Homer? Cóż znajdujemy u Homera? Mit,
podanie, legendę. Wszystko to zdradza boską iskrę
jednego z
największych poetów, ale właśnie — poetów.
I jeszcze jedno. Grecja przedstawiona w
Iliadzie musiała być krajem o wysokiej kulturze.
Tymczasem Grecy,
gdy po raz pierwszy występują w naszej datowanej historii, są
prymitywnym
małym ludem, nie wyróżniającym się ani
wspaniałością pałaców, ani potęgą królów, ani flotą
liczącą tysiące okrętów. Istotnie, łatwiej było uwierzyć w
poetyckie natchnienie Homera-człowieka
aniżeli przypuścić, że
po epoce rozwiniętej cywilizacji nastąpił powrót do wczesnego
barbarzyństwa, a po nim znowu szczytowy okres helleńskiej kultury.
Ale Schliemanna, marzyciela wędrującego
po świecie Homera, tego rodzaju rozważania nie mogły
odwieść od
wiary. Czytał Homera jako czystą rzeczywistość. Jako
czterdziestosześcioletni
mężczyzna wierzył w tę rzeczywistość
tak samo, jak wierzył w nią jako chłopiec, gdy oglądał
rycinę,
która przedstawiała uciekającego Eneasza.
Gdy sprawdzał opis zdobnej w Gorgone
tarczy Agamemnona, gdy słyszał, że przypasana była
rzemieniem
mającym kształt trzygłowego węża, gdy czytał o rydwanach
wojennych, broni, sprzęcie
i naczyniach opisywanych we wszystkich
szczegółach, nie wątpił, że jest to opis greckiej
rzeczywistości. Wszyscy ci bohaterowie, Achilles i Patrokles, Hektor
i Eneasz, mieliby być
zmyślonymi postaciami? Ich przyjaźń,
nienawiść i miłość — tylko wytworem fantazji? Schliemann
wierzył w prawdziwość ich istnienia. I wiedział, że tę wiarę
podzielała cała starożytna Grecja, że
podzielali ją wielcy
historycy Herodot i Tucydydes, którzy zawsze uważali wojnę
trojańską za
wydarzenie prawdziwe, a wszystkich jej uczestników
za postacie historyczne.
Z tą wiarą czterdziestosześcioletni
Henryk Schliemann, pan wielomilionowej fortuny, wyjechał nie
do
współczesnej Grecji: wyjechał prosto do państwa Achajów. I czyż
nie musiał poczuć się
umocniony w swej wierze i przejęty
entuzjazmem, gdy pierwszy spotkany przezeń mieszkaniec
Itaki,
miejscowy kowal, przedstawił mu swą żonę, która nazywała się
Penelopa, i synów —
Odyseusza i Telemacha?
Opis sceny, która potem nastąpiła,
brzmi może nieprawdopodobnie, ale jest prawdziwy. Wieczorem
ów
bogaty i dziwny cudzoziemiec zasiadł na placu wiejskim i czytał
potomkom tych, którzy nie
żyli już od trzech tysięcy lat,
dwudziestą trzecią pieśń Odysei. Czytał i nie mógł opanować
wzruszenia — płakał. A wraz z nim płakali otaczający go
mężczyźni i kobiety.
To, co teraz nastąpiło, pozostaje
mimo wszystko rzeczą zdumiewającą. Bo gdzież i kiedy zdarzyło
się w dziejach świata, żeby sam entuzjazm przywiódł kogo do
powodzenia? Przypowieść o
szczęściu, które nie opuszcza jedynie
ludzi dzielnych, nie bardzo daje się tu zastosować. Jest
bowiem
rzeczą bardzo wątpliwą, czy Schliemann, przynajmniej w pierwszych
latach swych prac
wykopaliskowych, był — w rozumieniu naukowej
archeologii — człowiekiem „dzielnym”, to
znaczy człowiekiem
„wiedzącym”. A przecież szczęście sprzyjało mu jak nikomu
innemu.
Jako miejsce, gdzie mogła leżeć
Troja — o ile w ogóle kiedykolwiek istniała — większość
współczesnych uczonych wskazywała małą wioskę Bunarbaszi, która
odznaczała się jedynie tym,
że na każdym z jej domów znajdowało
się (i tak jest do dziś dnia) około dwunastu gniazd
bocianich. W
Bunarbaszi były dwa źródła. One to co śmielszych archeologów
przywiodły do
twierdzenia, że tu ewentualnie leżeć mogła dawna
Troja.
Już pagórek, już wiatrem kołysane
figi,
Już wreszcie omijają wdzięczne
okolice,
Gdzie tryskają Skamandru dwoiste
krynice...1
Tak mówi Homer w dwudziestej drugiej
pieśni Iliady. Schliemann najął sobie za czterdzieści pięć
piastrów przewodnika, siadł na oklep na konia i zobaczył po raz
pierwszy krainę swych snów
chłopięcych.
