piątek, 22 sierpnia 2014

Przejmujący lęk Jego nieobecności


Niemy Rzym poruszył w moich myślach „niemy wszechświat” Pascala z jego Myśli. Zawsze sądziłem, a w ową noc Ferragosto w Rzymie bardziej niż kiedykolwiek, że Pascal był jedynym filozofem, który umiał zbliżyć się do naszej nędzy i prawdy „ukrytego Boga”.

Dwie jego myśli powtarzałem sobie w duchu stale. „Od Piekła lub nieba odgradza nas tylko życie, rzecz najkruchsza na świecie”. Oraz: „Znajomość Boga bez znajomości własnej nędzy rodzi pychę, znajomość własnej nędzy bez znajomości Boga rodzi rozpacz. Znajomość Chrystusa jest Pośrodku, ponieważ w niej znajdujemy i Boga, i swoją nędzę”.

Ale chodzi o „Boga ukrytego”, a częściej i obsesyjnie wręcz „nieobecnego”. Za Jego „ukryciem” lub „nieobecnością” roztacza się „niemy wszechświat”, obojętny wobec naszego istnienia, skazujący nas na wieczną bezdomność. A może nie „za”, lecz „przed”, skoro wszystko jest zasłoną skrywającą Boga? Tak czy owak, jesteśmy w „niemym wszechświecie” zagubieni, zdani na własne siły (bądź własną bezsiłę), rzuceni na „opustoszałą i straszliwą wyspę”.

Odtwarzając w pamięci Pascalowskie strzępy myśli, stawałem wciąż wobec pytania: a jeśli uczucia, które wsączają się do ludzkich serc, ulegną tak silnej kondensacji, takiemu napięciu, że zgasiwszy wszystkie światła, wtrącą ludzkie serca w nieodwracalny gąszcz ciemności? Nie potrzeba być filozofem, by podobnie, na najniższym poziomie egzystencji, myśleć i czuć. I przyszło mi wówczas do głowy, że to właśnie odbywa się u niektórych w noc szczytu lata, gdy poraża „niemota wszechświata” i gęstnieją do maksimum zasłony skrywające Boga, podsuwając przejmujący lęk Jego nieobecności. Dlaczego w tę właśnie noc, a nie w jakąkolwiek inną? Tego nie umiem, i sądzę, że nikt nie umie, wyjaśnić. Bolały mnie jednak dalej, słabiej, lecz uporczywie, ręce, którymi opierałem się ssącej dziurze przepaści ulicznej. Ile, w tę noc, osób broniło się tak samo przed pokusą odejścia lub nagłym strachem nicości?

Herling-Grudziński
Dziennik pisany nocą 1993-1996

czwartek, 21 sierpnia 2014

Jak głupi pies


 
Szczęśliwa jak pies włóczęga
co dzień i noc nosi w kudłach
wiatr i mróz.

Jak pies, co się nie da uwiązać
na łańcuchu żadnej miłości.
I z nim są tylko
jego cztery kudłate
łapy.

Szczęśliwa jak pies,
co się nie boi biegać
dalej niż inne. Jak jego
psia bezczelność.

Szczęśliwa jak młody głupi pies.
Jak stary głupi pies.

Anna Świrszczyńska

Anna Świrszczyńska - Samotność


Samotność,
ogromna perła samotności,
w niej się ukryłam.

Przestrzeń,
która się rozprzestrzenia,
w niej ogromnieję.
Cisza, źródło głosów.
Nieruchomość, matka ruchu.

Jestem sama.
Jestem sama, a więc jestem niczym.
Co za szczęście.
Jestem niczym, a więc mogę być wszystkim.
Egzystencja bez esencji,
esencja bez egzystencji, wolność.

Jestem czysta jak to, czego nie ma,
bezpieczna jak platońska idea,
bogata jak możliwość.
Śmiejąc się wyciągam ręce
do tysiąca moich wspaniałych przyszłości.
Mogę stać się pianą na morzu
i osiągnąć jej szczęście krótkotrwania.
Albo meduzą i mieć na własność
całą śliczność meduzy.
Albo ptakiem z jego szczęściem lotu,
albo kamieniem z jego szczęściem wieczności,
albo drogą mleczną.

Jestem sama, jestem silna.
Samotność chroni mnie.
Jestem sama, a więc mnie nie ma,
nie ma mnie, a więc istnieję
doskonale jak doskonałość,
rozmaicie jak rozmaitość.

Potem przyjdą ludzie. Dadzą mi
skórę, kolor oczu, płeć i nazwisko.
Dadzą przeszłość i przyszłość
gatunku homo sapiens.

Abba Izaak Tebańczyk


Święty, 5 IV - żył w wieku IV i był uczniem abba Apollosa. Por. J Guy, DSAM 7, 1970, 2006; R.G. Cocquin, CoptE4, 1991, 1304. O'Leary 159.

1(422). Kiedyś abba Izaak Tebańczyk odwiedził pewien klasztor i zobaczył tam brata, który właśnie grzeszył; i osądził go. A kiedy wrócił na pustynię, ujrzał anio­ła Bożego, który stanął przed drzwiami jego celi i po­wiedział: „Nie wpuszczę cię". On zaś błagał go i pytał: „Dlaczego?" Odpowiedział mu anioł: „Bóg mnie wysłał i powiedział mi: «Zapytaj go: Gdzie Mi każesz umieścić grzesznego brata, którego osądziłeś?»" Starzec natych­miast upadł na twarz, mówiąc: „Zgrzeszyłem, przebacz mi!" A na to anioł: „Wstań, Bóg ci przebaczył. Ale odtąd strzeż się sądzić kogoś, zanim go Bóg osądzi" [Por. Doroteusz z Gazy 71,79: „Czyż nie powinniśmy drżeć, sły­sząc to, co przydarzyło się temu wielkiemu starcowi, który usłyszał o pewnym bracie, że wpadł w rozpustę, i powiedział o nim: «O, jakiś ciężki grzech popełnił!» Czyż nie wiecie jaką straszną rzecz zanotowa­no o tym starcu w Naukach Ojców? Święty anioł przyprowadził do nie­go duszę owego brata, który zgrzeszył, i powiedział: «Oto ten, którego osądziłeś, że umarł. Gdzie więc chcesz, abym go posłał, do Królestwa czy też na zgubę? Czy może być coś straszniejszego niż taki ciężar?» Cóż innego mogą oznaczać słowa anioła do starca niż to: «Ponieważ ty jesteś sędzią sprawiedliwych i grzeszników, powiedz, co zarządzasz względem tej biednej duszy: zmiłujesz się nad nią, czy też ją potępisz?» Toteż ów święty starzec opłakiwał ten czyn wśród jęków i łez przez całe pozostałe życie i wielką pokutą błagał Boga o darowanie mu winy. Czy­nił to mimo, iż upadł na twarz przed aniołem i otrzymał przebaczenie. Bo następne słowa anioła: «Oto pokazał ci Bóg, jaka jest straszna rzecz sądzić: nie czyń tego więcej - są słowami kogoś, kto udziela przeba­czenia. Mimo tego dusza starca aż do śmierci nie chciała się pocieszyć w swoim bólu". Wersja Doroteusza, sięgająca do jakiegoś innego wy­dania tego apoftegmatu, różni się od wersji tu podanej].
2(423). Opowiadano, że abba Apollos miał ucznia imie­niem Izaak, doskonale wyćwiczonego do wszelkiego do­brego czynu. Zdobył on łaskę zachowania skupienia podczas świętej ofiary; i kiedy przychodził do kościoła, nie pozwalał nikomu rozmawiać ze sobą, miał bowiem takie powiedzenie, że każda rzecz jest dobra w swoim czasie, bo jest wyznaczona godzina na wszystkie spra­wy. A gdy kończyła się msza, uciekał z kościoła jakby go ogień gonił, by jak najprędzej wrócić do celi. Otóż braciom zwykle podawano po mszy trochę chleba i po kubku wina; on jednak tego nie brał, nie żeby odma­wiał wspólnego posiłku z braćmi, ale ponieważ chciał nadal zachować skupienie takie, jakie miał podczas modlitwy. Raz zdarzyło się, że zachorował; bracia do­wiedzieli się o tym i przyszli go odwiedzić, a kiedy sie­dzieli przy nim, zapytali: „Abba Izaaku, dlaczego to po wspólnej modlitwie uciekasz od braci?" Odpowiedział: „Nie od braci uciekam, ale od podstępów szatana. Bo jeśli ktoś zapali kaganek i dalej stoi z nim na wietrze, kaganek mu od wiatru zgaśnie: i my także, oświeceni przez świętą ofiarę, jeżeli zwlekamy z wejściem do celi, to ciemność ogarnia naszą duszę". Taki był sposób ży­cia świątobliwego abba Izaaka.

Za: Apoftegmaty Ojców Pustyni tom 1. Gerontikon, wydanie trzecie, seria: źródła monastyczne 4: starożytność 4, przekład: s. Małgorzata Borkowska OSB, wstęp: Elżbieta Makowiecka, Ewa Wipszycka, ks. Marek Starowieyski (opracowanie: ks. Marek Starowieyski), TYNIEC Wydawnictwo Benedyktynów, Kraków 2007

Kocham życie na pustyni


Wielu mnichów żyjących samotnie toczy walkę z pamięcią. Wracają do wielu rzeczy sprzed wstąpienia do klasztoru. Wspomnienia te rozbudzają w nich pragnienie powrotu do świata. Mogę uczciwie się przyznać, że jedną z największych łask otrzymanych od Boga jest to, że kocham życie na pustyni. I nie chciałbym tego zmieniać. Od kiedy tu przybyłem i rozpocząłem życie pustelnicze, nigdy nie spoglądałem do tyłu. W przeszłości byłem bardzo nieszczęśliwy i niespełniony. Wciąż pragnąłem czegoś więcej, zawsze było mi mało. Widziałem, jak daleka przepaść istniała między tym, co miałem, a tym, o czym marzyłem. Nie chcę do tego wracać. Tutaj mam to, czego pragnę. Kocham Jezusa, Matkę Boską i św. Antoniego i to mi wystarcza. Nie potrzebuję niczego więcej i jestem z tym szczęśliwy.

  Jeśli potrafisz wystarczająco panować nad swoim sercem, wtedy wygrasz walkę i przetrwasz. Tylko wyjątkowi ludzie, ci żyjący najpełniej, najdoskonalej, nazywani są świętymi. Wyłącznie niezwykli ludzie znajdują swoją radość, żyjąc w całkowitej izolacji. Robią to ze względu na Chrystusa.

  Nie każdy może powiedzieć, że bycie niszczonym, bitym, przegranym czy zastraszanym jest jego największą radością. Jest to bardzo trudne. Jeśli jednak w naszych upadkach choć trochę idziemy naprzód, ponieważ wracamy do Boga, to wystarczy. Jeśli upadasz, padasz do przodu. Podnosisz się skierowany obliczem do Boga. Nie oskarżaj się za upadki. Będziesz upadać, ponieważ taka jest nasza ludzka kondycja. Jednak pomimo naszych potknięć posuwamy się naprzód. Wałka wewnętrzna jest najtrudniejsza, lecz musimy ją podejmować. W Piśmie Świętym czytamy, że zło pochodzi z wnętrza człowieka. To nie zewnętrzna wojna czyni nas złymi. Pokusy, które są wokół nas, mogą spowodować, że upadniemy, ale nas nie zniszczą. To my sami możemy się unicestwić, separując się od Boga.

Zachęcam więc do walki wewnętrznej. Warto przy tym pamiętać, że nawet jeśli upadamy, również podnosimy się i wracamy do Boga.


