czwartek, 21 sierpnia 2014

Celine z wizytą w sowieckim szpitalu wenerycznym


Weźmy przykład. Jeśli wam zaczną opowiadać, że Rosja so­wiecka to kraj zdrowia, luksu­sowych szpitali, szalonego współzawodnictwa, że tam na każdym kroku cechuje medycy­nę postęp… Przerwijcie od razu tę paplaninę i zapytajcie po prostu ile wydaje średnio jeden szpital, jakie pobiera opłaty, ile ma łóżek, jakie ma wynagrodze­nie personel, żywiony… nie ży­wiony… ale płacący… Ponad to nie należy zapominać o bieliźnie, o praniu, o chloroformie, o­świetleniu, o gratach i o tysiącu innych bieżących wydatków. To będzie o wiele mniej nęcące i pozwoli wam ujrzeć tysiące szczegółów, dla których ukrycia przed waszymi oczyma wygła­sza się tysiące mów, pisze się tysiące artykułów. Porównajcie te sumy z cenami marchwi, mar­garyny, obuwia, węgla, a bę­dziecie mieli prawdziwą, wielką niespodziankę. To będzie praw­da! Rzeczywistość! Wszystko zaś inne to kpiny, to umizgi, bańki mydlane, blaga, oszustwo, propaganda, gidyzm, hipotezy, poezja…

Nie mam zamiaru robić wam kursów, dawać pedantycznej lekcji… nie, nie, nie, to nie w moim guście. Ale tak czy owak trzeba oświetlić nieco mózgow­nice tym, co nie wiedzą… Na­stępnie może was to trochę za­bawi. Oto rzecz najistotniejsza. Gdy jakiś kraj, choćby najmniej ciekawy, najbardziej zapadły, najbardziej ubogi, zahukany nawiedzi jakaś wielka katastrofa, jakaś wielka klęska: wojna, kiła, tyfus, cholera lub tym podobne nieszczęście publiczne, to wte­dy idzie się jak w dym do lu­du, usiłując go wszelkimi sposo­bami wzruszyć i skłonić do za­parcia, do wyrzeczeń. Wprowa­dza się go w trans, olśniewa, agituje… Zaczyna się kampania na rzecz „zdrowia publicznego”. Lecz marsz trzeba zacząć właś­ciwą nogą. Nie można się cac­kać. Trzeba w ciągu kilku mie­sięcy zawalić wszystkich staty­stykami, pokazać światu coś bardzo chwalebnego, szacowne­go, powstrzymać się od niepo­trzebnych dyskusji o swych dzi­wacznych projektach. Usprawie­dliwić się o ile to tylko możliwe, z wydania pieniędzy, robić, co najpilniejsze, zmniejszyć prze­pełnienie w szpitalach i w przytułkach, tak powszechne w la­tach klęski, ulżyć kasom chorych… Rezultaty winny być na­tychmiastowe, niezwłoczne, że­by je wszyscy widzieli, wszyscy powtarzali: „Nasz rząd to tęgie głowy, to asy“. Na tym właśnie polega cały spryt, cała sztuka. A. B. C. zawodu „Odrodzicie- la Ludu“ to natychmiastowa wojna z chorobami wenerycz­nymi. Przynajmniej jedna kam­pania prawie bez ryzyka. Kto ją zacznie, na pewno zwycięży. Je­dnak, musimy przyznać, osobli­wy to i rzadki wypadek w higie­nie. W praktyce ta niby walka opiera się na hipotezach o gru­źlicy, raku i t. d…. jest bliska niedozwolonej żebraniny, oszu­stwa, kryminału i w ostatecz­nym rezultacie zmierza jedynie do powiększenia liczby pasoży­tów w administracji centralnej, gdzie się już i bez tego od nich roi. Lecz walka z chorobami we­nerycznymi jest pilna nawet pod względem ekonomicznym, nade wszystko w okresach chao­su, paniki, zaburzeń, kiedy na skutek ogólnego rozpasania cho­roby te znajdują szczególnie po­datny grunt do rozwoju.

