślowy. Nie potrafiłbym pisać,
zasiadając nad kartką papieru i zastanawiając się, co powinienem
na niej umieścić. A wiem, że wielu autorów tak właśnie robi.
R.W.: – Pisząc, wyobraża Pan sobie
czytelnika?
M.V.Ll.: Nie, nigdy. Piszę dla siebie.
Pisanie ma coś z kanibalizmu. Gdy coś piszę, wszystko jest
podporządkowane temu czemuś. To – w swej istocie - czynność
bardzo gwałtowna, drapieżna.
R.W.: – Wiele pomysłów przepada po
drodze?
M.V.Ll.: – O tak. Tak, jak mówiłem,
„przeżywają” tylko nieliczne – mam nadzieję, że najlepsze.
Mniej więcej co czwarty, co piąty. Choć niektóre z nich łączą
się i niekiedy jeden wchłania drugi. Ścieżki, jakie do tego
prowadzą, często są naprawdę niepojęte...
R.W.: – ... i kręte...
M.V.Ll.: – O tak: nad wyraz kręte!
R.W.: – Podświadomość odgrywa tu
dużą rolę?
M.V.Ll.: – Najważniejszą. Pisanie i
tworzenie powieści to proces w dużej mierze nieświadomy. To – w
sensie najbardziej dosłownym – obcowanie z demonami, które nie
wiadomo, dokąd nas zaprowadzą i poniosą. Powieść jest tym lepsza
i tym bardziej totalna, im bardziej zaufamy tym nieznanym siłom; im
bardziej damy się im uwieść. Owo branie się za bary z demonami
ma jednak miejsce głównie w pierwszej fazie tworzenia – w fazie
myślowej, „bezpapierowej”. W momencie, gdy temu wszystkiemu
trzeba nadać już formę zewnętrzną i przystępuje się do
konstruowania, pisanie przeradza się w proces całkowicie świadomy,
prawie że inżynierski, żeby nie powiedzieć geometryczny... Bowiem
często moje książki postrzegam jako domy, które trzeba zbudować.
Mają swoje konstrukcje nośne, kolumny, klatki schodowe i
narracyjne pięterka. Dziwne? Ale tak właśnie jest – przynajmniej
u mnie ...[...]
R.W.: – Wróćmy jednak do „Miasta
i psów”, bo wspominając „Święto kozła”, chyba za bardzo
wybiegliśmy w przyszłość ... W powieści o „Leoncio Prado”
wielu dostrzega pewne analogie z powieścią Roberta Musila
„Niepokoje wychowanka Toerlessa”.
M.V.Ll.: – Zgoda, choć szczególnie
mocno trzeba tu zaakcentować słowo „pewne”. Wbrew pozorom
podobieństwa są bowiem dość powierzchowne, a im głębiej wnikać
w substancję obu tych książek, tym bardziej stają się one
różne.
R.W.: – Jak Pan to rozumie?
M.V.Ll.: – U Musila na plan pierwszy
wysuwa się przede wszystkim problematyka psychologiczna, zahaczająca
niekiedy o zagadnienie perwersji seksualnej: chodzi o skłonności
homoseksualne głównego bohatera. Natomiast książka „Miasto i
psy” nade wszystko skupia się na problemach społecznych. Colegio
Leoncio Prado było dla mnie swoistym mikrokosmosem, ową
przysłowiową kroplą wody, w której – podobnie jak później w
Katedrze – odbijało się całe Peru, a po części może i cała
Ameryka Łacińska... Trafiali tam bowiem ludzie rekrutujący się
dosłownie ze wszystkich klas i warstw społecznych, jak i ze
wszystkich regionów, co w przypadku takich krajów jak Peru jest
szczególnie istotne. Była tam więc i młodzież z rodzin
latyfundystów – rodzin najbogatszych – i dzieci ze środowisk
mieszczańskich oraz urzędniczych; jak również chłopcy z grup
najbiedniejszych, którzy do szkoły dostali się tylko dzięki
przyznanym im stypendiom. Byli tam więc i biali, i Kreole, i
Metysi, i Indianie z selwy i ”sierry”*; nie brakowało również
Murzynów. Nie muszę chyba mówić, że stosunki, jakie wykształciły
się w tym kulturowym i etnicznym tyglu, ponad wszelką miarę
nasycone były gwałtem i przemocą. Na tę „oddolną” przemoc
nakładała się jednak także przemoc zinstytucjonalizowana, w
wykonaniu pedagogów i kadry wojskowej. Kary cielesne, nazywane
„uczeniem pokory”, były tam na porządku dziennym. Tytułowymi
„psami” byliśmy właśnie my, rekruci; w ten sposób zwracano
się do nas, nawet w czasie oficjalnych wizytacji z zewnątrz, nawet
w czasie apeli! Te dwie warstwy przemocy – ”oddolna” i
”odgórna” –bez przerwy ze sobą interferowały i wzajemnie się
wzmacniały. W sumie, z tego spiętrzenia rodziła się
niepowtarzalna atmosfera zastraszenia i terroru.