Za: Ojciec Łazarz, Pokonaj swoje demony, tytuł oryginału: Fr. Lazarus Al-Anthony, tłumaczenie: ks. Jarosław Czuchta, Wydawnictwo M, Kraków 2014

Celine z wizytą w sowieckim szpitalu wenerycznym


Weźmy przykład. Jeśli wam zaczną opowiadać, że Rosja so­wiecka to kraj zdrowia, luksu­sowych szpitali, szalonego współzawodnictwa, że tam na każdym kroku cechuje medycy­nę postęp… Przerwijcie od razu tę paplaninę i zapytajcie po prostu ile wydaje średnio jeden szpital, jakie pobiera opłaty, ile ma łóżek, jakie ma wynagrodze­nie personel, żywiony… nie ży­wiony… ale płacący… Ponad to nie należy zapominać o bieliźnie, o praniu, o chloroformie, o­świetleniu, o gratach i o tysiącu innych bieżących wydatków. To będzie o wiele mniej nęcące i pozwoli wam ujrzeć tysiące szczegółów, dla których ukrycia przed waszymi oczyma wygła­sza się tysiące mów, pisze się tysiące artykułów. Porównajcie te sumy z cenami marchwi, mar­garyny, obuwia, węgla, a bę­dziecie mieli prawdziwą, wielką niespodziankę. To będzie praw­da! Rzeczywistość! Wszystko zaś inne to kpiny, to umizgi, bańki mydlane, blaga, oszustwo, propaganda, gidyzm, hipotezy, poezja…

Nie mam zamiaru robić wam kursów, dawać pedantycznej lekcji… nie, nie, nie, to nie w moim guście. Ale tak czy owak trzeba oświetlić nieco mózgow­nice tym, co nie wiedzą… Na­stępnie może was to trochę za­bawi. Oto rzecz najistotniejsza. Gdy jakiś kraj, choćby najmniej ciekawy, najbardziej zapadły, najbardziej ubogi, zahukany nawiedzi jakaś wielka katastrofa, jakaś wielka klęska: wojna, kiła, tyfus, cholera lub tym podobne nieszczęście publiczne, to wte­dy idzie się jak w dym do lu­du, usiłując go wszelkimi sposo­bami wzruszyć i skłonić do za­parcia, do wyrzeczeń. Wprowa­dza się go w trans, olśniewa, agituje… Zaczyna się kampania na rzecz „zdrowia publicznego”. Lecz marsz trzeba zacząć właś­ciwą nogą. Nie można się cac­kać. Trzeba w ciągu kilku mie­sięcy zawalić wszystkich staty­stykami, pokazać światu coś bardzo chwalebnego, szacowne­go, powstrzymać się od niepo­trzebnych dyskusji o swych dzi­wacznych projektach. Usprawie­dliwić się o ile to tylko możliwe, z wydania pieniędzy, robić, co najpilniejsze, zmniejszyć prze­pełnienie w szpitalach i w przytułkach, tak powszechne w la­tach klęski, ulżyć kasom chorych… Rezultaty winny być na­tychmiastowe, niezwłoczne, że­by je wszyscy widzieli, wszyscy powtarzali: „Nasz rząd to tęgie głowy, to asy“. Na tym właśnie polega cały spryt, cała sztuka. A. B. C. zawodu „Odrodzicie- la Ludu“ to natychmiastowa wojna z chorobami wenerycz­nymi. Przynajmniej jedna kam­pania prawie bez ryzyka. Kto ją zacznie, na pewno zwycięży. Je­dnak, musimy przyznać, osobli­wy to i rzadki wypadek w higie­nie. W praktyce ta niby walka opiera się na hipotezach o gru­źlicy, raku i t. d…. jest bliska niedozwolonej żebraniny, oszu­stwa, kryminału i w ostatecz­nym rezultacie zmierza jedynie do powiększenia liczby pasoży­tów w administracji centralnej, gdzie się już i bez tego od nich roi. Lecz walka z chorobami we­nerycznymi jest pilna nawet pod względem ekonomicznym, nade wszystko w okresach chao­su, paniki, zaburzeń, kiedy na skutek ogólnego rozpasania cho­roby te znajdują szczególnie po­datny grunt do rozwoju.

Nawet państwa najbardziej u­bogie, zadłużone, mające niższą kulturę ogólną, jak np. Polska, Jugosławia, Węgry, pomimo swoich szczupłych środków u­miały sobie w tym poradzić bar­dzo prędko. Dlaczego?… Ponie­waż wszystkie te choroby leczy się łatwo, masowo, seriami, sta­ją się one mniej niebezpieczne, mniej powszechne, umiejscawiają się, wygasają, ale trzeba je leczyć natychmiast, niezwłocz­nie. Policja może interwenio­wać, zmuszać opornych. Sposób leczenia, medykamenty, techni­ka są już znakomicie wypróbo­wane, klasyczne, powszechnie znane. „Nie trać czasu, nie stra­cisz grosza”. Poważny odłam wielkiej rzeszy ukrywających się ze swą chorobą weneryków, tułaczy, włóczęgów, sadystów, częstokroć zarażających świa­domie, na wolności katastrofal­nie niebezpiecznych, można by unieszkodliwić, jeśli nie zupeł­nie wyleczyć, gdyby się wzięto do tego szczerze, otwarcie, gdy­by ich rychło zidentyfikowano, ograniczono ich wolność, kazano pracować. Gra warta świeczki. Koszty walki z chorobami wenerycznymi są stosunkowo niewielkie, równoważą je bowiem płynące stąd korzyści społeczne. Armia weneryków rekrutuje się na ogół z ludzi w średnim wie­ku, to znaczy w wieku najbar­dziej produktywnym. Wylecze­ni mogliby rychło wrócić do swego poprzedniego życia, do swych zajęć. Należycie kontro­lowani i pilnowani zachowaliby się mniej więcej tak samo, jak reszta pracowników. Nie ponie­wieraliby się po szpitalach, nie byliby ciężarem społecznym. Wielka, olbrzymia oszczędność!

Wszystko to jest absolutnie jasne, tysiące razy dowiedzione, arcyznane… Co do gruźlicy, ra­ka, gimnastyki kobiecej, a na­wet opieki nad dzieckiem, to zaj­mowanie się tym wszystkim w kraju wygłodzonym, skołatanym wszelakimi troskami, jest po prostu bezczelnością, głup­stwem, oszustwem, fałszem, far­.. Ta bardzo kosztowna, bar­dzo wątpliwa w skutkach zaba­wa mogłaby może odbywać się jedynie w państwach bogatych.

W krajach zbankrutowanych, widocznie ubogich, rojących się od żebraków, robactwa i żołdactwa, powinno się zawsze bar­dzo dokładnie wiedzieć, co się robi i robić prędko, jak najoszczędniej i tylko to, co najniezbę­dniejsze. Chyba każdy się z tym musi zgodzić. Kiła, to choroba niebezpieczna, łatwo rozpozna­walna, lecznictwo zapobiegaw­cze jest bardzo owocne. Dużo złota za trochę rtęci. Wszystko to jest dowiedzione, wykazane. Oklepane! Elementarne!

Popatrzmy nieco na to, co się dzieje pod tym względem w wielkim wojennym porcie, prze­ludnionym, niedożywianym, a przepitym, nasiąkłym alkoholem i prostytucją, w porcie, gdzie „przesiedleńcy”, „brodiagi”, wałęsają się setkami tysięcy, pę­dzeni z legowisk do rynsztoków, zaświerzbieni, sparszywiali, za­wszeni, ogłupiali ze strachu, gni­jący od szkorbutu, od własnych plugawych słów i syfilisu. Oto obraz Leningradu. Kto ośmieli się przeczyć tej oczywistości? Wystarczy przejść się kilka ra­zy po moście, zaglądając tu i ow­dzie. Podłym psem, szakalem będzie każdy, kto po takim spa­cerze ośmieli się twierdzić co innego. Będzie większym kłam­cą, niż dwudziestu pięciu ministrów i wiceministrów państwa żydowskiego, niż dziesiątki ty­sięcy much, udających, że roz­koszują się nie łajnem, lecz mię­tą.

+++

Wielki szpital weneryczny w Leningradzie znajduje się na przedmieściu, niedaleko portu. Jest to konglomerat walących się i kłócących ze sobą swoją strukturą budynków: komórek, koszar, przegniłych od końca do końca. Podwórka malutkie, cia­sne. Nie mamy we Francji nic równie smutnego, nic równie przykrego, przygnębiającego.

Może tylko dawny Saint – La­zare mógłby wytrzymać do pe­wnego stopnia porównanie! Może kilka starych przytułków gdzieś na zapadłej prowincji. Ale na korzyść Saint – Lazare, można powiedzieć że nigdy nie usiłował odgrywać jakiejś wiel­kiej roli, że był raczej więzie­niem, niż szpitalem… gdy tym­czasem ten olbrzymi śmietnik, zwany „szpitalem wenerycz­nym”, ogłasza się za szpital pier­wszorzędny, popularny i wzoro­wy. Taki Saint Louis (wzoro­wy szpital1 Paryża — przyp. tłu­macza) leningradzkiego uniwer­sytetu….

Ale Saint Louis wyglądałby, jak wielki majestatyczny zamek obok tego okropnego amalgama­tu króliczych nor, tego najbardziej makabrycznego ze wszystkich miejsc, obok tej źle utrzy­manej trupiarni. Służyłem przez wiele lat w kawalerii i jestem bezwzględnie pewny, że nigdy i żaden weterynarz nie pozwolił­by nawet na jeden wieczór u­mieścić szwadronu w takiej wa­lącej się ohydnej norze. Znam wiele szpitali, widziałem je mniej więcej wszędzie po mia­stach, po wsiach… widziałem złe, najgorsze, wspaniałe, bar­dzo prymitywne, lecz nigdzie nie spotkałem tak ogromnego braku wszystkiego, co niezbęd­ne jest szpitalowi, aby mógł ja­ko tako funkcjonować, jako ta­ko spełniać swoje zadanie! Choć by kto chciał, to już nic gorszego nie mógłby wymyślić.

Zwróćmy uwagę, że ten wiel­ki weneryczny szpital w Lenin­gradzie zdaje się być bardzo ma­ło zwiedzanym przez pielgrzy­mów „Inturista”; przewodnicy go lekceważą. Nie nadaje się

— trzeba to przyznać — do en­tuzjastycznych konkluzji. Chy­ba przypadkiem jaki specjalny turysta, jaki minister frontu ludowego, wracający z przyjęcia, jaki uczony lekarz, Żyd lub ma­son, zabłądzi w tę stronę, choć nie było to przewidziane w u­rzędowym programie i wbrew uderzającej wzrok oczywistości

— zobaczy w tym olbrzymim śmietniku pocieszające i budu­jące rzeczy… np. niezrównane zalety szczupłego personelu (u­miera z głodu) stoicyzm cho­rych, którzy są tak ulegli, tak wyrozumiali, tak wdzięczni (u­mierają ze strachu), mają tak wielkie poczucie społeczne. Ry­chło zrozumie ten obżerający się kawiorem pielgrzym i na wszystkie tony zacznie bez koń­ca powtarzać wyuczoną lekcję, że prawdziwą przyczyną niedo­statku, przyczyną dotkliwego braku przedmiotów pierwszej potrzeby, manufaktury, co jesz­cze daje się niekiedy, ale już co raz to rzadziej odczuwać… przy­czyną wszystkich nieszczęść Z.S.R.R. są Jusupow, Rasputin i Kutiepow. Wreszcie całą litanię bezczelnych wykrętów, propa­gandowych kłamstw, blagi jaką wyrzucają z siebie wszystkie żydy, gdy ich przyprzeć do muru…

Lekarz, z którym zwiedzałem ten szpital, nie był, o dziwo, Żydem, był nawet przypadkowo Rosjaninem, nawet Słowianinem, był szorstki, wybuchowy i, muszę przyznać, pod każdym względem zajmujący. Wiedział, gdzie raki zimują. Co dziesięć słów przerywał objaśnienia te­chniczne i śmiejąc się zaczynał krzyczeć głośno, na całe gardło tak, aby wszystkie mury słysza­ły: ,

—U nas, kolego, tout va très bien (wszystko idzie bardzo dobrze). Wszyscy chorzy czują się tu doskonale. Tu wszyscy czujemy się doskonale.

