Przez zieleń
łąk ciągnęło go do
lasu, pod drzewa, w mrok, usiany drobnymi słonecznymi plamami, a tam
wzmogło się w nim jeszcze uczucie powrotu i domu, wiodąc po
drogach, które nogi
jego same zdawały się znajdować, aż przez
gęstwinę paproci, gęsty ich zagajnik pośród wielkiego lasu,
dotarł do malutkiej chatki, a przed chatą siedział na ziemi
nieruchomy
joga, którego niegdyś podpatrywał i mleko mu
przynosił.
Dąsa stanął, jakby przebudzony. Wszystko było tu
takie,
jak niegdyś czas tu nie upływał, nie mordowano, nie
cierpiano: czas i życie zdawały się trwać tutaj, mocne jak
kryształ, spokojne, wieczne. Przyjrzał się starcowi, a do
serca
wrócił mu podziw, miłość i tęsknota, jakich niegdyś
doznał
widząc go po raz pierwszy. Przyjrzał się chacie i pomyślał, że
przed nastaniem następnej pory deszczowej warto
by ją trochę
podreperować. Potem odważył się zrobić
kilka ostrożnych
kroków, wszedł do wnętrza chaty, rozejrzał się, co w niej jest:
niewiele było, nic prawie, posłanie
z liści, misa z resztką wody
i pusty worek z rafii. Wziął
worek, odszedł z nim, poszukał w
lesie jedzenia, przyniósł
owoce i słodką drzewną miazgę, potem
wziął misę i napełnił
ją świeżą wodą. Zrobił, co tylko
można tu było zrobić. Tak
mało trzeba człowiekowi do życia.
Dąsa przykucnął na ziemi i
zapadł w marzenie. Zadowolony był z
tej pełnej milczenia
sjesty i marzeń w lesie, zadowolony z siebie,
z głosu
wewnętrznego który go przyprowadził tutaj, gdzie
jeszcze
jako młodzieniec odczuł niegdyś jakby dom, spokój i
szczęście.
Tak więc pozostał u milczącego jogi.
Odnawiał mu ściółkę na posłaniu, szukał pożywienia dla nich
obu, połatał starą chatę, zabrał się do stawiania drugiej, w
nieznacznej odległości, dla siebie. Starzec zdawał się go
tolerować, choć
w istocie trudno było poznać, czy go w ogóle
dostrzega.
Wstawał z medytacji jedynie po to, by udać się do
chaty
na spoczynek, przegryźć coś lub na małą chwilę pójść
do
lasu. Dąsa żył obok czcigodnego męża niczym sługa w
pobliżu
wielkiego pana lub jak drobne, domowe zwierzątko,
obłaskawiony ptak lub mungo, co przy człowieku żyją,
usłużne i
ledwo zauważalne. Ponieważ uciekając przez długi
czas żył w
ukryciu, niepewny, z nieczystym sumieniem, stale
myśląc o pościgu,
spokojne życie, łatwa praca i sąsiedztwo
człowieka, zdającego
się wcale nań nie zwracać uwagi,
bardzo mu dobrze robiły, nie
nękały go koszmarne sny,
przez pół dnia, a nawet i cały dzień
potrafił zapominać o tym,
co zaszło. O przyszłości nie myślał,
a jeśli czuł tęsknotę Czy
pragnienie, to tylko, aby tu pozostać
przyjęty i wtajemniczony
przez jogę w tajemnicę pustelniczego
życia, sam stać się jogą,
uczestniczyć w jodze i dumnej
niedbałości o ziemskie sprawy.
Zaczął coraz częściej
naśladować pozycję Czcigodnego, siedział,
tak jak i on, ze
skrzyżowanymi nogami, bez ruchu, na równi z
nim patrzył w nie
znany, nierealny świat, obojętniejąc na
wszystko, co go otaczało.
Przeważnie szybko się przy tym
męczył, sztywniały mu członki,
bolały go plecy, dokuczały
komary lub dziwne jakieś dolegliwości
skóry, świerzbienie i
podrażnienie, zmuszające do poruszania
się, podrapania,
wreszcie nawet i do wstawania. Lecz parę razy
doznał innych
jeszcze wrażeń, czuł, jak robi się pusty, lekki,
jak buja
podobnie, jak się to w snach niekiedy zdarza, dotykając
ziemi
tylko od czasu do czasu, leciutko, a łagodnie od niej się
odbijając, by znowu się unosić na podobieństwo kłaczka
wełny.
W takich chwilach jął przeczuwać, jak to być musi
przy ciągłym
takim bujaniu, gdy ciało i dusza zatracają
ciężar, współdrgając
w tchnieniu większego, czystszego,
słonecznego życia, uniesione i
wchłonięte przez świat,
ponadczasowy i niezmienny. Momenty to
były jednak tylko i
przeczucia. A gdy, rozczarowany spadał po
takich chwilach
ponownie w dobrze znaną powszedniość, myślał,
iż powinien
doprowadzić do tego aby mistrz stał się jego
nauczycielem,
wprowadził go w swe ćwiczenia i tajemny kunszt, jego
także
uczynił jogą. Lecz jakże miało się to stać? Wydawało
się, iż
starzec nigdy oczami go nie dostrzega, nic też nie
zapowiadało,
by kiedykolwiek mieli zamienić ze sobą choć słowo.
Starzec
zdawał się istnieć poza dniem i godziną, poza lasem i
chatą a także poza wszelkimi słowami.
Hermann Hesse, Gra szklanych
paciorków
(Życiorys Hinduski)
s. 533-535
tłumaczenie: Kuria Kurecka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.