poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Jogin w lesie


Bardziej nieruchomy niż drzewo, które przecież oddycha liśćmi i gałęziami, nieporuszony niczym kamienny posąg boga, tkwił joga na miejscu swoim, a równie nieporuszenie trwał, od chwili gdy go zobaczył, także chłopiec, do ziemi przykuty, w okowy zakuty, magicznie przez ów widok przyciągany. Stał i wpatrywał się w mistrza, widział plamę słonecznego światła na jego ramieniu, inną plamę słonecznego światła na złożonych jego rękach, widział, jak świetlne owi plamy przesuwają się powoli i jak powstają nowe i stojąc tak w zdumieniu jął pojmować, że te plamy świetlne nic wspólnego z człowiekiem owym nie mają, podobnie jak śpiew ptaków i głosy małp, dochodzące z lasu dokoła, podobnie jak brunatna pszczoła leśna, która przysiadła na twarzy medytującego, powąchała jego skórę, przeszła kawałek po jego policzku, a potem znowu uniosła się i ule ciała, podobnie jak całe, bogate a różnorodne życie lasu!

Dąsa poczuł, że nic z tego, co widzą oczy, słyszą uszy, co piękne czy brzydkie, przyjemne czy też lęk wzbudzające, nic nie dochodzi do tego świętego człowieka, deszcz by go nie oziębił ani mu nie dokuczył, ogień sparzyć by go nie zdołał, świat cały wokół niego jest dlań jedynie powierzchnią, utracił swoje znaczenie. Przeczucie, że w istocie cały świat jest może tylko igraszką i powierzchnią, tchnieniem wiatru i zmarszczeniem fal nad nieznaną głębiną przeniknęło księcia- pastuszka nie jak myśl, lecz jak dreszcz fizyczny i lekki zawrót głowy, jak uczucie grozy i niebezpieczeństwa, a jednocześnie tęsknego, pożądliwego przyciągania. Albowiem — poczuł przyglądający się chłopiec — ów joga poprzez powierzchnię świata, przez powierzchowny świat osunął się w dół, na dno istnienia, ku tajemnicy wszechrzeczy, rozdarł czarodziejską sieć zmysłów, igraszek świetlnych, szmerów, barw i doznań, zrzucił ją z siebie, a teraz trwa, zakorzeniony mocno w tym, co prawdziwie istotne i niezmienne. Chłopiec, choć wychowywany niegdyś przez braminów i obdarowany niejednym przebłyskiem duchowego światła, nie pojął tego rozumem, a słowami też niczego by o tym powiedzieć nie umiał, lecz wyczuł to, tak jak w błogosławionej chwili wyczuwa się bliskość bóstwa, odczuł jako dreszcz czci i podziwu dla tego człowieka, odczuł jako miłość ku niemu i jako tęsknotę do takiego życia, jakim żyć się zdawał on, w medytacji zatopiony i tu oto siedzący. Tak tedy stał Dąsa, wstrząśnięty w sercu swoim, gdyż starzec w sposób osobliwy przypomniał mu jego pochodzenie, książęcość i królewskość, stał na skraju paprociowej głuszy, pozwolił ptakom odlecieć, a drzewom wieść nadal łagodnie szumiące rozhowory, zapomniał o lesie, zapomniał o stadzie, poddał się czarowi i patrzył na medytującego pustelnika, wzruszony niepojętym spokojem i nietykalnością jego postaci, jasnym spokojem oblicza, siłą i skupieniem z postawy jego płynącymi i jego całkowitym oddaniem się służbie.

Potem nie potrafił już opowiedzieć, czy spędził obok tej chaty dwie, czy trzy godziny, czy też dni całe. Gdy czar prysł, gdy bezszelestnie przekradł się z powrotem na ścieżkę między paprociami, poszukał drogi wiodącej z lasu i dotarł wreszcie do otwartych pastwisk i stada, uczynił to wszystko nieświadomie, w duszy bowiem nadal był jeszcze zaczarowany, a ocknął się dopiero, gdy jeden z pasterzy go zawołał. Pasterz ów powitał go połajaniem za tak długą nieobecność, lecz gdy Dąsa spojrzał nań wielkimi, zdumionymi oczami, jakby słów jego nie rozumiał, tamten umilkł zaraz, zdumiony niezwykle obcym spojrzeniem chłopca i uroczystą jego postawą.

— Gdzieżeś to był, chłopcze? Czy widziałeś może jakiego boga lub spotkałeś demona?
— Byłem w lesie — powiedział Dąsa — ciągnęło mnie tam, miodu chciałem poszukać. Ale później zapomniałem, bo zobaczyłem tam człowieka, pustelnika, który siedział i za topiony był w rozmyślaniu czy modlitwie, a gdy go zobaczyłem i gdy twarz jego tak jaśniała, musiałem się zatrzy mać i długo na niego patrzeć. A wieczorem chciałbym tam pójść i zanieść mu dary, bo to święty.
— Zrób to — powiedział pasterz — zanieś mu mleka słodkiego i masła; świętych trzeba czcić i składać im dary.
— Ale jakże mam się do niego zwrócić?
— Wcale nie potrzebujesz zwracać się do niego, Dąsa, pokłoń mu się tylko i postaw przed nim dary, więcej nie trzeba.

Hermann Hesse, Gra szklanych paciorków
(Życiorys Hinduski)
s. 533-536
tłumaczenie: Kuria Kurecka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.