Najgłośniej ryczał „bien”. A głosem mógłby rywalizować ze Stentorem. Przechodziliśmy wzdłuż korytarze i korytarzyki, wielkie i małe sale. Zatrzymy­waliśmy się tu i owdzie, by popatrzeć na jakiegoś syfilityka, na jakieś zapalenie nerwów lub coś takiego. Chorzy mieli łóżka, sienniki, prześcieradła, ale co za brudy! Boże! Co za upadek! Co za upodlenie! Co za zgnilizna! Co za gama obrzydliwości! Co za masy żywego ludzkiego gno­ju! Ile złożonych niemocą taj­nych szpiegów! zgryźliwych, zgorzkniałych azjatów, ile pys­ków, powykrzywianych tchórzowską nienawiścią. Co za ko­szmarne głowy!… Nie mówię tu oczywiście o szpetocie, spowodo­wanej widoczną czy niewidocz­ną choroba fizyczna, bo to, rzecz naturalna, nie budzi we mnie odrazy, lecz szczere współczu­cie, mówię o piętnie ich ducho­wego oblicza. Jednak takie zbiorowisko wszelakiej ohydy — to za wiele! Co za potworna zbie­ranina śmierdzącej hołoty! Co za środowisko! Co za kloaka! Co za rozpacz!

Ściany nie malowane od cza­sów Aleksandra. Ściany? Raczej glina, raczej wyschłe błoto z pakułami i słomą. Jest to coś upior­nego, coś, co przytłacza ogro­mem rozpaczy i beznadziejnego smutku. Widziałem już wielu robotników. Widziałem niezli­czone mnóstwo istot upadłych, pogrążonych na zawsze w nę­dzy i brudzie, istot, które już przestały walczyć… Lecz nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się do­znać uczucia tak poniżającego, tak przygnębiającego, jak wi­dok tej potwornej nędzy rosyj­skiej. Być może, że katorga w Gujanie przedstawia podobny obraz poniżenia. Może, choć wątpię.

Czytając autorow rosyjskich mam na myśli autorów okre­su złotego (nie bolszewickich fa­gasów) — np. Dostojewskiego, Czechowa, a nawet i Puszkina, często zadawałem sobie pytanie, skąd się wzięli ci ludzie ze swo­im transem, w jaki sposób mogli w swych dziełach utrzymać ten ton makabrycznych, nieprzytomnych rozważań, ten kry­minalny epileptyzm, to opętanie niepokojem, tę rozpacz, tę wście­kliznę, to nigdy nieustające biadanie, doprowadzone do potęgi kosmicznej? Cud staje się zro­zumiały, czary dają się łatwo wytłumaczyć po kilku dniach pobytu w Rosji… Zaczynamy ro­zumieć to rozdarcie, to bolesne rozpływanie się tych wszystkich dusz, podobnych do przegniłej i walącej się budy wygłodniałe­go, zbitego, bezwładnego i ska­zanego na śmierć psa.

Po prostu banalna sprawa mo­ralnego klimatu, nie ma potrze­by koloryzowania, stwarzania tremolandą. Wszystko jest go­towe przed oczyma, pod ręką.

Pewnie, dokoła tych ludzi chorych czy zdrowych, dokoła ich domów, dokoła tego chaosu okrucieństwa, krąży jakaś fatalność , tysiąc razy więcej nieu­błagana, niepewna i nieskończe­nie więcej demoniczna, niż mo­gliby sobie wyobrazić wszyscy Dostojewscy z okresu „wolności i szczęścia” (w porównaniu z tym, co jest obecnie).

Raskolnikow? Ależ dla Ro­sjan to Bouboule… Ten „skaza­niec” musi im się, w gruncie rze­czy, wydawać typem dość pospo­litym, dość powszechnym, tak samo naturalnym, tak samo częstym. Tak samo zwykłym, jak Bouboule!… Tacy są z urodzenia.

Wróćmy do mojej wizyty w szankrowatym śmietniku… Mój przewodnik, kolega po fachu, „Toutvabienowicz” ubrany tak samo, jak i reszta personelu, w mocno brudną bluzę, nie oszczę­dził mi ani jednego detalu, żad­nej dziury tego ogromnego za­kładu, żadnego specjalnego od­działu. Widziałem wszystko, zdaje mi się, że wszystko: od klatek do zastrzyków aż do lochów dla tabetyków, od żłób­ków z rojami much aż do oddziałów dla „dziedzicznych”. Te maleństwa („syfilis dziecięcy”) zdawały się być jeszcze lepiej wytresowanymi, witały mnie grzecznie, gdym przechodził. Grały tę samą rolę, tę samą nędzna komedyjkę, co grają przed każdym zwiedzającym. Oczekiwały na mnie w refektarzu, sie­dząc przy stołkach, po dwana­ścioro przy każdym, jąkające się, dotknięte wodną puchliną, głowy miały ostrzyżone aż do skory, cerę ziemisto – zieloną, znaczna większość idiotów w wieku od 6 do 14 lat, idiotów, przybranych w serwetki, bardzo brudne i bardzo haftowane… Ży­wy obraz…

Gdyśmy weszli, wstały wszy­stkie, jak gdyby za naciśnięciem sprężyny i jednogłośnie zaczęły coś wrzeszczeć po rosyjsku. Sen­tencja: „Tout va très bien… Wszystkim nam tu bardzo dobrze”. Przetłumaczył mi to ko­lega, Toutvabienowicz.

Dobrych miał uczniów, zresz­tą śmiał się całą swą wielką gę­bą. Był jednym z tych bardzo, bardzo nielicznych Rosjan, któ­rych widziałem, śmiejących się podczas mego pobytu w Lenin­gradzie.

—Oto nasz personel pomoc­niczy, nasze pielęgniarki!—Przy odrobinie spostrzegawczości można je było poznać, odróżnić od chorych. Zdawały się być jeszcze więcej zbolałymi, ogłupiałymi, pogrążonymi w nędzy, niż wszyscy będący w tym szpita­lu chorzy. Dosłownie chwiały się wszystkie między ścianami korytarza, bezkrwiste, wychu­dłe, w łachmanach, z których je­den brudniejszy był od drugie­go.
— Po ile zarabiają?
—Osiemdziesiąt rubli miesię­cznie — odpowiada Toutvabie­nowicz. (Para obuwia kosztuje w Sowietach 250 rubli). Po czym huczącym głosem dodaje: — Ale mają tu wikt, kolego, mają wikt —i śmieje się do rozpuku.

Lecz najkapitalniejszy był koniec wizyty. Zabiegi ginekologiczne. Specjalność Toutvabienowicza. Pyszności! Bazar, ko­lekcja starożytnych narzędzi, poszczerbionych, pokrzywio­nych, skrzypiących, bezużytecz­nych. Dosłownie ani jednego sprzętu, ani jednego najniezbę­dniejszego zdatnego do użytku narzędzia, nic, oprócz wstrętne­go żelastwa nic, co by nie pochodziło przynajmniej z epoki ca­rów. Prawdziwa śmieciarnia, mieszanina paskudztwa nie do opisania, skorupy zżarte sublimatem i nadmanganianem do tego stopnia, że w każdym in­nym kraju żaden handlarz sta­rzyzną nie przyjąłby tego nawet darmo. Śmietnik… jeszcze raz śmietnik!… Naczynia potłuczo­ne, poobijane, rozpadające się.

Nie mówię o dziurach i łajnach na bieliźnie.

Toutvabienowicz był tu w swoim żywiole. Była to chwila jego zawodowego popisu. Zaka­sał rękawy i wziął się do pracy. Chore wchodziły po kolei na stół. Toutvabienowicz gmerał, szperał, badał. Przypatrywali się mu studenci, krostowaci, nieprzyjemni. Pracował zawzięcie, nie chciałem go krępować, być niedyskretnym, ale chciałem się czegoś dowiedzieć. Więc gdy zbadał w ten sposób kilka tuzi­nów kobiet zapytałem:

— Czy pan nigdy nie używa rękawiczek?
— Po co, kolego, po co?… Ici tout va bien, tout va parfaite­ment!

Śmiał się, przybierając coraz to pocieszniejszą, coraz to weselszą minę. Oczywiście nie on winien, że w Rosji brak kauczu­ku… Znowu zaczął swe manipu­lacje ginekologiczne, powtarza­jąc: „Tout va bien, kolego, tout va bien

Należało go wreszcie pożeg­nać. Przecież nie mogłem tu siedzieć do nieskończoności. Roz­staliśmy się w zgodzie. Udałem się do dyrektora. Ten już byt Żydem, jego sekretarz również. Obaj mówili po niemiecku. Dla zbudowania mnie błysnęli przed mymi oczyma całą serią wspa­niałych planów, szkiców, pro­jektów, wykresów, olbrzymich sprawozdań. Wszystko to doty­czyło przyszłości. Projektów bu­dowy wspaniałego szpitala. Ale mnie nie interesuje przyszłość. Dla mnie to wszystko kłamstwo. To żydowska astrologia. Mnie pasjonuje teraźniejszość.

„Skąd czerpiecie środki na u­trzymanie szpitala? Jaką macie liczbę chorych?… Ilu lekarzy?… personelu?… Jaka jest powierz­chnia sal?… ile zużywacie opa­lu?, nabiału?”. To są rzeczy konkretne. Wszystko inne to mydle­nie oczu i niepotrzebna strata czasu.

Nie na tyle lubuję się w szpi­talach, aby spędzić w jednym z nich cztery godziny swego ży­wota i wyjść z niego ciemnym, jak tabaka w rogu. Gdy potrzeba się uczyć… tó się uczyć… a kie­dy śmiać… to się śmiać. Z całym oddaniem. Popatrzyłem na księ­gi i wszystko skrupulatnie zba­dałem… Pokazali mi kolumny cyfr. Było w tej olbrzymiej ro­piejącej norze blisko pięć tysię­cy obłożnie chorych, więcej niż drugie tyle leczących się ambu­latoryjnie. Zacząłem obliczać: dziewięćdziesiąt kobiet obsługi, pielęgniarki, światło, opał, wy­żywienie, medykamenty, itd., itd.

Aby szpital mógł jako tako pełnić swoje zadanie, by był na­prawdę szpitalem, nie spróch­niałą i walącą się trupiarnią, trzeba by na to wszystko mini­mum od 12 do 16 milionów rubli rocznie… A tymczasem otrzy­muje on na wszystkie wydatki zaledwie 2 miliony, czyli prawie dziesięć razy mniej, niż wynosi jego życiowe minimum. Natu­ralnie nie mam najmniejszego zamiaru porównywać szpitali rosyjskich ze szpitalami państw skandynawskich, np. z kopenhaskimi. Za podstawę do obra­chunku wziąłem bardzo skrom­ną stawkę, ściśle mówiąc, fran­cuską, uwzględniłem tylko to, najniezbędniejsze. A przecież pod tym względem dalecy jesz­cze jesteśmy we Francji od do­skonałości.

Cała administracja sowiecka cierpi niedostatek, jest przeciążona, skazana na te same grote­skowe, dotkliwe braki, wszędzie ta sama brudna nędza… wszę­dzie, z wyjątkiem teatrów, po­licji, wojska, komisarzy i propa­gandy… wszyscy muszą się zadowalać jedną dziesiątą bud­żetu, któremu daleko do normal­nego.

Ale cierpliwości! Poczekajmy nieco, nic na tym nie stracimy. Wkrótce będziemy im jeszcze zazdrościli, wkrótce znajdziemy się i my na tym samym pozio­mie, niebawem spadniemy jesz­cze niżej, niż Rosjanie, choć mo­że się to wydawać nieprawdopodobnym. Cierpieć będziemy na chorobę rosyjską, nawet już cierpimy. Wyczerpani tą choro­bą padać będziemy na ulicach.


