czwartek, 14 sierpnia 2014

U milczącego jogina


Przez zieleń łąk ciągnęło go do lasu, pod drzewa, w mrok, usiany drobnymi słonecznymi plamami, a tam wzmogło się w nim jeszcze uczucie powrotu i domu, wiodąc po drogach, które nogi jego same zdawały się znajdować, aż przez gęstwinę paproci, gęsty ich zagajnik pośród wielkiego lasu, dotarł do malutkiej chatki, a przed chatą siedział na ziemi nieruchomy joga, którego niegdyś podpatrywał i mleko mu przynosił. Dąsa stanął, jakby przebudzony. Wszystko było tu takie, jak niegdyś czas tu nie upływał, nie mordowano, nie cierpiano: czas i życie zdawały się trwać tutaj, mocne jak kryształ, spokojne, wieczne. Przyjrzał się starcowi, a do serca wrócił mu podziw, miłość i tęsknota, jakich niegdyś doznał widząc go po raz pierwszy. Przyjrzał się chacie i pomyślał, że przed nastaniem następnej pory deszczowej warto by ją trochę podreperować. Potem odważył się zrobić kilka ostrożnych kroków, wszedł do wnętrza chaty, rozejrzał się, co w niej jest: niewiele było, nic prawie, posłanie z liści, misa z resztką wody i pusty worek z rafii. Wziął worek, odszedł z nim, poszukał w lesie jedzenia, przyniósł owoce i słodką drzewną miazgę, potem wziął misę i napełnił ją świeżą wodą. Zrobił, co tylko można tu było zrobić. Tak mało trzeba człowiekowi do życia. Dąsa przykucnął na ziemi i zapadł w marzenie. Zadowolony był z tej pełnej milczenia sjesty i marzeń w lesie, zadowolony z siebie, z głosu wewnętrznego który go przyprowadził tutaj, gdzie jeszcze jako młodzieniec odczuł niegdyś jakby dom, spokój i szczęście.

Tak więc pozostał u milczącego jogi. Odnawiał mu ściółkę na posłaniu, szukał pożywienia dla nich obu, połatał starą chatę, zabrał się do stawiania drugiej, w nieznacznej odległości, dla siebie. Starzec zdawał się go tolerować, choć w istocie trudno było poznać, czy go w ogóle dostrzega. Wstawał z medytacji jedynie po to, by udać się do chaty na spoczynek, przegryźć coś lub na małą chwilę pójść do lasu. Dąsa żył obok czcigodnego męża niczym sługa w pobliżu wielkiego pana lub jak drobne, domowe zwierzątko, obłaskawiony ptak lub mungo, co przy człowieku żyją, usłużne i ledwo zauważalne. Ponieważ uciekając przez długi czas żył w ukryciu, niepewny, z nieczystym sumieniem, stale myśląc o pościgu, spokojne życie, łatwa praca i sąsiedztwo człowieka, zdającego się wcale nań nie zwracać uwagi, bardzo mu dobrze robiły, nie nękały go koszmarne sny, przez pół dnia, a nawet i cały dzień potrafił zapominać o tym, co zaszło. O przyszłości nie myślał, a jeśli czuł tęsknotę Czy pragnienie, to tylko, aby tu pozostać przyjęty i wtajemniczony przez jogę w tajemnicę pustelniczego życia, sam stać się jogą, uczestniczyć w jodze i dumnej niedbałości o ziemskie sprawy. Zaczął coraz częściej naśladować pozycję Czcigodnego, siedział, tak jak i on, ze skrzyżowanymi nogami, bez ruchu, na równi z nim patrzył w nie znany, nierealny świat, obojętniejąc na wszystko, co go otaczało. Przeważnie szybko się przy tym męczył, sztywniały mu członki, bolały go plecy, dokuczały komary lub dziwne jakieś dolegliwości skóry, świerzbienie i podrażnienie, zmuszające do poruszania się, podrapania, wreszcie nawet i do wstawania. Lecz parę razy doznał innych jeszcze wrażeń, czuł, jak robi się pusty, lekki, jak buja podobnie, jak się to w snach niekiedy zdarza, dotykając ziemi tylko od czasu do czasu, leciutko, a łagodnie od niej się odbijając, by znowu się unosić na podobieństwo kłaczka wełny. W takich chwilach jął przeczuwać, jak to być musi przy ciągłym takim bujaniu, gdy ciało i dusza zatracają ciężar, współdrgając w tchnieniu większego, czystszego, słonecznego życia, uniesione i wchłonięte przez świat, ponadczasowy i niezmienny. Momenty to były jednak tylko i przeczucia. A gdy, rozczarowany spadał po takich chwilach ponownie w dobrze znaną powszedniość, myślał, iż powinien doprowadzić do tego aby mistrz stał się jego nauczycielem, wprowadził go w swe ćwiczenia i tajemny kunszt, jego także uczynił jogą. Lecz jakże miało się to stać? Wydawało się, iż starzec nigdy oczami go nie dostrzega, nic też nie zapowiadało, by kiedykolwiek mieli zamienić ze sobą choć słowo. Starzec zdawał się istnieć poza dniem i godziną, poza lasem i chatą a także poza wszelkimi słowami.

Hermann Hesse, Gra szklanych paciorków
(Życiorys Hinduski)
s. 533-535
tłumaczenie: Kuria Kurecka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.