R.W.: – Zastanawiam się jednak, czy
aby do końca jest to opis obiektywny. Bo przecież Pańskie widzenie
spraw mogło być zniekształcone tym, iż w bardzo krótkim czasie
przeszedł Pan z nadopiekuńczego – jak sam Pan przyznał –
środowiska rodziny matki do rygoru i dyscypliny internatu
wojskowego. Może to tylko ten kontrast – swoisty ”szok
termiczny” – spowodował, że był Pan skłonny rygory, z jakimi
zetknął się Pan w ”Colegio”, w znacznym stopniu wyolbrzymiać?
M.V.Il.: – Kiedy ja niczego nie
wyolbrzymiam! W porównaniu z tym, z czym zetknąłem się w
”Leoncio Prado”, terror w wersji ojcowskiej okazał się niczym!
Dopiero tam, w szkole, poznałem prawdziwą przemoc – tę przemoc,
która poza murami ”Colegio” rządziła – i niestety w dużej
mierze nadal rządzi! – całym życiem w Ameryce Południowej.
Koszary były jakby soczewką. Ona zagęszczała, skupiała. W naszym
szkolnym mikroświatku – podobnie jak poza murami, na zewnątrz –
także byli silni i wszechobecni, którzy dyktowali warunki słabym,
niepotrafiącym się im przeciwstawić; były frakcje, koterie oraz
prywatne ”szwadrony śmierci”. Była wszechobecna pogarda dla
ludzi i ich godności. To, co działo się za bramą ”Colegio
Leoncio Prado”, stanowiło po prostu karykaturę karykatury
–karykaturę do potęgi.
R.W.: – A Pan do której grupy
należał? Do tych silnych, dyktujących warunki, czy do słabych,
uległych – tych zmuszonych, by się stale podporządkowywać?
M.V.Ll.: – Na początku znajdowałem
się wśród słabych, najsłabszych; nie mogło być inaczej. Nie
poddawałem się jednak ani na chwilę. Począwszy od pierwszego dnia
zacząłem walczyć o swoją pozycję, a czyniłem to na tyle
skutecznie, że dziś jestem skłonny przypuszczać, iż nie co
innego, lecz właśnie tamta walka uczyniła ze mnie prawdziwego,
twardego mężczyznę.
R.W.: – W jaki sposób walczył Pan
„o swoje”? Nie sądzę bowiem, by mógł to być po prostu jakiś
rodzaj zapasów albo na przykład walka na pięści...
M.V.Ll.: – Nie! Skądże! Moja
strategia już wtedy zasadzała się... NA PISANIU! Co pisałem?
Pisałem listy miłosne tym, którzy nie mieli pojęcia, jak się do
tego zabrać. Jak było trzeba, pisałem nawet wiersze. Tworzyłem
opowiadania i powieści pornograficzne, na które wewnątrz tej
rozwydrzonej, męskiej społeczności stale było przeogromne
zapotrzebowanie...
R.W.: – Sprzedawał je Pan?
M.V.Ll.: – Wymieniałem na papierosy;
to one stanowiły główną walutę obiegową w koszarach. Za
papierosy z kolei kupowałem sobie szacunek i wolność; to, że nie
byłem kimś, na kim bezkarnie można było się wyżywać. W dość
szybkim czasie stałem się finansowym, a właściwie papierosowym
potentatem. A wtedy, nagle, role się odwróciły – wszyscy
musieli się ze mną liczyć, nawet ci najsilniejsi i najbardziej
wpływowi.
R.W.: – Czyli już pierwsze Pańskie
prace literackie przyniosły Panu sukces... finansowy ...