Jeże i lisy


20 kwietnia Wers poety greckiego Archilocha: „Lis wie wiele rzeczy, /ale jeż jedną niemałą”. Isaiah Berlin w eseju Jeż i lis (przekład polski zawdzięczamy wydawnictwu Pavo) posługuje się wersem Archilocha, aby pisarzy i myślicieli podzielić na dwie kategorie: istnieje ogromna przepaść między przedstawicielami jednej centralnej wizji, jednego spójnego systemu, jednej powszechnej zasady (Jeże) i rzecznikami błądzenia na wielu poziomach, chwytania istoty rozmaitych doświadczeń i rzeczy (lisy). Dante jest jeżem, Szekspir lisem. Jeżami są Dostojewski, Hegel, Proust, lisami Montaigne, Balzac, Joyce. A Tołstoj? Esej Berlina analizuje jego poglądy na historię i dochodzi do wniosku, że z natury był lisem, uważał się jednak za jeża. Nicola Chiaromonte, który swój szkic Tołstoj i paradoks historii oparł w dużym stopniu na książeczce Berlina, stawia kropkę nad i. Kiedy Tołstoj odwiedził w roku 1861 Proudhona w Brukseli, myśliciel francuski pracował nad książką La guerre et la paix. Tołstoj zapożyczył od niego tytuł swego arcydzieła i (prawdopodobnie) „jeżowatą” formę „boskości” jako siły inspirującej historię. Ale był lisem w spojrzeniu na rzeczywistość. Berlin: „Tołstoj postrzegał rzeczywistość w całej jej różnorodności jako zbiór oddzielnych, realnie istniejących rzeczy i widział wszystko, co jest wokół i wewnątrz nich, tak jasno i z taką wnikliwością, jak chyba nikomu i nigdy to się nie udało - lecz wierzył w jedną wielką jednolitą całość”. Była to „jednolita całość” w sensie niewidzialnej siły czuwającej z wysoka nad wypadkami, których nie jesteśmy w stanie zobaczyć inaczej niż jako wypadki chaotyczne i niezależne od „przyczyn sprawczych”. „Boskość” Proudhona nie miała posmaku religijnego, była może tym, co lis nad lisami Szekspir widział jako ukryty mechanizm suwerennych z pozoru działań ludzkich.

W roku 1901, w rozmowie z Paulem Boyer, Tołstoj wyznał, że wszystkiego, co wie o wojnie, nauczył się z opisu bitwy pod Waterloo w Pustelni parmeńskiej, kiedy to Fabrycy del Dongo wędruje po polu bitwy „nic nie rozumiejąc”. Tę koncepcję - wojny „bez panache” i „upiększeń” - zweryfikował później na własny rachunek w wojnie krymskiej. Wtrącę tu weryfikację osobistą: od Stendhalowskiego opisu zacząłem wspomnienie bitwy pod Monte Cassino, w jej ćwierćwiecze; do dziś, a więc po półwieczu, trzymam się mądrości Pustelni parmeńskiej, kładę nacisk w urywkowych i bezładnych reminiscencjach na słowa Fabrycego „nic nie rozumiem” (nie dotyczy to tylko prostych żołnierzy, jak ja - w nocy przed zwycięstwem Anders nie wiedział, czy bitwa została wygrana, czy przegrana).

Ale dzisiaj pytanie jest inne. Miałem - podobnie jak Stendhal i Tołstoj - poczucie nadrzędnej całości, swoistej, niedostrzegalnej w tle „boskości” wśród plątaniny zdarzeń i ludzi? Tak, miałem je. Miał je francuski bonapartysta Stendhal, miał je denigrator Napoleona i gloryfikator Kutuzowa, wielki Tołstoj. Otóż, według mnie, to się w naszej bieżącej epoce kończy. Jeż zdycha, lis kołuje oszalały z pianą na pysku. „Boskość” historii, nawet w areligijnym znaczeniu Proudhona i Tołstoja, staje się szyderczym, wydrążonym z jakiejkolwiek treści, upiorem.

Herling-Grudziński
Dziennik pisany nocą 1993-1996
s. 26

Niema samotność w lustrze


75 kwietnia Przeglądam wspaniały katalog wystawy Brunona Schulza w Muzeum Literatury im. Mickiewicza, przysłany mi przez dyrektora Janusza Odrowąż-Pieniążka. I czytam, co o Schulzu napisał Francesco Cataluccio, prelegent na wieczorze schulzowskim w rzymskim Instytucie Kultury Polskiej (nie mogłem na ten wieczór pojechać, poprosiłem więc mojego włoskiego przyjaciela o tekst jego odczytu). Szkic Cataluccia jest bardzo dobry, sugestywnie zatytułowany Niema samotność w lustrze, mit i metamorfoza w twórczości Schulza. Mam mglistą potrzebę posunięcia się o krok dalej, poza „mit i metamorfozę”. Uderza mnie motto do serii autoportretów w katalogu, zdanie z Samotności Schulza o „naszych spojrzeniach, które przestają się spotykać”, o spojrzeniach Schulza przed lustrem i Schulza odbitego w lustrze. To właśnie owa „niema samotność w lustrze” z tytułu szkicu Francesca. I czuję, że moja mglista potrzeba posunięcia się o krok dalej w spojrzeniu na drohobyckiego artystę staje się trochę mniej mglista.

W wielkiej i genialnej literaturze zdarzają się wielkie i genialne porażki; pragnienia tak ambitne, że muszą pozostać w sferze nienasycenia. To był wypadek Leśmiana. Pisałem o nim przed wielu laty (1948): „Świat rozbity na czyste kryształy barw, kształtów i uczuć zaczyna się rozchwiewać i zacierać w swych zarysach, zaludnia się cieniami i zjawami. Leśmian traci stopniowo poczucie realności i materialności, porusza się wśród swych widm niepewnie i po omacku. Miejsce bujności i zachłanności Łąki zajmuje w Napoju cienistym znikliwość i nijakość. Poza «krawędziami bytu» rozpościera się bezludna i wymarła pustynia. Kwiaty, którym odebrano «zieleń samą w sobie», więdną. Jakież tragiczne widowisko! Jakiż smutny koniec wielkiej podróży poetyckiej! Nasycony i napojony życiem ponad miarę, leży oto «topielec zieleni», «widemko niemrawe», uczeń czarnoksięski, który wyzwolił urodę świata i przekonał się, że poza granicami czasu i przestrzeni to ona, ona właśnie, jest martwotą i śmiercią”.

Schulz uwielbiał Leśmiana, Łąkę znał na pamięć. Myślę, że w tych dwóch poetach, w dwóch duszach bliźniaczych rozgrywał się pokrewny dramat sztuki sięgającej za wysoko, tam gdzie artysta przestaje być tylko artystą, przeobraża się na mgnienie oka w Demiurga, pragnie zobaczyć „rzeczy same w sobie”, proces „stawania się”, sekret kreacji przyrody, ludzi, ich metamorfoz i mitów, realności i nieziemskości w nieustannym statu nascendi. I ponosi porażkę. Ale zanim do tej porażki dochodzi, udaje mu się w sposób olśniewający stworzyć i utrwalić tajemniczą sferę „pomiędzy”, sferę, w której przestaną w końcu spotykać się spojrzenia twórcy i jego odbicia w dziele sztuki. W której miejsce widzialnych lub wyobrażonych zjawisk zajmą widma.

Herling-Grudziński
Dziennik pisany nocą 1993-1996
s.25

Szary, bezbarwny i skrzywdzony przez los, ale ...


Masę stanowią ci wszyscy, którzy nie przypisują sobie jakichś szczególnych wartości - w dobrym tego słowa znaczeniu czy w złym - lecz czują się „tacy sami jak wszyscy” i wcale nad tym nie boleją, przeciwnie, znajdują zadowolenie w tym, że są tacy sami jak inni. Wyobraźmy sobie teraz człowieka skromnego, który próbując dokonać oceny własnej wartości, zadaje sobie pytanie, czy posiada jakieś szczególne zdolności, czy wybija się w jakiejkolwiek dziedzinie życia, po czym ostatecznie dochodzi do wniosku, że niestety żadnych szczególnych zdolności czy zalet nie posiada. Człowiek ten czuje się szary, bezbarwny i skrzywdzony przez los, ale nie czuje się „masą”. 

Ortega y Gasset, Bunt Mas
tłumaczenie: Piotr Niklewicz

Masy to „ludzie przeciętni”


Pojęcie tłumu ma charakter ilościowy i wizualny. Przetłumaczmy je, nic w nim nie zmieniając, na język socjologii. Okaże się, że mamy do czynienia z ideą mas społecznych. Społeczeństwo jest zawsze dynamicznym połączeniem dwu czynników: mniejszości i mas. Na mniejszość składają się osoby lub grupy osób charakteryzujące się pewnymi szczególnymi cechami. Natomiast masa to zbiór osób nie wyróżniających się niczym szczególnym. Tak więc pod słowem „masy” nie należy rozumieć wyłącznie czy przede wszystkim „mas robotniczych". Masy to „ludzie przeciętni”. W ten sposób to, co było jedynie ilością, tłum, nabiera znaczenia jakościowego; staje się wspólną jakością, społeczną nijakością. Masy to zbiór ludzi nie wyróżniających się niczym od innych, będących jedynie powtórzeniem typu biologicznego.

Ortega y Gasset, Bunt Mas
tłumaczenie: Piotr Niklewicz

Zdziwienie, zaskoczenie to początek zrozumienia


Zdziwienie, zaskoczenie to początek zrozumienia. To specyficzny i ekskluzywny sport i luksus intelektualistów. Dlatego też charakterystycznym dla nich gestem jest patrzenie na świat rozszerzonymi ze zdziwienia źrenicami. Cały otaczający nas świat jest dziwny i cudowny, jeśli nań spojrzeć szeroko otwartymi oczami. To właśnie, uleganie radosnemu zdziwieniu, jest rozkoszą dla futbolisty niedostępną, natomiast dzięki niej intelektualista idzie przez życie pogrążony w niekończącym się, wizjonerskim upojeniu, którego oznaką zewnętrzną jest zdziwienie widoczne w oczach. Dlatego też dla starożytnych symbolem Minerwy była sowa, ptak, którego oczy są zawsze szeroko otwarte, jak gdyby w niemym zdziwieniu.

Ortega y Gasset, Bunt Mas
tłumaczenie: Piotr Niklewicz 

środa, 20 sierpnia 2014

Kiedy pseudodane stają się danymi?


Pseudodane często nabierają charakteru danych rzeczywistych i to w dwojakim sensie. Po pierwsze, w sensie subiektywnym, tj. dla samego poznającego podmiotu, który może tak selektywnie zauważać, interpretować i przypominać sobie tylko część informacji, że dokonywanym przezeń wnioskom czy apriorycznie żywionym przekonaniom nic nie zaprzecza (a zatem wszystko je „potwierdza"). Po drugie, w sensie obiektywnym, czy też zobiektywizowanym - podmiot może kierować na innych swoje własne, oparte na pseudodanych działania i konstruować dzięki temu zachowania obserwowanych osób w taki sposób, że potwierdzają owe pseudodane. Zarówno w pierwszym, jak i w drugim przypadku przekonanie się o trafności jakiegoś naszego założenia jest niezmiernie prawdopodobne nie dlatego, że założenie to jest prawdziwe, lecz dlatego, że w założenie to wierzymy (i ono dzięki temu staje się prawdziwe). Przypadek pierwszy będziemy tu rozważali jako tendencyjne potwierdzenie przekonań, przypadek drugi - jako samospełniające się proroctwa.

Bogdan Wojciszke , Dane i pseudodane w procesie spostrzegania ludzi
(W: Złudzenia które pozwalają żyć)
s. 83

Abba Jan Eunuch: to jest miejsce dla ascetów


Jan, „eunuch od urodzenia" (por. Teodor z Ferme, nr 10) spotykany jest również i w innych apoftegmatach. Cytuje go również Doroteusz z Gazy (36, 70).

