czwartek, 7 sierpnia 2014

Gdzie tryskają Skamandru dwoiste krynice


Homer? Cóż znajdujemy u Homera? Mit, podanie, legendę. Wszystko to zdradza boską iskrę jednego z największych poetów, ale właśnie — poetów.

I jeszcze jedno. Grecja przedstawiona w Iliadzie musiała być krajem o wysokiej kulturze. Tymczasem Grecy, gdy po raz pierwszy występują w naszej datowanej historii, są prymitywnym małym ludem, nie wyróżniającym się ani wspaniałością pałaców, ani potęgą królów, ani flotą liczącą tysiące okrętów. Istotnie, łatwiej było uwierzyć w poetyckie natchnienie Homera-człowieka aniżeli przypuścić, że po epoce rozwiniętej cywilizacji nastąpił powrót do wczesnego barbarzyństwa, a po nim znowu szczytowy okres helleńskiej kultury.

Ale Schliemanna, marzyciela wędrującego po świecie Homera, tego rodzaju rozważania nie mogły odwieść od wiary. Czytał Homera jako czystą rzeczywistość. Jako czterdziestosześcioletni mężczyzna wierzył w tę rzeczywistość tak samo, jak wierzył w nią jako chłopiec, gdy oglądał rycinę, która przedstawiała uciekającego Eneasza.

Gdy sprawdzał opis zdobnej w Gorgone tarczy Agamemnona, gdy słyszał, że przypasana była rzemieniem mającym kształt trzygłowego węża, gdy czytał o rydwanach wojennych, broni, sprzęcie i naczyniach opisywanych we wszystkich szczegółach, nie wątpił, że jest to opis greckiej rzeczywistości. Wszyscy ci bohaterowie, Achilles i Patrokles, Hektor i Eneasz, mieliby być zmyślonymi postaciami? Ich przyjaźń, nienawiść i miłość — tylko wytworem fantazji? Schliemann wierzył w prawdziwość ich istnienia. I wiedział, że tę wiarę podzielała cała starożytna Grecja, że podzielali ją wielcy historycy Herodot i Tucydydes, którzy zawsze uważali wojnę trojańską za wydarzenie prawdziwe, a wszystkich jej uczestników za postacie historyczne.

Z tą wiarą czterdziestosześcioletni Henryk Schliemann, pan wielomilionowej fortuny, wyjechał nie do współczesnej Grecji: wyjechał prosto do państwa Achajów. I czyż nie musiał poczuć się umocniony w swej wierze i przejęty entuzjazmem, gdy pierwszy spotkany przezeń mieszkaniec Itaki, miejscowy kowal, przedstawił mu swą żonę, która nazywała się Penelopa, i synów — Odyseusza i Telemacha?

Opis sceny, która potem nastąpiła, brzmi może nieprawdopodobnie, ale jest prawdziwy. Wieczorem ów bogaty i dziwny cudzoziemiec zasiadł na placu wiejskim i czytał potomkom tych, którzy nie żyli już od trzech tysięcy lat, dwudziestą trzecią pieśń Odysei. Czytał i nie mógł opanować wzruszenia — płakał. A wraz z nim płakali otaczający go mężczyźni i kobiety.

To, co teraz nastąpiło, pozostaje mimo wszystko rzeczą zdumiewającą. Bo gdzież i kiedy zdarzyło się w dziejach świata, żeby sam entuzjazm przywiódł kogo do powodzenia? Przypowieść o szczęściu, które nie opuszcza jedynie ludzi dzielnych, nie bardzo daje się tu zastosować. Jest bowiem rzeczą bardzo wątpliwą, czy Schliemann, przynajmniej w pierwszych latach swych prac wykopaliskowych, był — w rozumieniu naukowej archeologii — człowiekiem „dzielnym”, to znaczy człowiekiem „wiedzącym”. A przecież szczęście sprzyjało mu jak nikomu innemu.

Jako miejsce, gdzie mogła leżeć Troja — o ile w ogóle kiedykolwiek istniała — większość współczesnych uczonych wskazywała małą wioskę Bunarbaszi, która odznaczała się jedynie tym, że na każdym z jej domów znajdowało się (i tak jest do dziś dnia) około dwunastu gniazd bocianich. W Bunarbaszi były dwa źródła. One to co śmielszych archeologów przywiodły do twierdzenia, że tu ewentualnie leżeć mogła dawna Troja.

Już pagórek, już wiatrem kołysane figi,
Już wreszcie omijają wdzięczne okolice,
Gdzie tryskają Skamandru dwoiste krynice...1

Tak mówi Homer w dwudziestej drugiej pieśni Iliady. Schliemann najął sobie za czterdzieści pięć piastrów przewodnika, siadł na oklep na konia i zobaczył po raz pierwszy krainę swych snów chłopięcych.