„Przyznaję — pisze o sobie — że
z ledwością mogłem opanować wzruszenie, gdy ujrzałem
ogromną
równinę trojańską, której obraz majaczył przede mną w
marzeniach najwcześniejszego
dzieciństwa.”
Ale już to pierwsze wejrzenie
powiedziało mu, że Troja nie mogła leżeć w tym miejscu, odległym
o
trzy godziny drogi od wybrzeża, skoro
bohaterowie Homera po kilka razy dziennie przebiegali od
swych
okrętów pod zamek i z powrotem. A na tym małym pagórku miał stać
zamek Priama, ze
swymi sześćdziesięcioma dwiema salami,
cyklopowymi murami i drogą pod bramą, przez którą
przemyślny
bohater wprowadził do miasta drewnianego konia?
Schliemann obejrzał źródła i
pokiwał głową. Na przestrzeni pięciuset metrów znalazł nie dwa
źródła, o jakich mówi Homer, lecz trzydzieści cztery. W dodatku
przewodnik twierdził, że musiał
się przeliczyć, bo jest ich tu
czterdzieści i dlatego miejscowość nazywa się „Kirk Giös”,
co w
tłumaczeniu znaczy „Czterdzieścioro oczu”.
I czyż Homer nie mówił o jednym
ciepłym i jednym zimnym źródle? Schliemann, który Homera
brał
dosłownie, tak jak wcześni teolodzy brali Biblię, wyciągnął
kieszonkowy termometr i zmierzył
temperaturę każdego z owych
trzydziestu czterech źródeł. Temperatura była wszędzie jednakowa
i
wynosiła siedemnaście i pół stopnia.
Ale Schliemann nie poprzestał i na
tym. Otworzył Iliadą i przeczytał raz jeszcze wiersze o
straszliwej walce Achillesa z Hektorem. O tym, jak to Hektor uciekał
przed „śmiałym biegaczem”,
jak obydwaj „miasto potrójnym
okrążyli skokiem”, a „bogowie ciągle bacznym szli za nimi
okiem”.
Schliemann przebył opisaną w Iliadzie
drogę. Znalazł zbocze tak strome, że musiał zeń złazić na
czworakach. To utwierdziło go w przekonaniu, że Homer, którego
opisy terenu Schliemann
traktował tak, jakby chodziło o
najściślejszą topografię wojskową, nie mógł pomyśleć o tym,
żeby
jego bohaterowie mogli po tak stromym zboczu trzykrotnie
biegiem okrążyć miasto.
Z zegarkiem w jednym i Homerem w drugim
ręku odmierzył teraz drogę między pagórkiem, który
kryć miał
w sobie Troję, a przylądkiem, gdzie stać miały okręty Achajów.
Śledził przebieg
pierwszego dnia walk bitwy trojańskiej, tak jak
opiewa ją Iliada od drugiej do siódmej pieśni, i
obliczył, że
gdyby Troja leżała tu, w Bunarbaszi, Achajowie musieliby w ciągu
dziewięciu godzin
walk przebiec nie mniej niż 84 kilometry!
Uzasadnienie swych wątpliwości co do
tego, czy tu mogła leżeć Troja, znalazł Schliemann w
kompletnym
braku jakichkolwiek śladów ruin. Mało tego, nie natknął się
nawet na gliniane
skorupy, które na ogół znajduje się tak
często, że kogoś skłoniło to nawet do powiedzenia, iż
„sądząc
po znaleziskach archeologów, dawne ludy nie trudniły się niczym
innym, jak tylko
wytwarzaniem waz, przy czym na krótko przed swym
upadkiem zawsze przejawiały tak
niegodziwy charakter, że
roztrzaskiwały je na drobne kawałki, pozostawiając najpiękniejsze
okazy
jako łamigłówki”.
„Mykeny i Tiryns — pisał
Schliemann w 1868 roku — zostały zburzone 2335 lat temu, a jednak
ich
ruiny są dziś w takim stanie, że mogą chyba przetrwać
jeszcze z 10 000 lat.” Troja została zburzona
zaledwie o 722 lata
wcześniej; cyklopowe mury nie znikają bez śladu, tu zaś nie było
najmniejszego
śladu po nich.
Ale za to takich śladów nie brak było
gdzie indziej. Między ruinami Nowego Ilionu, obecnej
wioski
Hissarlik, co oznacza tyle co „pałac”, o dwie i pół
godziny drogi na północ od Bunarbaszi, a tylko o
jedną godzinę
drogi od brzegu, widać je było już przy pierwszym pobieżnym
spojrzeniu.
Schliemann dwukrotnie badał szczyt
pewnego wzgórza, tworzącego czworokątny, równinny
płaskowyż, o
bokach długich na 233 metry. Teraz był już przekonany, że
odnalazł Troję.
1
Przekład Fr. Ks. Dmochowskiego.
C.W. Ceram Bogowie, groby i uczeni
tłumaczenie; Taracha Piotr
s. 34-26
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.