1(401). Abba Jan Eunuch, kiedy był młody, pytał pew­nego starca: „Jakże to wy umieliście z łatwością spełniać dzieła Boże, a my tego nawet mimo trudu nie umiemy?" Starzec mu odpowiedział: „Myśmy zdołali, ponieważ sprawy Boże były dla nas najważniejsze, a potrzeby cia­ła najmniej ważne; wy zaś potrzeby ciała stawiacie na pierwszym miejscu, a dzieło Boże na końcu. Dlatego wam jest tak trudno i dlatego to Zbawiciel powiedział uczniom: Małej wiary, szukajcie najpierw królestwa Bożego, a tamto wszystko będzie wam dodane".
2(402). Powiadał abba Jan: „Nasz ojciec abba Antoni mówił: «Nigdy nie przekładałem własnej korzyści po­nad pożytek brata»".
3(403). Abba Jan z Cylicji; przełożony w Raithu [Klasztor na Synaju, ważne centrum ruchu monastycznego. Być może, że ten i następne apoftegmaty należą do Jana z Cylicji (por. Ioannes Moschos, Pratum 115, PG 87/3, 2980)], mówił braciom: «Dzieci, jak uciekliśmy od świata, tak uciekajmy i od namiętności ciała».
4(404). Powiedział także: „Naśladujmy naszych ojców: w jakiej to surowości i w jakim skupieniu żyli tutaj!"
5(405). Powiedział także: „Dzieci, nie skalajmy tego miejsca, które ojcowie nasi oczyścili od złych du­chów!"
6(406). Powiedział także: „To jest miejsce dla ascetów, a nie dla handlarzy".

Za: Apoftegmaty Ojców Pustyni tom 1. Gerontikon, wydanie trzecie, seria: źródła monastyczne 4: starożytność 4, przekład: s. Małgorzata Borkowska OSB, wstęp: Elżbieta Makowiecka, Ewa Wipszycka, ks. Marek Starowieyski (opracowanie: ks. Marek Starowieyski), TYNIEC Wydawnictwo Benedyktynów, Kraków 2007

Rekluza – prawdziwy ideał kobiety


W średniowieczu, zwłaszcza w późnym średniowieczu, uwydatniono różnicę między mnichem (kimś samotnym) a eremitą w sensie ścisłym. Na mar­ginesie życia monastycznego - choć zarazem w samym jego centrum - powstał ruch rekluzji, zwłaszcza rekluzji żeńskiej. Obrzęd zamknięcia w przykościelnej celi jego mieszkanki nosił rysy obrzędu pogrzebowego. Drzwi do celi rekluzy niekiedy zamurowywano. Na pewno jednak nie zamurowano drzwi do twojej celi, Ewo, bo gościłaś w niej Juliannę. Niektóre rekluzy żyły w tak skrajnej surowości, że powstawały specjalne reguły (najsłynniej­sza jest angielska Ancr Riwle), które zalecały im umiar. „Przeciętna" rekluza miała do dyspozycji jeden-dwa pokoiki, czasem przyległy do nich ogródek. Ze „świa­tem" kontaktowała się przez okienko w drzwiach. Lud­ność wiedziała, że rekluza za nią modli się i pokutuje. Nie brakowało jej nigdy skromnego pożywienia: chleba, jarzyn, kawałka ryby w niedzielę, a także cieplejszego okrycia w zimie. Wydaje się, że ty, Ewo, nie zamierzałaś z nikim prześcigać się w surowości.

  Do życia w tym ścisłym zamknięciu nakłoniła cię Julianna. Vita Iuliannae opowiada o tym z zabawną powagą: „Weszła zatem do zamknięcia rekluzorium Ewa, aby swoją Ewę, czyli swoje ciało, łatwiej poddać duchowi" (s. 450). Wstępując, zawarłaś z Julianną układ, że odwiedzi cię ona przynajmniej raz w roku. Mniszka z Cornillon układu tego dotrzymywała.

 Vita Iuliannae przedstawia wasze wzajemne kontakty jako zamierzone przez ciebie, Ewo. Pomniejszanie siebie podnosi cię w naszych oczach. Zwracając się do Julian­ny, mówiłaś: „O pani moja", a ona odzywała się do ciebie: „O rekluzo". Ustępowałaś Juliannie latami, a tak­że doświadczeniem w życiu wewnętrznym. Twoje obawy co do rekluzji nie okazały się płonne. Przechodziłaś wiele i długich walk, pokus i udręk. Z czasem minęły one - choć nie wierzę, że minęły bezpowrotnie - jak ci to przepowiedziała świątobliwa przyjaciółka.

Za: Jadwiga Stabińska OSB ap, Listy do świętych mnichów i mniszek, Wydawnictwo Pallotinum, Poznań 2006

Zdejmij swoje buty


  Pierwszego dnia, po przybyciu do monasteru św. Antoniego, spotkałem się z dwoma duchownymi z Indii, którzy przyjechali odwiedzić naszego papieża Szenudę III. Papież zorganizował dla nich wycieczkę do klasztorów św. Antoniego i św. Pawła. Pojechałem tam razem z nimi. Kiedy przybyliśmy pod klasztor, pierwsze swe kroki skierowaliśmy bezpośrednio do groty św. Antoniego. Wizytę w klasztorze odłożyliśmy na później. Nie chcieliśmy tracić czasu, gdyż zbliżał się zachód słońca. Od razu rozpoznałem to miejsce. Widziałem je wcześniej na różnych zdjęciach, będąc jeszcze w Australii. Pierwszą rzeczą, którą musiałem zrobić, było zdjęcie obuwia. Co też uczyniłem błyskawicznie. Od tamtego czasu każdej nocy przychodzę tutaj na Mszę św., jednak nigdy później nie udało mi się tak szybko zdjąć butów. Robię to zawsze bardzo powoli. Diakoni, z którymi odprawiamy Msze św., siedzą i czekają na mnie. Sami noszą klapki, dlatego też czynność ta nie zajmuje im sporo czasu.

  Zdejmowanie butów jest swego rodzaju ceremonią o głębszym sensie. Wiele rzeczy, które czynię, przywołuje w pamięci fragmenty Pisma Świętego i wydarzenia tam opisane. Łatwiej mi jest pamiętać o Bogu, kiedy w codziennej pracy staram się utrzymywać umysł na odbiciach Biblii. Zdejmując buty, przypominam sobie, jak Bóg zwróci! się do Mojżesza, aby ten zdjął obuwie, gdyż ziemia, na której stal, jest święta. Po tej ziemi chodził św. Antoni. Tu pracował i modlił się. Kimże jestem, bym stąpał po tej świętej ziemi? Moment ten jest dla mnie odbiciem biblijnego tekstu w moim życiu. Czymś, co pomaga mi być uważnym. Nikt nie powinien żyć bez zastanawiania się nad sobą, szczególnie mnich. Po zdjęciu butów zwracam się do św. Antoniego i zaczynam z nim rozmawiać. Jest to jakby mój hołd złożony świętemu. Podobnie jak Mojżesz oddał cześć Bogu, podchodząc na boso do gorejącego krzewu.

Za: Ojciec Łazarz, Pokonaj swoje demony, tytuł oryginału: Fr. Lazarus Al-Anthony, tłumaczenie: ks. Jarosław Czuchta, Wydawnictwo M, Kraków 2014

Bestia wojny wymiotuje swoje ofiary


22 lutego Telewizyjne reportaże z Bośni pchnęły mnie do oglądania wieczorem Los Desastros de la Guerra Goi. Wir okrucieństwa wojennego w Hiszpanii jest przez malarza pomyślany (czy rozkręcany) tak, by z ludzi wycisnąć człowieczeństwo do ostatniej kropli, zostawiając im same umęczone, sponiewierane, torturowane ciała, bez nikłych bodaj prześwitów duszy. W tym odczłowieczeniu, zezwierzęceniu Goya pokazał całe swoje mistrzostwo, jak gdyby rękami miesił bezkształtną już materię, gorącą wojenną lawę, która pochłania wszystko, co po drodze napotka.

Najsłynniejszy jest sztych przedstawiający trupa, który ze zgniłymi już nogami wywleka się z grobu i, odwróciwszy głowę, pisze na arkuszu papieru słowo nada, nic. W tle tłok przekrzywionych odrażająco twarzy, na lewo kobieta z wagą sprawiedliwości. Podpis malarza: Nic, mówi. Ponieważ wydawał się bezbożnym twierdzeniem, że po tamtej stronie życia rozpościera się „nic”, zmieniono go na: nic, powie, co miało być (ale czy było?) aluzją do okrutnej, bezużytecznej, bezpłodnej wojny. Pewna jest w sztychu waga sprawiedliwości, przysłonięta - wyjaśnia uczony autor komentarzy - „larwami obskurantyzmu i przemocy”. Śmiem wątpić, czy o to chodziło Goi. Dla mnie to nada jest strasznym krzykiem wojennego nihilizmu. Cykl zamyka sztych nazwany przez malarza Fiero monstruo, okrutny potwór; bestia wojny wymiotuje swoje ofiary. Może jesteśmy w tym stadium jatki bośniackiej...

Herling-Grudziński
Dziennik pisany nocą 1993-1996
s. 112

Lorenzo Lotto: włóczęgowski tryb życia pogłębił w nim pociąg do samotności




Nota o malarzu w Albumie portretów, upleciona z szacownych bardzo cytatów, odsłaniała życie wiecznego pechowca. Lotto urodził się pod koniec XV stulecia w Wenecji. Nasze stulecie i schyłek poprzedniego dojrzały w nim nareszcie twórcę przewyższającego niekiedy swoich współczesnych - Tycjana, Michała Anioła, Rafaela, Durera - choć podczas długiego dosyć życia ledwie zauważanego i wciąż nie docenianego przez mecenasów i znawców sztuki. Malował dużo, ale bez powodzenia; był włóczęgą, nieustannie poszukującym skromnych bodaj zamówień.

Płacono mu grosze w kościołach i za portrety. O jego charakterze najlepiej świadczy okrzyk jadowitego Aretina: „Lotto, jak dobroć dobry, jak cnota cnotliwy!” W świadectwach epoki mowa o jego „ciemni duchowej”, o „religijnym niepokoju”, co budziło podejrzenie, że sprzyjał potajemnie luteranizmowi. Uchodził za ucznia Belliniego (dziś wiadomo, że jego mistrzem był Alvise Vivarini). We freskach o tematyce religijnej zdawał się krewniakiem Correggia, w portretach przewyższał ulubieńca Stendhala. Nigdy się nie ożenił, włóczęgowski tryb życia pogłębił w nim pociąg do samotności. Mówiono, że jest „bez korzeni”. Chciał być pochowany w rodzinnej Wenecji, był jednak zbyt biedny, by zamieszkać w niej przed śmiercią. Ostatnie lata życia spędził jako oblat w klasztorze w Loreto, mając zapewniony codziennie talerz zupy. I tam umarł w osiemdziesiątym (w przybliżeniu) roku życia.

W dwadzieścia lat po wydaniu Albumu portretów wielką monografię napisał o nim Bernard Berenson. Przepisuję z niej dzisiaj zdanie: „Nigdy, ani przed Lorenzo Lotto, ani po nim, nie zdarzyło się artyście odmalować na twarzy modela tak wielkiej części jego życia wewnętrznego”.

Herling-Grudziński
Dziennik pisany nocą 1993-1996
s. 40

wtorek, 19 sierpnia 2014

Abba Kronios


Święty. Urodził się w Fenicji ok. 285 r. Zostawszy mnichem spotkał się z Antonim w Pispir, gdzie, być może, służył mu za tłumacza na język grecki. Następnie udał się do Nitrii, gdzie zgromadził wokół siebie licz­nych mnichów Jego uczniem był Izaak z Cel, a towarzy­szem Hieraks. Otrzymał kapłaństwo, które sprawował przez 60 lat. Cały czas żył na pustyni, utrzymując się z pracy rąk własnych. Zmań pod koniec IV w. Apoftegmaty mu przypisywane stanowią ciekawy przykład du­chowej egzegezy Ojców Pustyni. Por. G. Eldarov, BS 3, 1965, 378; RM 20,13; HL 47; O'Leary 115.