Nawet państwa najbardziej u­bogie, zadłużone, mające niższą kulturę ogólną, jak np. Polska, Jugosławia, Węgry, pomimo swoich szczupłych środków u­miały sobie w tym poradzić bar­dzo prędko. Dlaczego?… Ponie­waż wszystkie te choroby leczy się łatwo, masowo, seriami, sta­ją się one mniej niebezpieczne, mniej powszechne, umiejscawiają się, wygasają, ale trzeba je leczyć natychmiast, niezwłocz­nie. Policja może interwenio­wać, zmuszać opornych. Sposób leczenia, medykamenty, techni­ka są już znakomicie wypróbo­wane, klasyczne, powszechnie znane. „Nie trać czasu, nie stra­cisz grosza”. Poważny odłam wielkiej rzeszy ukrywających się ze swą chorobą weneryków, tułaczy, włóczęgów, sadystów, częstokroć zarażających świa­domie, na wolności katastrofal­nie niebezpiecznych, można by unieszkodliwić, jeśli nie zupeł­nie wyleczyć, gdyby się wzięto do tego szczerze, otwarcie, gdy­by ich rychło zidentyfikowano, ograniczono ich wolność, kazano pracować. Gra warta świeczki. Koszty walki z chorobami wenerycznymi są stosunkowo niewielkie, równoważą je bowiem płynące stąd korzyści społeczne. Armia weneryków rekrutuje się na ogół z ludzi w średnim wie­ku, to znaczy w wieku najbar­dziej produktywnym. Wylecze­ni mogliby rychło wrócić do swego poprzedniego życia, do swych zajęć. Należycie kontro­lowani i pilnowani zachowaliby się mniej więcej tak samo, jak reszta pracowników. Nie ponie­wieraliby się po szpitalach, nie byliby ciężarem społecznym. Wielka, olbrzymia oszczędność!

Wszystko to jest absolutnie jasne, tysiące razy dowiedzione, arcyznane… Co do gruźlicy, ra­ka, gimnastyki kobiecej, a na­wet opieki nad dzieckiem, to zaj­mowanie się tym wszystkim w kraju wygłodzonym, skołatanym wszelakimi troskami, jest po prostu bezczelnością, głup­stwem, oszustwem, fałszem, far­.. Ta bardzo kosztowna, bar­dzo wątpliwa w skutkach zaba­wa mogłaby może odbywać się jedynie w państwach bogatych.

W krajach zbankrutowanych, widocznie ubogich, rojących się od żebraków, robactwa i żołdactwa, powinno się zawsze bar­dzo dokładnie wiedzieć, co się robi i robić prędko, jak najoszczędniej i tylko to, co najniezbę­dniejsze. Chyba każdy się z tym musi zgodzić. Kiła, to choroba niebezpieczna, łatwo rozpozna­walna, lecznictwo zapobiegaw­cze jest bardzo owocne. Dużo złota za trochę rtęci. Wszystko to jest dowiedzione, wykazane. Oklepane! Elementarne!

Popatrzmy nieco na to, co się dzieje pod tym względem w wielkim wojennym porcie, prze­ludnionym, niedożywianym, a przepitym, nasiąkłym alkoholem i prostytucją, w porcie, gdzie „przesiedleńcy”, „brodiagi”, wałęsają się setkami tysięcy, pę­dzeni z legowisk do rynsztoków, zaświerzbieni, sparszywiali, za­wszeni, ogłupiali ze strachu, gni­jący od szkorbutu, od własnych plugawych słów i syfilisu. Oto obraz Leningradu. Kto ośmieli się przeczyć tej oczywistości? Wystarczy przejść się kilka ra­zy po moście, zaglądając tu i ow­dzie. Podłym psem, szakalem będzie każdy, kto po takim spa­cerze ośmieli się twierdzić co innego. Będzie większym kłam­cą, niż dwudziestu pięciu ministrów i wiceministrów państwa żydowskiego, niż dziesiątki ty­sięcy much, udających, że roz­koszują się nie łajnem, lecz mię­tą.