„Przyznaję — pisze o sobie — że z ledwością mogłem opanować wzruszenie, gdy ujrzałem ogromną równinę trojańską, której obraz majaczył przede mną w marzeniach najwcześniejszego dzieciństwa.”
Ale już to pierwsze wejrzenie powiedziało mu, że Troja nie mogła leżeć w tym miejscu, odległym o
trzy godziny drogi od wybrzeża, skoro bohaterowie Homera po kilka razy dziennie przebiegali od swych okrętów pod zamek i z powrotem. A na tym małym pagórku miał stać zamek Priama, ze swymi sześćdziesięcioma dwiema salami, cyklopowymi murami i drogą pod bramą, przez którą przemyślny bohater wprowadził do miasta drewnianego konia?

Schliemann obejrzał źródła i pokiwał głową. Na przestrzeni pięciuset metrów znalazł nie dwa źródła, o jakich mówi Homer, lecz trzydzieści cztery. W dodatku przewodnik twierdził, że musiał się przeliczyć, bo jest ich tu czterdzieści i dlatego miejscowość nazywa się „Kirk Giös”, co w tłumaczeniu znaczy „Czterdzieścioro oczu”.

I czyż Homer nie mówił o jednym ciepłym i jednym zimnym źródle? Schliemann, który Homera brał dosłownie, tak jak wcześni teolodzy brali Biblię, wyciągnął kieszonkowy termometr i zmierzył temperaturę każdego z owych trzydziestu czterech źródeł. Temperatura była wszędzie jednakowa i wynosiła siedemnaście i pół stopnia.

Ale Schliemann nie poprzestał i na tym. Otworzył Iliadą i przeczytał raz jeszcze wiersze o straszliwej walce Achillesa z Hektorem. O tym, jak to Hektor uciekał przed „śmiałym biegaczem”, jak obydwaj „miasto potrójnym okrążyli skokiem”, a „bogowie ciągle bacznym szli za nimi okiem”.

Schliemann przebył opisaną w Iliadzie drogę. Znalazł zbocze tak strome, że musiał zeń złazić na czworakach. To utwierdziło go w przekonaniu, że Homer, którego opisy terenu Schliemann traktował tak, jakby chodziło o najściślejszą topografię wojskową, nie mógł pomyśleć o tym, żeby jego bohaterowie mogli po tak stromym zboczu trzykrotnie biegiem okrążyć miasto.

Z zegarkiem w jednym i Homerem w drugim ręku odmierzył teraz drogę między pagórkiem, który kryć miał w sobie Troję, a przylądkiem, gdzie stać miały okręty Achajów. Śledził przebieg pierwszego dnia walk bitwy trojańskiej, tak jak opiewa ją Iliada od drugiej do siódmej pieśni, i obliczył, że gdyby Troja leżała tu, w Bunarbaszi, Achajowie musieliby w ciągu dziewięciu godzin walk przebiec nie mniej niż 84 kilometry!

Uzasadnienie swych wątpliwości co do tego, czy tu mogła leżeć Troja, znalazł Schliemann w kompletnym braku jakichkolwiek śladów ruin. Mało tego, nie natknął się nawet na gliniane skorupy, które na ogół znajduje się tak często, że kogoś skłoniło to nawet do powiedzenia, iż „sądząc po znaleziskach archeologów, dawne ludy nie trudniły się niczym innym, jak tylko wytwarzaniem waz, przy czym na krótko przed swym upadkiem zawsze przejawiały tak niegodziwy charakter, że roztrzaskiwały je na drobne kawałki, pozostawiając najpiękniejsze okazy jako łamigłówki”.

„Mykeny i Tiryns — pisał Schliemann w 1868 roku — zostały zburzone 2335 lat temu, a jednak ich ruiny są dziś w takim stanie, że mogą chyba przetrwać jeszcze z 10 000 lat.” Troja została zburzona zaledwie o 722 lata wcześniej; cyklopowe mury nie znikają bez śladu, tu zaś nie było najmniejszego śladu po nich.

Ale za to takich śladów nie brak było gdzie indziej. Między ruinami Nowego Ilionu, obecnej wioski Hissarlik, co oznacza tyle co „pałac”, o dwie i pół godziny drogi na północ od Bunarbaszi, a tylko o jedną godzinę drogi od brzegu, widać je było już przy pierwszym pobieżnym spojrzeniu.

Schliemann dwukrotnie badał szczyt pewnego wzgórza, tworzącego czworokątny, równinny płaskowyż, o bokach długich na 233 metry. Teraz był już przekonany, że odnalazł Troję.

1 Przekład Fr. Ks. Dmochowskiego.

C.W. Ceram Bogowie, groby i uczeni
tłumaczenie; Taracha Piotr
s. 34-26

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.