3(437). Brat zapytał abba Kroniosa: „W jaki sposób do­chodzi człowiek do pokory?" Starzec mu odpowiedział, że przez bojaźń Bożą. Brat spytał: „A przez jakie ćwi­czenie dochodzi się do bojaźni Bożej?" Starzec odrzekł: „Moim zdaniem trzeba się powstrzymywać od wszel­kich spraw światowych i oddawać się cielesnej ascezie, i starać się ze wszystkich sił pamiętać o wyjściu z ciała i o sądzie Bożym".

Za: Apoftegmaty Ojców Pustyni tom 1. Gerontikon, wydanie trzecie, seria: źródła monastyczne 4: starożytność 4, przekład: s. Małgorzata Borkowska OSB, wstęp: Elżbieta Makowiecka, Ewa Wipszycka, ks. Marek Starowieyski (opracowanie: ks. Marek Starowieyski), TYNIEC Wydawnictwo Benedyktynów, Kraków 2007

O potrzebie snu


  Życie mnicha na pustyni nie jest proste. Aby przeżyć, musi dawać sobie radę. Nie możemy żyć tak samo, jak robili to Ojcowie w IV w. Oni pędzili życie surowej ascezy. W obecnych czasach, szczególnie dla ludzi w starszym wieku, takich jak ja, radykalne życie ascetyczne nie jest możliwe. Jesteśmy jednak w stanie prowadzić życie ascetyczne na miarę naszych zdolności. Mówiąc o jedzeniu, muszę przyznać, że osobiście niczego nie gotuję. Najczęściej spożywam na przykład tuńczyka z puszki, miód i chleb.

 Gdy przyglądniemy się życiu mnichów, czytając Raj Świętych Ojców, dostrzegamy wiele rzeczy godnych naśladowania, jak na przykład sen. Mnisi w dawnych czasach sypiali dwie, trzy lub najwyżej cztery godziny na dobę. Św. Arseniusz (zmarł ok. 449 r.) był znany z powiedzenia, że jeśli mnich jest wojownikiem, jedna godzina snu powinna mu wystarczyć. W moim przypadku jest to niemożliwe. Oczywiście niektórym braciom udaje się spać krócej ode mnie. Osobiście mój organizm domaga się około pięciu godzin snu. Potrzebuję sił na dotarcie do groty św. Antoniego, gdzie codziennie odprawiam Msze św. Energia potrzebna jest mi również do pracy. Kładąc się do łóżka, przesypiam cztery godziny. Później, jak co nocy Msza św. Gdy wracam do siebie, kładę się jeszcze na godzinę lub dwie. Mądrość podpowiada, że musimy dostosować się do naszych możliwości. Nie należy zbytnio sobie dogadzać, lecz stopniowo zmniejszać ilość snu czy pożywienia, na ile oczywiście będzie to możliwe.

Za: Ojciec Łazarz, Pokonaj swoje demony, tytuł oryginału: Fr. Lazarus Al-Anthony, tłumaczenie: ks. Jarosław Czuchta, Wydawnictwo M, Kraków 2014


Warto jednak pamiętać, że senność i ospałość są skalaniami umysłu, i to co nam się jaki jako niezbędna potrzeba, np. 6 godzin snu, może być tylko efektem naszego mocnego przyzwyczajenia, które można przezwyciężyć. Z lektury Sutr wynika, że zwykle mnich powinien stracić na sen około czterech godzin, choć często teksty wspominają, że mnisi czy sam Budda, większość nocy spędzał na medytacji.

Szał imperatora: Niech chaos ogarnie świat!


[Dobry tekst, co prawda polityczny, ale z silnymi akcentami apokaliptycznymi, może być użyty do kontemplacji niebezpieczeństwa V.B]

Panuje chaos, który rozprzestrzenia się, gdy rozwścieczeni liderzy w USA, Europie oraz ich sojusznicy prowadzą ludobójcze wojny. Wojny najemników w Syrii, terrorystyczne bombardowania Gazy przez Izrael, niewypowiedzianą wojnę na Ukrainie, w Pakistanie, Iraku, Afganistanie, Libii i Somalii. Dziesiątki milionów uchodźców uciekają ze scen całkowitego zniszczenia. Nic nie jest święte. Nie istnieją sanktuaria. Domy, szkoły, szpitale i całe rodziny są na celowniku zniszczenia.

CHAOS ZAPROJEKTOWANY

W centrum chaosu - prezydent Obama z oczami szaleńca uderza ślepo, nie zważając na konsekwencje, gotów ryzykować finansową katastrofę lub wojnę nuklearną. Egzekwuje sankcje wobec Iranu, nakłada sankcje na Rosję, rozmieszcza bazy rakietowe pięć minut lotu od Moskwy, wysyła zabójcze drony do Pakistanu, Jemenu i Afganistanu, uzbraja najemników w Syrii, szkoli i wyposaża Kurdów w Iraku i płaci za barbarzyństwa Izraela wobec Strefy Gazy.

Nic z tego nie działa.

Prezydent Chaosu jest ślepy na fakt, że głodzenie swoich przeciwników nie zapewnienia ich posłuszeństwa: jednoczy ich w oporze. Zmiany reżimu, umieszczanie u władzy własnych agentów siłą lub podstępem może zniszczyć tkankę społeczną skomplikowanych społeczeństw: miliony rolników i robotników staje się przesiedleńcami i uchodźcami. Popularne ruchy społeczne są zastępowane przez zorganizowane grupy przestępcze i armie bandytów.

Ameryka Środkowa, produkt dziesięcioleci amerykańskich bezpośrednich i tajnych interwencji wojskowych, które uniemożliwiły przeprowadzenie najbardziej podstawowych zmian strukturalnych, stała się chaotycznym, niezdatnym do życia piekłem dla milionów. Dziesiątki tysięcy dzieci uciekają z ich "wolnego rynku" - przed wywołaną masową biedą, zmilitaryzowanym państwem i gangsterską przemocą. Dzieci-uchodźcy przy granicy z USA są masowo aresztowane i więzione w prowizorycznych obozach, poddane psychicznej, fizycznej i seksualnej przemocy urzędników i strażników wewnątrz. Na zewnątrz te nieszczęsne dzieci są wystawione na rasistowską nienawiść przestraszonego amerykańskiego społeczeństwa nieświadomego zagrożeń, przed którymi te dzieci uciekają i roli rządu USA w tworzeniu tego piekła.

Wspierane przez USA władze nadzoru lotniczego w Kijowie przekierowały międzynarodowy cywilny samolotowy ruch pasażerski nad strefę wojenną najeżoną pociskami przeciwlotniczymi, podczas gdy odrzutowce Kijowa zbombardowały zbuntowane miasta. Jeden lot został zestrzelony, a prawie 300 cywilów zginęło. Eksplozja oskarżeń z Kijowa obwiniająca rosyjskiego prezydenta Putina natychmiast zalała zachodnie media bez potwierdzenia w rzeczywistych faktach, aby wyjaśnić tę tragedię/zbrodnię. Obłąkany wojną prezydent Obama i niewolniczy premierzy UE plują ultimatami, grożąc przekształceniem Rosji w państwo pariasów. "Sankcje, sankcje, wszędzie sankcje...", ale najpierw Francja musi sfinalizować swój 1.5 miliardowy kontrakt sprzedaży dla rosyjskiej marynarki wojennej. A City of London zwalnia rosyjskich oligarchów z "sankcji", osadzonych głęboko w londyńskim procederze prania brudnych pieniędzy i pasożytniczej gospodarce ubezpieczeń i nieruchomości. Zimna Wojna powróciła i przyjęła brzydki obrót z pewnymi wyjątkami... dla biznesu.

Konfrontacja między mocarstwami jądrowymi jest nieuchronna: a maniakalne państwa bałtyckie i Polska ryczą najgłośniej ku wojnie z Rosją, nie zważając na ich pozycję na pierwszej linii frontu do spopielenia.

Każdego dnia machina wojenna Izraela przeżuwa więcej ciał dzieci w Gazie i wypluwa więcej kłamstw. Radujący się izraelscy Żydzi sadowią się na swych ufortyfikowanych wzgórzach aby świętować każdy atak rakietowy na mieszkania i szkoły w gęsto zaludnionej dzielnicy Shejaiya oblężonej Gazy. Grupa ortodoksyjnych i świeckich przedsiębiorców w Brooklynie organizuje wycieczki grupowe do odwiedzenia Świętych Miejsc za dnia i by czerpać przyjemność z pokazu pirotechnicznego w Gazie nocą - okulary do widzenia nocą, aby zobaczyć uciekające matki i palone dzieci dostępne są za niewielką dopłatą.

Senat USA ponownie jednogłośnie przegłosował poparcie dla najnowszej izraelskiej kampanii masowego mordu - żadna zbrodnia nie jest wystarczająco ohydna, aby wzburzyć skrupuły wśród przywódców Ameryki. Śpiewają według skryptu 52 Przewodniczących Głównych Amerykańskich Organizacji Żydowskich. Razem popierają Bestię Apokalipsy pożerającą ciała i kości Palestyny.

I, o Niebiosa! Syjoniści Francji wzięli górę nad "Prezydentem-Socjalistą" Hollande. Paryż zakazał wszelkich anty-izraelskich demonstracji, pomimo jednoznacznych doniesień o ludobójstwie. Demonstranci popierający opór Gazy są gazowani i atakowani przez policję. "Socjalista" Hollande wiernie służy żądaniom potężnych organizacji syjonistycznych depcząc republikańskie tradycje swego kraju i jego święte "Prawa Człowieka".

Młodzi protestujący w Paryżu bronili się przy pomocy barykad i kostki brukowej w najlepszych tradycjach Komuny Paryskiej machając flagami wolnej Palestyny. Ani jeden "czerwony sztandar" nie był widoczny w zasięgu wzroku: francuska "lewica" była schowana pod łóżkami lub na wakacjach.

Złowieszcze znaki widnieją również z dala od morderczych pól walki. Giełda rośnie, gdy gospodarka grzęźnie w stagnacji. Dzicy spekulanci powrócili w świetności pogłębiając różnicę między fikcyjną a realną gospodarką tuż przed potopem chaosu kolejnego nieuchronnego kolapsu gospodarczego.

W kiedyś wielkim przemysłowym Detroit, czysta woda jest odcinana dziesiątkom tysięcy biednych obywateli nie będących w stanie płacić za podstawowe usługi. W środku lata rodziny miejskie są zmuszone oddawać kał w korytarzach, zaułkach i opuszczonych fragmentach miasta. Bez wody toalety są zatkane, dzieci nie są myte.

Według naszych słynnych ekonomistów, gospodarka Detroit "odradza się... zyski rosną, to tylko ludzie cierpią ". Produktywność wzrosła dwukrotnie, spekulanci są zadowoleni; emerytury i płace są obniżone, ale Detroit Tigers [drużyna baseballowa - przyp. tłum.] są na pierwszym miejscu.

Szpitale publiczne wszędzie są zamykane. W Bronksie i Brooklynie pogotowia ratunkowe są przytłoczone. Chaos! Stażyści pracują 36 godzinne zmiany, a chorzy i ranni zdają się na medyków pozbawionych snu. Tymczasem, na Manhattanie, prywatne kliniki i praktyki lekarskie "boutique" dla elity rozkwitają.

Skandynawowie poparli zagarnięcie władzy w Kijowie przez puczystów. Szwedzki minister spraw zagranicznych Bildt ryczy nawołując do nowej Zimnej Wojny z Rosją. Duński emisariusz i przywódca NATO, Rasmussen, ślini się obleśnie na perspektywę bombardowania i niszczenia Syrii w powtórce ze "zwycięstwa" NATO nad Libią.