+++

Wielki szpital weneryczny w Leningradzie znajduje się na przedmieściu, niedaleko portu. Jest to konglomerat walących się i kłócących ze sobą swoją strukturą budynków: komórek, koszar, przegniłych od końca do końca. Podwórka malutkie, cia­sne. Nie mamy we Francji nic równie smutnego, nic równie przykrego, przygnębiającego.

Może tylko dawny Saint – La­zare mógłby wytrzymać do pe­wnego stopnia porównanie! Może kilka starych przytułków gdzieś na zapadłej prowincji. Ale na korzyść Saint – Lazare, można powiedzieć że nigdy nie usiłował odgrywać jakiejś wiel­kiej roli, że był raczej więzie­niem, niż szpitalem… gdy tym­czasem ten olbrzymi śmietnik, zwany „szpitalem wenerycz­nym”, ogłasza się za szpital pier­wszorzędny, popularny i wzoro­wy. Taki Saint Louis (wzoro­wy szpital1 Paryża — przyp. tłu­macza) leningradzkiego uniwer­sytetu….

Ale Saint Louis wyglądałby, jak wielki majestatyczny zamek obok tego okropnego amalgama­tu króliczych nor, tego najbardziej makabrycznego ze wszystkich miejsc, obok tej źle utrzy­manej trupiarni. Służyłem przez wiele lat w kawalerii i jestem bezwzględnie pewny, że nigdy i żaden weterynarz nie pozwolił­by nawet na jeden wieczór u­mieścić szwadronu w takiej wa­lącej się ohydnej norze. Znam wiele szpitali, widziałem je mniej więcej wszędzie po mia­stach, po wsiach… widziałem złe, najgorsze, wspaniałe, bar­dzo prymitywne, lecz nigdzie nie spotkałem tak ogromnego braku wszystkiego, co niezbęd­ne jest szpitalowi, aby mógł ja­ko tako funkcjonować, jako ta­ko spełniać swoje zadanie! Choć by kto chciał, to już nic gorszego nie mógłby wymyślić.

Zwróćmy uwagę, że ten wiel­ki weneryczny szpital w Lenin­gradzie zdaje się być bardzo ma­ło zwiedzanym przez pielgrzy­mów „Inturista”; przewodnicy go lekceważą. Nie nadaje się

— trzeba to przyznać — do en­tuzjastycznych konkluzji. Chy­ba przypadkiem jaki specjalny turysta, jaki minister frontu ludowego, wracający z przyjęcia, jaki uczony lekarz, Żyd lub ma­son, zabłądzi w tę stronę, choć nie było to przewidziane w u­rzędowym programie i wbrew uderzającej wzrok oczywistości

— zobaczy w tym olbrzymim śmietniku pocieszające i budu­jące rzeczy… np. niezrównane zalety szczupłego personelu (u­miera z głodu) stoicyzm cho­rych, którzy są tak ulegli, tak wyrozumiali, tak wdzięczni (u­mierają ze strachu), mają tak wielkie poczucie społeczne. Ry­chło zrozumie ten obżerający się kawiorem pielgrzym i na wszystkie tony zacznie bez koń­ca powtarzać wyuczoną lekcję, że prawdziwą przyczyną niedo­statku, przyczyną dotkliwego braku przedmiotów pierwszej potrzeby, manufaktury, co jesz­cze daje się niekiedy, ale już co raz to rzadziej odczuwać… przy­czyną wszystkich nieszczęść Z.S.R.R. są Jusupow, Rasputin i Kutiepow. Wreszcie całą litanię bezczelnych wykrętów, propa­gandowych kłamstw, blagi jaką wyrzucają z siebie wszystkie żydy, gdy ich przyprzeć do muru…

Lekarz, z którym zwiedzałem ten szpital, nie był, o dziwo, Żydem, był nawet przypadkowo Rosjaninem, nawet Słowianinem, był szorstki, wybuchowy i, muszę przyznać, pod każdym względem zajmujący. Wiedział, gdzie raki zimują. Co dziesięć słów przerywał objaśnienia te­chniczne i śmiejąc się zaczynał krzyczeć głośno, na całe gardło tak, aby wszystkie mury słysza­ły: ,

—U nas, kolego, tout va très bien (wszystko idzie bardzo dobrze). Wszyscy chorzy czują się tu doskonale. Tu wszyscy czujemy się doskonale.