M.V.Ll.: – Rzeczywiście – pod tym
względem od samego początku miałem przeogromne szczęście: bardzo
wcześnie zrozumiałem i mogłem odczuć na własnej skórze, że
dzięki pisaniu można żyć; że z pisania można się utrzymać i
to całkiem nieźle. W takim kraju jak Peru, gdzie paranie się
literaturą zwykle nie daje żadnych dochodów, a jedynie wymaga
nieustannego składania ofiar, to prawdziwy ewenement. Jestem za to
niezmiernie wdzięczny losowi. Tym bardziej że – oczywiście w
innej skali – jest tak do dziś: literatura pozwala mi świetnie
prosperować i dzięki niej nie muszę martwić się o kwestie
finansowe. Na szczęście, bo mimo że dużo zarabiam, co najmniej
tyle samo potrafię lekką ręką wydawać. Należę do osób, które
z największym trudem panują nad swymi finansami, a to, że nie
jestem niczyim dłużnikiem, wynika tylko z tego, iż – dzięki
tłumaczeniom –strumień moich dochodów właściwie nigdy nie
wysycha.
R.W.: – Jakie było największe
honorarium, jakie Panu dotychczas wypłacono?
– Naprawdę nie pamiętam... Wie Pan,
ja zresztą o takich kwestiach nigdy nie opowiadam publicznie...
Mogę jednak powiedzieć, które z honorariów było najważniejsze:
była to kwota ośmiu tysięcy dolarów, jaką w połowie lat
sześćdziesiątych wypłacono mi za pierwsze angielskie wydanie
„Miasta i psów”. Wtedy było to naprawdę sporo, bo pozwoliło
mi przez cały rok nie zajmować się niczym innym jak pisaniem.
Wtedy też pomyślałem sobie: „Mario, tędy droga” ... chyba się
nie pomyliłem...
R.W.: – ”Leoncio Prado” w sensie
najbardziej dosłownym wypłaciło się Panu za wszystkie doznane tam
krzywdy i upokorzenia...
M.V.LI.: – Zresztą nie tylko w ten
sposób. Zdobyłem tam bowiem jeszcze inne niezwykle ważne
doświadczenie, które niezmiennie służy mi do dziś:
doświadczenie, że praktycznie wszystko może być literackim
tworzywem; że nie ma historii, której nie można by opowiedzieć
interesująco – w taki sposób, który od początku do końca
trzymałby czytelnika w napięciu.
R.W.: – Także tam dokonał Pan chyba
odkrycia, że – by pisać prawdziwie – nie można pomijać w
literaturze społecznych dołów: że męty i społeczny margines
stanowią autentyczne trzewia każdej dobrej powieści...
M.V.Ll.: – Oczywiście: bo w tych
warstwach literatury najwięcej jest ożywiających je demonów...
R.W.: – ...owych rogatych aniołów i
uskrzydlonych diabłów?
M.V.Ll.: – Jasne! Utwierdziła mnie w
tym lektura Victora Hugo i Honoriusza Balzaca, która właśnie
wtedy przykuła moją uwagę. Bo druga część strategii, jakiej
hołdowałem w ”Leoncio Prado”, polegała na nieustannym
czytaniu. Właśnie wtedy i tam – w owym piekle – narodziła
się moja wielka miłość do literatury francuskiej XIX wieku. To
wtedy odkryłem Flauberta i jego niezrównaną „Panią Bovary” –
zapoczątkowany został jeden z tych wątków mych pasji i
zainteresowań, który niezmieniony przetrwał do dziś.
R.W.: – Czy Pana antymilitaryzm swoje
korzenie też ma w ”Leoncio Prado”?
M.V.LI.: – Ale ja antymilitarystą
jestem tylko ... w pewnym sensie!
R.W.: – W pewnym sensie? Po tym
wszystkim, czego Pan doświadczył!?
M.V.Ll.: – Tak, bo tworzenie powieści
– to, co najbardziej mnie fascynuje – WYMAGA DYSCYPLINY W
ISTOCIE SWEJ BARDZO WOJSKOWEJ i zmusza do ciągłej walki: walki z
samym sobą, z materią setek stron; ze zniechęceniem i znużeniem,
których przy pracy nierzadko zakrojonej na lata nie sposób
uniknąć...
R.W.: – Jako pisarz czuje się więc
Pan po trosze żołnierzem?!
M.V.Ll.: – Jeśli chodzi o dyscyplinę
i wysiłek, jaki trzeba w to wkładać – tak. To typowe dla prozy.
W poezji i eseistyce jest już inaczej. Tam bardziej można był
lekkoduchem, artystą z doskoku. W powieści jest inaczej. Powieść
wymaga całkowitego poświęcenia.
Fragment książki: R. Warszewski
„Skrzydła diabła, rogi anioła”, KOS, Katowice 2006.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.