Niemieccy przywódcy popierają trwające izraelskie ludobójstwo w Gazie. Są komfortowo chronieni przed jakimikolwiek wyrzutami sumienia ich nostalgiczną przykrywką złożoną z winy zbrodni nazistowskich 70 lat temu.

Finansowani przez Arabię Saudyjską terroryści dżihadu w Iraku pokazali swoje "nieskończone miłosierdzie" przez... jedynie wypędzenie tysięcy chrześcijan ze starożytnego Mosulu. Prawie 2000 lat ciągłej obecności chrześcijańskiej było wystarczająco długie! Przynajmniej większość uciekła z głową nadal przyłączoną do szyi.

CHAOS WSZĘDZIE

Ponad sto tysięcy agentów Agencji Bezpieczeństwa Narodowego USA jest opłacane, aby szpiegować dwa miliony muzułmańskich obywateli i rezydentów w USA. Ale pomimo dziesiątków miliardów dolarów wydanych i dziesiątki milionów rozmów nagranych, islamskie organizacje charytatywne i filantropi są wrabiani podczas operacji "zakupów kontrolowanych" [przez służby].

Gdzie dokładnie bomby spadają nikt nie wie, ale ludzie uciekają. Miliony uciekają od chaosu.

Tylko, że nie ma dokąd! Francuzi najechali pół tuzina krajów afrykańskich, ale uchodźcom odmawiają schronienia we Francji. Tysiące umiera na pustyni lub tonie próbując przekroczyć Morze Śródziemne. Ci, którym się udaje, są uznawani za przestępców lub przenoszeni do gett i obozów.

Chaos panuje w Afryce, na Bliskim Wschodzie, w Ameryce Środkowej i Detroit. Cała granica USA z Meksykiem stała się zmilitaryzowanym centrum aresztowania, wielonarodowym obozem więziennym. Granica jest nie do poznania dla naszego pokolenia.

Chaos panuje na rynkach. Chaos ukrywany jako sankcje handlowe: wczoraj Iran, dzisiaj Rosja, jutro Chiny.

Waszyngton, uważaj! Twoi przeciwnicy znajdują wspólną płaszczyznę, handlując, zawierając umowy, budując obronę, ich więzi są coraz silniejsze.

Chaos panuje w Izraelu. Opętani wojenną obsesją Izraelczycy odkrywają, że Lud Wybrany Przez Boga również może krwawić i umierać, tracić kończyny i oczy w bocznych uliczkach Gazy, gdzie słabo uzbrojeni chłopcy i mężczyźni bronią swojej ziemi. Czy, gdy radość zmienia się w szyderstwo, wybiorą ponownie Bibi na premiera, ich aktualnego koszernego rzeźnika? Zamorscy bracia, pozyskiwacze funduszy, lobbyści i werbalni zabójcy z pluszowych foteli automatycznie przyjmą jakąś nową twarz, bez pytań, żalu lub (nie daj Boże!) samokrytyki - jeśli jest to "dobre dla Izraela i Żydów" to musi być właściwe!

Chaos panuje w Nowym Jorku. Orzeczenia sądowe popierają łupieżców i ich szakale fundusze domagające się tysiąc procent zwrotu z starych obligacji Argentyny. Gdy Argentyna odrzuca ten finansowy szantaż i ogłasza niewypłacalność, fale uderzeniowe płyną po światowych rynkach finansowych. Wierzyciele będą drżeć w niepewności: Obawy wzrosną przed nowym finansowym kolapsem. Czy wycisną kolejny bilion dolarów dofinansowania?

Ale gdzie są te pieniądze? Prasy drukarskie pracują dzień i noc. Istnieje tylko kilka łodzi ratunkowych... wystarczy dla bankierów i Wall Street, pozostałe 99% będzie musiało pływać lub karmić rekiny.

Skorumpowana prasa finansowa doradza teraz podżegaczom wojennym, który kraj zbombardować, a politykom, jak nakładać sankcje gospodarcze; już nie zapewniają rzetelnej informacji gospodarczej i nie doradzają inwestorom na rynkach. Ich edytorskie tyrady będą zachęcać inwestorów do zakupu królewskiej wielkości materacy do wypychania forsą, kiedy banki zaczną upadać.

Prezydent USA jest na skraju mentalnego załamania: jest kłamcą rozmiarów Munchausena [1] z tragicznym złożeniem paranoi politycznej, histerii wojennej i megalomanii. Popadł w kompletny amok, rycząc: "Ja prowadzę świat: przywództwo USA lub chaos". Coraz bardziej świat otrzymuje inny komunikat: "USA i chaos".

Wall Street go porzuca. Rosjanie go wykiwali. Chińscy biznesmeni robią teraz interesy wszędzie, gdzie kiedyś my byliśmy i powinniśmy być. Grają ze sprzyjającym szczęściem. Uparci Somalijczycy odmawiają poddania się Czarnemu Prezydentowi: odrzucają tego "Martina Luthera Kinga z dronami". Niemcy ssą kciuki w całkowitym odrętwieniu, gdy Amerykanie monitorują i rejestrują ich każdą rozmowę... dla ich własnego bezpieczeństwa! "Nasze korporacje są niewdzięcznikami po tym co dla nich zrobiliśmy", skamle pierwszy czarny prezydent. "Uciekają od naszych podatków, gdy my dotujemy ich działania!"

ROZWIĄZANIE KOŃCOWE: KONIEC CHAOSU

Jedynym rozwiązaniem jest brnięcie dalej: Chaos rodzi chaos. Prezydent dąży do rozszerzania swego "Przywództwa". Zadaje swoim bliskim doradcom bardzo trudne pytania: "Dlaczego nie możemy zbombardować Rosji, tak jak Izrael bombarduje Gazę? Dlaczego nie zbudujemy "Żelaznej Kopuły" [2] w Europie i nie zestrzelimy rosyjskich pocisków nuklearnych, podczas prowadzenia naszego ognia na Moskwę z naszych nowych baz na Ukrainie? Które kraje będzie ochraniać nasza "Żelazna Kopuła"? Jestem pewien, że ludzie w Europie Wschodniej i krajach bałtyckich chętnie dokonają najwyższego poświęcenia. W końcu to przecież ich liderzy byli na samym przodzie pieniactwa do wojny z Rosją. Ich nagroda, jądrowe pustkowie, będzie niewielką ceną za zapewnienie naszego sukcesu!"

Syjonistyczne lobby będzie nalegać, aby nasza "Żelazna Kopuła" ochroniła Izrael. Ale Saudyjczycy mogą próbować przekupić Rosjan, aby oszczędzili pola naftowe, gdy Moskwa wyceluje w amerykańskie bazy rakietowe w pobliżu Mekki. Nasi radioaktywni sojusznicy na Bliskim Wschodzie będą musieli się przeprowadzić do nowej Ziemi Świętej.

Czy Obama i jego doradcy wyobrażają sobie redukcję populacji azjatyckiej o miliard lub dwa? Czy planują kilkaset Hiroszim, ponieważ Chińczycy przekroczyli "czerwone linie" prezydenta? Gospodarka i handel w Chinach urosły zbyt szybko, rozszerzyły się za daleko, to jest zbyt konkurencyjne, zbyt kompetentne, odnoszące zbyt duże sukcesy w zdobywaniu udziałów w rynku i oni ignorują nasze ostrzeżenia oraz naszą niezrównaną potęgę militarną.

Większość Azji będzie wdychać nuklearny pył, miliony Hindusów i Indonezyjczyków zginie jako straty uboczne. Ci, którzy przetrwają, będą ucztować "napromieniowane ryby" ze świecącego morza.

POZA CHAOSEM: NOWA AMERYKAŃSKA DROGA

Ponieważ nasza "Żelazna Kopuła" nas zawiedzie, będziemy musieli powstać z toksycznych popiołów, wypełznąć z naszych bunkrów, marząc o Nowej Ameryce - wolnej od wojen i ubóstwa. Panowanie Chaosu będzie zakończone. Zapanuje "Spokój i Porządek" cmentarza.

Imperatorzy zostaną zapomniani.

I nigdy się nie dowiemy, kto zestrzelił ten nieszczęsny samolot malezyjski z 300 pasażerami i załogą. Stracimy rachubę tysięcy rodziców i dzieci palestyńskich zarżniętych w Strefie Gazy przez Lud Wybrany Izraela. Nie dowiemy się, jak potoczyły się sankcje wobec Rosji. To nie będzie miało znaczenia w erze post-nuklearnej, po Chaosie...

prof. James Petras

źródło: Bankowa okupacja

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

O subiektywności przywiązań

"Załóżmy Udayin, że przepiórka byłaby więziona przez zgniłe pnącze i przez to oczekiwałaby zranienia, niewoli czy śmierci. Teraz przypuśćmy, że ktoś powie: 'Gnijące pnącze przez które przepiórka jest uwięziona i przez to oczekuje zranienia, niewoli czy śmierci jest dla niej lichym, słabym zgniłym nieistotnym pętem. Czy mówiłby słusznie?” „Nie, czcigodny panie. Dla tej przepiórki to pnącze przez które jest uwięziona i przez co oczekuje zranienia, niewoli czy śmierci jest mocnym, solidnym, wytrzymałym, niezepsutym pętem i grubym jarzmem”. „Tak też Udayin, są tu pewni błądzący ludzie, którzy gdy mówię im: 'Porzućcie to', mówią: 'Co, taką zaledwie drobnostkę, taką małą rzecz jak to? Ten pustelnik jest o wiele zbyt skrupulatny'. I nie porzucają tego i okazują brak uprzejmości wobec mnie jak również wobec tych mnichów chcących trenować. Staje się to dla nich mocnym, solidnym, wytrzymałym, niezepsutym pętem i grubym jarzmem.

Udayin, są tu pewni szlachetnie urodzeni, którzy gdy im mówię: 'Porzućcie to', mówią: 'Co, taka zaledwie drobnostka, taka mała rzecz jak to jest do porzucenia, Zrealizowany mówi nam by ją porzucić, Wzniosły mówi nam by ją porzucić'. A jednak porzucają to i nie okazują braku uprzejmości wobec mnie i wobec tych mnichów chcących trenować. Po porzuceniu tego, żyją swobodnie, spokojnie, utrzymując się z darów innych, z umyłem tak odległym jak dzikiego jelenia. Dla nich ta rzecz stanie się lichym, słabym, zgniłym, nieistotnym pętem.

Załóżmy Udayin, że królewski słoń z kłami jak dyszle karety o dużej posturze, rasowy i nawykły do walki, byłby przywiązany przez mocne skórzane rzemienie, ale przez proste poruszenie ciałem mógłby zniszczyć i zerwać rzemienie i wtedy pójść gdzie mu się podoba. Teraz przypuśćmy ktoś powie: 'Mocne skórzane rzemienie przez które ten królewski słoń jest związany są dla niego mocnym, solidnym, wytrzymałym, niezepsutym pętem i grubym jarzmem'. Czy mówiłby słusznie?” „Nie, czcigodny panie, mocne skórzane rzemienie przez które ten królewski słoń jest związany są dla niego lichym, słabym, zgniłym ,nieistotnym pętem”. „Tak też, Udayin, są tu pewni szlachetnie urodzeni, którzy gdy im mówię: 'Porzućcie to' mówią: 'Co taka zaledwie drobnostka, taka mała rzecz jak to jest do porzucenia, Zrealizowany mówi nam by ją porzucić, Wzniosły mówi nam by ją porzucić'. A jednak porzucają to i nie okazują braku uprzejmości wobec mnie i wobec tych mnichów chcących trenować. Po porzuceniu tego, żyją swobodnie, spokojnie, utrzymując się z darów innych, z umyłem tak odległym jak dzikiego jelenia. Dla nich ta rzecz stanie się lichym, słabym, zgniłym, nieistotnym pętem.