Najgłośniej ryczał „bien”. A głosem mógłby rywalizować ze Stentorem. Przechodziliśmy wzdłuż korytarze i korytarzyki, wielkie i małe sale. Zatrzymy­waliśmy się tu i owdzie, by popatrzeć na jakiegoś syfilityka, na jakieś zapalenie nerwów lub coś takiego. Chorzy mieli łóżka, sienniki, prześcieradła, ale co za brudy! Boże! Co za upadek! Co za upodlenie! Co za zgnilizna! Co za gama obrzydliwości! Co za masy żywego ludzkiego gno­ju! Ile złożonych niemocą taj­nych szpiegów! zgryźliwych, zgorzkniałych azjatów, ile pys­ków, powykrzywianych tchórzowską nienawiścią. Co za ko­szmarne głowy!… Nie mówię tu oczywiście o szpetocie, spowodo­wanej widoczną czy niewidocz­ną choroba fizyczna, bo to, rzecz naturalna, nie budzi we mnie odrazy, lecz szczere współczu­cie, mówię o piętnie ich ducho­wego oblicza. Jednak takie zbiorowisko wszelakiej ohydy — to za wiele! Co za potworna zbie­ranina śmierdzącej hołoty! Co za środowisko! Co za kloaka! Co za rozpacz!

Ściany nie malowane od cza­sów Aleksandra. Ściany? Raczej glina, raczej wyschłe błoto z pakułami i słomą. Jest to coś upior­nego, coś, co przytłacza ogro­mem rozpaczy i beznadziejnego smutku. Widziałem już wielu robotników. Widziałem niezli­czone mnóstwo istot upadłych, pogrążonych na zawsze w nę­dzy i brudzie, istot, które już przestały walczyć… Lecz nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się do­znać uczucia tak poniżającego, tak przygnębiającego, jak wi­dok tej potwornej nędzy rosyj­skiej. Być może, że katorga w Gujanie przedstawia podobny obraz poniżenia. Może, choć wątpię.

Czytając autorow rosyjskich mam na myśli autorów okre­su złotego (nie bolszewickich fa­gasów) — np. Dostojewskiego, Czechowa, a nawet i Puszkina, często zadawałem sobie pytanie, skąd się wzięli ci ludzie ze swo­im transem, w jaki sposób mogli w swych dziełach utrzymać ten ton makabrycznych, nieprzytomnych rozważań, ten kry­minalny epileptyzm, to opętanie niepokojem, tę rozpacz, tę wście­kliznę, to nigdy nieustające biadanie, doprowadzone do potęgi kosmicznej? Cud staje się zro­zumiały, czary dają się łatwo wytłumaczyć po kilku dniach pobytu w Rosji… Zaczynamy ro­zumieć to rozdarcie, to bolesne rozpływanie się tych wszystkich dusz, podobnych do przegniłej i walącej się budy wygłodniałe­go, zbitego, bezwładnego i ska­zanego na śmierć psa.

Po prostu banalna sprawa mo­ralnego klimatu, nie ma potrze­by koloryzowania, stwarzania tremolandą. Wszystko jest go­towe przed oczyma, pod ręką.

Pewnie, dokoła tych ludzi chorych czy zdrowych, dokoła ich domów, dokoła tego chaosu okrucieństwa, krąży jakaś fatalność , tysiąc razy więcej nieu­błagana, niepewna i nieskończe­nie więcej demoniczna, niż mo­gliby sobie wyobrazić wszyscy Dostojewscy z okresu „wolności i szczęścia” (w porównaniu z tym, co jest obecnie).

Raskolnikow? Ależ dla Ro­sjan to Bouboule… Ten „skaza­niec” musi im się, w gruncie rze­czy, wydawać typem dość pospo­litym, dość powszechnym, tak samo naturalnym, tak samo częstym. Tak samo zwykłym, jak Bouboule!… Tacy są z urodzenia.

