— Mistrzu — przemówił wówczas
pokornie Dąsa — idę dalej swoją drogą, nie będę już zakłócać
ci spokoju. Ale jeszcze ten jeden raz pozwól mi, o, czcigodny, na
prośbę. Gdy
opowiedziałem ci moje życie, zaśmiałeś się i
zawołałeś „Maja". Błagam cię, daj mi się czegoś więcej
dowiedzieć o Mai.
Joga zawrócił do chaty, a spojrzeniem nakazał,
by Dąsa
poszedł za nim. Starzec chwycił misę z wodą, podał ją
Dasie i kazał mu umyć ręce. Dąsa posłusznie rozkaz ów wypełnił.
Potem mistrz wylał resztę wody z misy na paprocie, podsunął ją,
już pustą, młodemu i kazał przynieść świeżej wody. Dąsa
usłuchał i pobiegł, uczucie rozstania przenikało mu serce, bo oto
po raz ostatni szedł wąską ścieżką
do źródła, po raz
ostatni niósł lekką misę, o gładkich od
zużycia wyszlifowanych
brzegach ku niewielkiemu lustru
wody, w którym odbijały się
paprocie, sklepione korony
drzew i rozsianymi, jasnymi punktami
także łagodny błękit
nieba, wody, w Której brunatnym mroku, gdy
schylił się
nad nią, także po raz ostatni ujrzał wizerunek
własnej twarzy. Zanurzył misę w wodzie, powoli, w zamyśleniu,
czuł
jakąś niepewność, której nie potrafił sobie wyjaśnić,
dziwnie mu było, nie pojmował także dlaczego, skoro zdecydował
się już przecież na wędrówkę, przykro mu się zrobiło,
że
starzec nie zaprosił go, by został jeszcze trochę, może
na
zawsze.
Przykucnął na skraju źródła,
pociągnął łyk wody, podniósł
się ostrożnie z misą, by
niczego nie uronić i już chciał ruszyć w krótką powrotną
drogę, gdy ucho jego podchwyciło
dźwięk, zachwycający go i
przerażający, głos, który słyszał
w niejednym ze swoich snów
i o którym częstokroć w gorzkiej tęsknocie rozmyślał także na
jawie. Słodko brzmiał ów
głos, słodko, dziecięco i miłośnie
wabił w leśnej pomroce, aż
serce Dąsy zadrżało z rozkoszy i
lęku. Był to głos Pravati,
jego żony. „Dąsa" — wabiła
go. Rozejrzał się dokoła z niedowierzaniem, nadal trzymając
jeszcze w rękach misę z wodą i
oto nagle pojawiła się pośród
pni drzewnych, smukła' i
giętka, na wysokich nogach, Pravati, jego
ukochana, niezapomniana, niewierna. Dąsa upuścił misę i pobiegł
naprzeciw miłej.
(...)
Gdy ocknął się z owej krótkiej
drzemki, chciał, oszołomiony, przetrzeć oczy, lecz nie mógł tego
zrobić, obie ręce miał
już bowiem zajęte, trzymały coś, a gdy
do cna otrzeźwiał
i oczy otworzył szeroko, nie otaczały go mury
więzienia, jeno zielone światło jasną, silną strugą przepływało
przez liście i mech, długo mrużył oczy, gdyż owo światło
ugodziło go
jak bezszelestny, choć gwałtowny cios, wzdrygnął
się, przeszył go dreszcz przerażenia, raz jeszcze przymrużył
oczy,
wy Krzywił twarz jakby w płaczu i znowu szeroko oczy
otworzył. Stał oto w lesie, oburącz trzymając misę pełną
wody, u jego stóp migotało brunatną i zieloną barwą źródełko,
dalej zaś, za gęstwiną paproci, wiedział, że stoi chata
i czeka
joga, który posłał go po wodę, ten sani joga, co
śmiał się
tak dziwnie i którego Dąsa prosił, by powiedział
mu cokolwiek o
Mai. A więc nie przegrał bitwy ani nie stracił syna, nie był ani
księciem, ani ojcem; natomiast joga
spełnił jego prośbę i
pouczył go, czym jest Maja: pałac
i ogród, biblioteka i hodowla
ptaków, troski książęce i ojcowska miłość, wojna i zazdrość,
miłość do Pravati i gwałtowna do niej nieufność, wszystko było
niczym — nie, nie
niczym, było Mają! Dąsa stał wstrząśnięty,
łzy spływały
po jego policzkach, misa, którą właśnie napełnił
wodą dla
pustelnika, drżała i chwiała się w jego rękach, woda
przelała się wierzchem, kapiąc mu na nogi. Wydało mu się, że
rękę mu obcięto czy też może coś wyjęto z jego głowy, pustka
w nim panowała: odjęto mu oto nagle długie lata życia,
skarby,
których pilnie strzegł, radości, jakich zaznał, bóle,
które
znosił, lęki, rozpacz graniczącą ze śmiercią, wszystko
to
znikło, zagasło, stało się niczym — a jednak nie niczym!