Wróćmy do mojej wizyty w szankrowatym śmietniku… Mój przewodnik, kolega po fachu, „Toutvabienowicz” ubrany tak samo, jak i reszta personelu, w mocno brudną bluzę, nie oszczę­dził mi ani jednego detalu, żad­nej dziury tego ogromnego za­kładu, żadnego specjalnego od­działu. Widziałem wszystko, zdaje mi się, że wszystko: od klatek do zastrzyków aż do lochów dla tabetyków, od żłób­ków z rojami much aż do oddziałów dla „dziedzicznych”. Te maleństwa („syfilis dziecięcy”) zdawały się być jeszcze lepiej wytresowanymi, witały mnie grzecznie, gdym przechodził. Grały tę samą rolę, tę samą nędzna komedyjkę, co grają przed każdym zwiedzającym. Oczekiwały na mnie w refektarzu, sie­dząc przy stołkach, po dwana­ścioro przy każdym, jąkające się, dotknięte wodną puchliną, głowy miały ostrzyżone aż do skory, cerę ziemisto – zieloną, znaczna większość idiotów w wieku od 6 do 14 lat, idiotów, przybranych w serwetki, bardzo brudne i bardzo haftowane… Ży­wy obraz…

Gdyśmy weszli, wstały wszy­stkie, jak gdyby za naciśnięciem sprężyny i jednogłośnie zaczęły coś wrzeszczeć po rosyjsku. Sen­tencja: „Tout va très bien… Wszystkim nam tu bardzo dobrze”. Przetłumaczył mi to ko­lega, Toutvabienowicz.

Dobrych miał uczniów, zresz­tą śmiał się całą swą wielką gę­bą. Był jednym z tych bardzo, bardzo nielicznych Rosjan, któ­rych widziałem, śmiejących się podczas mego pobytu w Lenin­gradzie.

—Oto nasz personel pomoc­niczy, nasze pielęgniarki!—Przy odrobinie spostrzegawczości można je było poznać, odróżnić od chorych. Zdawały się być jeszcze więcej zbolałymi, ogłupiałymi, pogrążonymi w nędzy, niż wszyscy będący w tym szpita­lu chorzy. Dosłownie chwiały się wszystkie między ścianami korytarza, bezkrwiste, wychu­dłe, w łachmanach, z których je­den brudniejszy był od drugie­go.
— Po ile zarabiają?
—Osiemdziesiąt rubli miesię­cznie — odpowiada Toutvabie­nowicz. (Para obuwia kosztuje w Sowietach 250 rubli). Po czym huczącym głosem dodaje: — Ale mają tu wikt, kolego, mają wikt —i śmieje się do rozpuku.

Lecz najkapitalniejszy był koniec wizyty. Zabiegi ginekologiczne. Specjalność Toutvabienowicza. Pyszności! Bazar, ko­lekcja starożytnych narzędzi, poszczerbionych, pokrzywio­nych, skrzypiących, bezużytecz­nych. Dosłownie ani jednego sprzętu, ani jednego najniezbę­dniejszego zdatnego do użytku narzędzia, nic, oprócz wstrętne­go żelastwa nic, co by nie pochodziło przynajmniej z epoki ca­rów. Prawdziwa śmieciarnia, mieszanina paskudztwa nie do opisania, skorupy zżarte sublimatem i nadmanganianem do tego stopnia, że w każdym in­nym kraju żaden handlarz sta­rzyzną nie przyjąłby tego nawet darmo. Śmietnik… jeszcze raz śmietnik!… Naczynia potłuczo­ne, poobijane, rozpadające się.

Nie mówię o dziurach i łajnach na bieliźnie.

Toutvabienowicz był tu w swoim żywiole. Była to chwila jego zawodowego popisu. Zaka­sał rękawy i wziął się do pracy. Chore wchodziły po kolei na stół. Toutvabienowicz gmerał, szperał, badał. Przypatrywali się mu studenci, krostowaci, nieprzyjemni. Pracował zawzięcie, nie chciałem go krępować, być niedyskretnym, ale chciałem się czegoś dowiedzieć. Więc gdy zbadał w ten sposób kilka tuzi­nów kobiet zapytałem:

— Czy pan nigdy nie używa rękawiczek?
— Po co, kolego, po co?… Ici tout va bien, tout va parfaite­ment!

Śmiał się, przybierając coraz to pocieszniejszą, coraz to weselszą minę. Oczywiście nie on winien, że w Rosji brak kauczu­ku… Znowu zaczął swe manipu­lacje ginekologiczne, powtarza­jąc: „Tout va bien, kolego, tout va bien

Należało go wreszcie pożeg­nać. Przecież nie mogłem tu siedzieć do nieskończoności. Roz­staliśmy się w zgodzie. Udałem się do dyrektora. Ten już byt Żydem, jego sekretarz również. Obaj mówili po niemiecku. Dla zbudowania mnie błysnęli przed mymi oczyma całą serią wspa­niałych planów, szkiców, pro­jektów, wykresów, olbrzymich sprawozdań. Wszystko to doty­czyło przyszłości. Projektów bu­dowy wspaniałego szpitala. Ale mnie nie interesuje przyszłość. Dla mnie to wszystko kłamstwo. To żydowska astrologia. Mnie pasjonuje teraźniejszość.

„Skąd czerpiecie środki na u­trzymanie szpitala? Jaką macie liczbę chorych?… Ilu lekarzy?… personelu?… Jaka jest powierz­chnia sal?… ile zużywacie opa­lu?, nabiału?”. To są rzeczy konkretne. Wszystko inne to mydle­nie oczu i niepotrzebna strata czasu.

Nie na tyle lubuję się w szpi­talach, aby spędzić w jednym z nich cztery godziny swego ży­wota i wyjść z niego ciemnym, jak tabaka w rogu. Gdy potrzeba się uczyć… tó się uczyć… a kie­dy śmiać… to się śmiać. Z całym oddaniem. Popatrzyłem na księ­gi i wszystko skrupulatnie zba­dałem… Pokazali mi kolumny cyfr. Było w tej olbrzymiej ro­piejącej norze blisko pięć tysię­cy obłożnie chorych, więcej niż drugie tyle leczących się ambu­latoryjnie. Zacząłem obliczać: dziewięćdziesiąt kobiet obsługi, pielęgniarki, światło, opał, wy­żywienie, medykamenty, itd., itd.

Aby szpital mógł jako tako pełnić swoje zadanie, by był na­prawdę szpitalem, nie spróch­niałą i walącą się trupiarnią, trzeba by na to wszystko mini­mum od 12 do 16 milionów rubli rocznie… A tymczasem otrzy­muje on na wszystkie wydatki zaledwie 2 miliony, czyli prawie dziesięć razy mniej, niż wynosi jego życiowe minimum. Natu­ralnie nie mam najmniejszego zamiaru porównywać szpitali rosyjskich ze szpitalami państw skandynawskich, np. z kopenhaskimi. Za podstawę do obra­chunku wziąłem bardzo skrom­ną stawkę, ściśle mówiąc, fran­cuską, uwzględniłem tylko to, najniezbędniejsze. A przecież pod tym względem dalecy jesz­cze jesteśmy we Francji od do­skonałości.

Cała administracja sowiecka cierpi niedostatek, jest przeciążona, skazana na te same grote­skowe, dotkliwe braki, wszędzie ta sama brudna nędza… wszę­dzie, z wyjątkiem teatrów, po­licji, wojska, komisarzy i propa­gandy… wszyscy muszą się zadowalać jedną dziesiątą bud­żetu, któremu daleko do normal­nego.

Ale cierpliwości! Poczekajmy nieco, nic na tym nie stracimy. Wkrótce będziemy im jeszcze zazdrościli, wkrótce znajdziemy się i my na tym samym pozio­mie, niebawem spadniemy jesz­cze niżej, niż Rosjanie, choć mo­że się to wydawać nieprawdopodobnym. Cierpieć będziemy na chorobę rosyjską, nawet już cierpimy. Wyczerpani tą choro­bą padać będziemy na ulicach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.