Wspomnienia pozostały bowiem, pozostały w nim obrazy,
jeszcze
widział siedzącą, wysoką a nieporuszoną postać Pravati o nagle
posiwiałych włosach, na jej kolanach leżał syn,
jakby sama go
zadusiła, leżał jak zdobycz, a jego omdlałe
już ręce i nogi
zwisały z jej kolan. O, jakże szybko, szybko
i straszliwie, jak
okrutnie i dokładnie pouczony został, czym
jest Maja! Wszystko
uległo przesunięciu, wiele lat, pełnych
przeżyć, skurczyło się
do rozmiarów chwil, wszystko, co
przed chwilą jeszcze przejmującą
wydawało się rzeczywistością, snem było, a może i wszystko
inne, co działo się wcześniej, także było snem: owe historie o
książęcym synu, Dasie, jego życiu wśród pasterzy, ożenku,
zemście na Nali,
ucieczce do pustelnika; obrazy to były jeno,
takie, jakie podziwiać można na pokrytej rzeźbami ścianie pałacu,
gdzie
pośród kwiatów, gwiazd, ptaków i gałęzi widać także
małpy
i bogów. A czyż wszystko, co teraz właśnie przeżywał i
miał
przed oczami, to przebudzenie się ze snu o życiu księcia,
wojnie, więzieniu, to stanie tu, przy źródle, ta misa z której
oto
wylał trochę wody, te myśli, które krążyły mu w głowie
—
czyż i to (w końcu nie z tej samej składało się materii,
nie
było również snem, iluzją, Mają? A wszystko, co jeszcze
miał przeżyć, oglądać oczami, dotykać rękami, aż po chwilę
śmierci, która kiedyś nastąpi — czyż inne było, z innej
materii? Igraszką była, iluzją, złudzeniem i marzeniem, snem,
Mają, cała ta piękna i straszliwa, zachwycająca i rozpaczliwa
obrazkowa loteryjka życia, wraz z wszystkimi palącymi
rozkoszami i
palącymi bólami.
Dąsa ciągle jeszcze stał jak
odurzony i porażony. Misa
znowu zachybotała w jego rękach, woda
się wylała, chłodnym bryzgiem oblała palce jego nóg i rozpłynęła
się. Cóż
miał robić? Ponownie napełnić misę, odnieść ją
jodze, dać
mu się wyśmiać z racji wszystkiego, co w owym śnie
wycierpiał? Nie nęciło go to. Opuścił misę, wylał do reszty
wodę, rzucił naczynie na mech. Siadł pośród zieleni i jął się
poważnie zastanawiać. Dość miał, aż nazbyt dość tych mrzonek,
tych demonicznych splotów przeróżnych przeżyć, radości i
cierpień, co serce uciskały, sprawiając, że krew zastyga w
żyłach, a potem nagle okazywały się Mają, pozostawiając człeka
wystrychniętego na dudka, dość miał wszystkiego, nie pragnął
już żony ani dziecka, ani tronu, ani zwycięstwa, ani zemsty, ani
szczęścia, ani mądrości, ani władzy,
ani cnoty. Niczego więcej
nie pragnął prócz spokoju i końca,
niczego nie chciał, jak
tylko zatrzymać i zagasić to wiecznie obracające się koło, ten
bezkresny kalejdoskop obrazów.
Chciał osiągnąć spokój i
zginąć, podobnie jak tego pragnął,
gdy podczas owej ostatniej
bitwy rzucił się pomiędzy nieprzyjaciół, rażąc i sam będąc
rażony, rany zadając i otrzymując, aż omdlał pod ciosami. Lecz
cóż potem? Potem była
pauza omdlenia, drzemki albo śmierci. A
zaraz potem
budził się człowiek znowu, musiał ponownie w oczy
swoje
przyjmować mnóstwo obrazów, strasznych, pięknych,
przerażających, prąd życia znów przenikał jego serce i tak bez
końca, bez ratunku, aż do następnego omdlenia, do następnej
śmierci. Bowiem śmierć taka oznaczała może przerwę,
krótki,
niewielki odpoczynek, nabranie oddechu, lecz potem
trzeba było iść
dalej, stając się znowu jedną z tysiąca postaci
w dzikim,
szaleńczym i rozpaczliwym tańcu życia. Ach, nie
istniało
unicestwienie, nie było kresu.
Niepokój kazał mu zerwać się znowu.
Jeśli już w przeklętym owym korowodzie nie było odpoczynku, jeśli
jedyne
i największe jego życzenie spełnić się nie mogło, mógł
przecie na nowo napełnić misę wodą i zanieść ją owemu
starcowi, co przynieść sobie wody rozkazał, choć w istocie nie
miał prawa rozkazywać mu. Była to przysługa, jakiej od
niego
zażądano, zlecenie, które posłusznie można było wypełnić,
zawszeć to lepsze, niż tak siedzieć i wynajdywać sobie metody
samounicestwienia, w ogóle zresztą posłuszeństwo i służba
lepsze były i lżejsze, znacznie bardziej niewinne i zdrowe niż
panowanie i odpowiedzialność, tyle Dąsa
już wiedział. Dobrze
tedy, Dąsa, bierz ową misę, napełnijże ją wodą i zanieś swemu
panu!
Gdy wrócił przed chatę, mistrz
powitał go osobliwym
spojrzeniem z lekka pytającym, na poły
współczującym, na
poły ubawionym i porozumiewawczym,
spojrzeniem, jakie
starszy chłopak może rzucić młodszemu, gdy
widzi go powracającego po trudnych, nieco zawstydzających
przygodach, po próbie odwagi, którą mu sam narzucił. Ów
książę-pastuch, ów biedak, który do niego się przybłąkał,
wracał
teraz wprawdzie tylko od źródła, wodę przynosił, nawet
kwadransa nie trwała jego droga, ale mimo to powracał
również z
więzienia, utracił żonę, syna, księstwo, całe życie
ludzkie
przeżył, raz jeden okiem rzucił na obracające się
koło.
Zapewne młodzieńca tego wcześniej już choć raz albo
i parę
razy budzono i zdołał on zaczerpnąć haust rzeczywistości,
inaczej nie przyszedłby tutaj ani nie siedział tu
tak długo;
teraz jednak wydawał się zbudzony prawdziwie,
dojrzały już do
wkroczenia na długą drogę. Wiele lat strawi pustelnik na tym, aby
owego młodzieńca nauczyć przynajmniej należytej postawy i sposobu
oddychania.
I tylko tym spojrzeniem, leciutką
oznaką życzliwego zainteresowania, bezgłośnym zaznaczeniem
powstałego pomiędzy nimi kontaktu — kontaktu mistrza z uczniem —
jedynie tym spojrzeniem dokonał joga przyjęcia ucznia. Spojrzenie
to przepędziło zbędne myśli z głowy ucznia, wprowadzając go w
ład i służbę. A więcej nie da się opowiedzieć
o życiu Dąsy,
reszta dokonała się bowiem poza granicami
obrazów i opowieści.
Lasu nie opuścił już nigdy.
Hermann Hesse, Gra szklanych paciorków
(Życiorys Hinduski)
tłumaczenie: Kuria Kurecka
s. 548; 564-567 odpowiednio
Metafora samsary jako snu jest dla
praktykującego użyteczna, jako że rodzi pewien rodzaj oderwania i
zobojętnienia na dookolną rzeczywistość. Maja nie jest też
pojęciem niezgodnym z Nauką Buddy, o ile zdecydujemy się na
terminologię, gdzie następuje zrównanie: nietrwałe =
nierzeczywiste. Co prawda sercem Nauki Buddy jest doktryna anatta –
nie-ja ale jako, że „ja” nierozerwalnie związane jest z tym co
„ja” posiada, a nikt zdrowy na umyśle nie potraktuje sennych
posiadłości poważnie, nie możemy się zgodzić z tym, by
koncepcja Maji nie miała nic wspólnego z Dhammą. Jak najbardziej
można ją zaadoptować na własne potrzeby, o ile będzie ona służyć
i wspierać oderwanie i beznamiętność, a nie metafizyczne
rozważania o naturze świata, przed którymi Budda przestrzegał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.