Załóżmy Udayin, że jest biedak bez pieniędzy, żyjący w nędzy, ma jedną zrujnowaną chałupę otwartą dla kruków, nie najlepszego rodzaju i jedno zrujnowane łóżko, nie najlepszego rodzaju i trochę ziarna i nasion dyni w naczyniu, nie najlepszego rodzaju i jedną żonę jędzę, nie najlepszego rodzaju. Może zobaczyć mnicha w parku klasztornym, siedzącego w cieniu drzewa, jego ręce i stopy dobrze umyte po tym jak zjadł smakowity posiłek, poświęcającego się wyższemu umysłowi. Mógłby pomyśleć: 'Jak przyjemny jest stan pustelnika. Jak zdrowy jest stan pustelnika. Gdybym tylko mógł zgolić me włosy i brodę i założyć żółtą szatę i odejść z domowego życia w bezdomność!' Ale będąc niezdolnym do porzucenia swej jednej zrujnowanej chałupy otwartej dla kruków, nie najlepszego rodzaju i jednego zrujnowanego łóżka, nie najlepszego rodzaju i trochę ziarna i nasion dyni w naczyniu, nie najlepszego rodzaju i jednej żony jędzy, nie najlepszego rodzaju, jest niezdolny do zgolenia swych włosów i brody, zawdziania żółtej szaty i odejścia z domowego życia w bezdomność. Załóżmy, że ktoś powie: 'Pęto przez które ten człowiek jest więziony, tak, że nie może porzucić swej jednej zrujnowanej chałupy otwartej dla kruków, nie najlepszego rodzaju i jednego zrujnowanego łóżka, nie najlepszego rodzaju i trochę ziarna i nasion dyni w naczyniu, nie najlepszego rodzaju i jednej żony jędzy, nie najlepszego rodzaju i zgolić swe włosy i brodę, zawdziać żółtą szatę i odejść z domowego życia w bezdomność – dla niego jest lichym, słabym, zgniłym, nieistotnym pętem'. Czy powiedziałby słusznie?” „Nie czcigodny panie. Pęto przez które ten człowiek jest więziony, tak że jest niezdolny do porzucenia swej jednej zrujnowanej chałupy otwartej dla kruków, nie najlepszego rodzaju i jednego zrujnowanego łóżka, nie najlepszego rodzaju i trochę ziarna i nasion dyni w naczyniu, nie najlepszego rodzaju i jednej żony jędzy, nie najlepszego rodzaju i zgolić swe włosy i brodę, zawdziać żółtą szatę i odejść z domowego życia w bezdomność – dla niego jest mocnym, solidnym, wytrzymałym, niezepsutym pętem i grubym jarzmem". "Tak też Udayin są tu pewni błądzący ludzie, którzy gdy im mówię: 'Porzućcie to' mówią: 'Co taką zaledwie drobnostkę, taką małą rzecz jak to? Ten pustelnik jest o wiele zbyt skrupulatny'. I nie porzucają tego i okazują brak uprzejmości wobec mnie jak również wobec tych mnichów chcących trenować. Staje się to dla nich mocnym, solidnym, wytrzymałym, niezepsutym pętem i grubym jarzmem.

Załóżmy Udayin, że jest bogaty gospodarz czy syn gospodarza z wielkim bogactwem i posiadłościami i dużą liczbą złotych sztabek, z dużą liczbą spichlerzy, z dużą liczbą pól i z dużą liczbą ziemi, wielką liczbą żon i wielką liczbą niewolników i niewolnic. Może zobaczyć mnicha w parku klasztornym, siedzącego w cieniu drzewa, jego ręce i stopy dobrze umyte po tym jak zjadł smakowity posiłek, poświęcającego się wyższemu umysłowi. Mógłby pomyśleć: 'Jak przyjemny jest stan pustelnika. Jak zdrowy jest stan pustelnika. Gdybym tylko mógł zgolić me włosy i brodę i założyć żółtą szatę i odejść z domowego życia w bezdomność!' I będzie zdolny do porzucenia swego wielkiego bogactwa i posiadłości i dużej liczby złotych sztabek, dużej liczby spichlerzy, dużej liczby pól i dużej liczby ziemi, wielkiej liczby żon i wielkiej liczby niewolników i niewolnic, jest zdolny do zgolenia swych włosów i brody, zawdziania żółtej szaty i odejścia z domowego życia w bezdomność. Teraz załóżmy że ktoś powie: 'Pęto przez które ten gospodarz lub syn gospodarza jest więziony tak, że był zdolny do porzucenia swego wielkiego bogactwa i posiadłości i dużej liczby złotych sztabek, dużej liczby spichlerzy, dużej liczby pól i dużej liczby ziemi, wielkiej liczby żon i wielkiej liczby niewolników i niewolnic, zgolenia swych włosów i brody i zawdziania żółtej szaty i odejścia z domowego życia w bezdomność – dla niego jest mocnym, solidnym, wytrzymałym, niezepsutym pętem i grubym jarzmem'. Czy ten człowiek powiedziałby słusznie?” „Nie czcigodny panie. Pęto przez które ten gospodarz lub syn gospodarza jest zdolny do porzucenia swego wielkiego bogactwa i posiadłości i dużej liczby złotych sztabek, dużej liczby spichlerzy, dużej liczby pól i dużej liczby ziemi, wielkiej liczby żon i wielkiej liczby niewolników i niewolnic, zgolenia swych włosów i brody, zawdziania żółtej szaty i odejścia z domowego życia w bezdomność – dla niego jest lichym, słabym, zgniłym, nieistotnym pętem”. „Tak też Udayin są tu pewni szlachetnie urodzeni, którzy gdy im mówię: 'Porzućcie to' mówią: 'Co taka zaledwie drobnostka, taka mała rzecz jak to jest do porzucenia, Zrealizowany mówi nam by ją porzucić, Wzniosły mówi nam by ją porzucić'. A jednak porzucają to i nie okazują braku uprzejmości wobec mnie i wobec tych mnichów chcących trenować. Po porzuceniu tego, żyją swobodnie, spokojnie, utrzymując się z darów innych, z umyłem tak odległym jak dzikiego jelenia. Dla nich ta rzecz staje się lichym, słabym, zgniłym, nieistotnym pętem.

Fragment M 67

Strategia konfirmacji


Innymi słowy, zależy nam bardziej na tym, aby nie uznać, że coś jest jakieś, gdy takie naprawdę nie jest, niż że coś nie jest jakieś, gdy takie naprawdę jest. Komisję egzaminującą kandydatów na studia interesuje zatem bardziej to, czy spośród przyjętych na podstawie uznanych kryteriów kandydatów większość okaże się dobrymi studentami, niż to, ile jeszcze innych dobrych kandydatów komisja ta mogła pominąć. Młodego małżonka interesuje bardziej to, czy wybrana przez niego kobieta będzie dobrą żoną, niż to, czy nie umknęła z pola jego uwagi inna przedstawicielka płci żeńskiej, która mogłaby stać się również wspaniałym materiałem na żonę.

Badany w eksperymencie Wasona znajdował się zresztą w bardziej luksusowej sytuacji, niż większość ludzi podejmujących życiowe decyzje: na końcu eksperymentu miał on szansę dowiedzieć się, jak naprawdę brzmiała wymyślona przez eksperymentatora reguła. Przeciętny człowiek ma jednak nikły dostęp do zdarzeń, które zostały wyeliminowane przez jego kryteria decyzyjne. Komisja egzaminacyjna nie wie, jakich potencjalnie dobrych kandydatów pominięto na podstawie stosowanych przez nią kryteriów, a nowo poślubiony małżonek nigdy nie będzie miał szans sprawdzić, jak wspaniałymi mogłyby się okazać odrzucone przez niego kandydatki.

Strategia konfirmacji służy zatem upewnieniu się człowieka, czy formułowane przez niego hipotezy lub podejmowane działania będą mu przynosić w większości pożądane rezultaty, nie zaś wyborowi opcji najlepszej, jedynej, bardziej koniecznej. To jednak właśnie wybór najlepszy i formułowanie ogólnych, koniecznych praw rządzących rzeczywistością jest, jak pamiętamy, wymogiem normatywnych modeli racjonalności. Ludzie, jak widzimy, nie bardzo wymogiem tym się przejmują, ceniąc sobie bardziej pewny i gratyfikujący konkret niż, może równie dobrą, ale niepewną abstrakcję.

Złudzenia które pozwalają żyć
s. 56
(z: Maria Lewicka, Czy jesteśmy racjonalni?)

Ernst F. Weidner, jeden z najdziwniejszych wśród często jakże bardzo dziwnych asyriologów...


Co więcej, załączona do tego dzieła tablica chronologiczna daje nam, z bardzo niewieloma lukami, pełny przegląd imion i dat panowania władców starożytnej Mezopotamii. Tablicę tę opracował Ernst F. Weidner, jeden z najdziwniejszych wśród często jakże bardzo dziwnych asyriologów. Weidner przez dwadzieścia lat był współredaktorem popularnego tygodnika „Berliner Illustrierte Zeitung” prowadząc dział... krzyżówek i lekkich powieści. Jednocześnie wszakże ogłaszał w prasie fachowej cenne artykuły naukowe z zakresu chronologii asyryjskiej i sam wydawał międzynarodowe czasopismo naukowe poświęcone zagadnieniom asyriologii, które ukazując się w nakładzie zaledwie kilkuset egzemplarzy zaliczało do swych prenumeratorów tylko uniwersytety i uczonych. Dopiero w 1942 roku, gdy w stolicy Trzeciej Rzeszy wskutek nieustannych nalotów alianckich bombowców wszelka praca naukowa stała się niemożliwa, objął profesurę na jednej z uczelni austriackich — ku niemałemu zdumieniu wszystkich członków redakcji „Berliner Illustrierte Zeitung”, którzy przez dwadzieścia lat nawet nie podejrzewali, że mają w swym gronie wybitnego asyriologa.

Za: C.W. Ceram, Bogowie, groby i uczeni
tłumaczenie; Taracha Piotr
s. 116

sobota, 16 sierpnia 2014

Lasu nie opuścił już nigdy


— Mistrzu — przemówił wówczas pokornie Dąsa — idę dalej swoją drogą, nie będę już zakłócać ci spokoju. Ale jeszcze ten jeden raz pozwól mi, o, czcigodny, na prośbę. Gdy opowiedziałem ci moje życie, zaśmiałeś się i zawołałeś „Maja". Błagam cię, daj mi się czegoś więcej dowiedzieć o Mai. Joga zawrócił do chaty, a spojrzeniem nakazał, by Dąsa poszedł za nim. Starzec chwycił misę z wodą, podał ją Dasie i kazał mu umyć ręce. Dąsa posłusznie rozkaz ów wypełnił. Potem mistrz wylał resztę wody z misy na paprocie, podsunął ją, już pustą, młodemu i kazał przynieść świeżej wody. Dąsa usłuchał i pobiegł, uczucie rozstania przenikało mu serce, bo oto po raz ostatni szedł wąską ścieżką do źródła, po raz ostatni niósł lekką misę, o gładkich od zużycia wyszlifowanych brzegach ku niewielkiemu lustru wody, w którym odbijały się paprocie, sklepione korony drzew i rozsianymi, jasnymi punktami także łagodny błękit nieba, wody, w Której brunatnym mroku, gdy schylił się nad nią, także po raz ostatni ujrzał wizerunek własnej twarzy. Zanurzył misę w wodzie, powoli, w zamyśleniu, czuł jakąś niepewność, której nie potrafił sobie wyjaśnić, dziwnie mu było, nie pojmował także dlaczego, skoro zdecydował się już przecież na wędrówkę, przykro mu się zrobiło, że starzec nie zaprosił go, by został jeszcze trochę, może na zawsze.

Przykucnął na skraju źródła, pociągnął łyk wody, podniósł się ostrożnie z misą, by niczego nie uronić i już chciał ruszyć w krótką powrotną drogę, gdy ucho jego podchwyciło dźwięk, zachwycający go i przerażający, głos, który słyszał w niejednym ze swoich snów i o którym częstokroć w gorzkiej tęsknocie rozmyślał także na jawie. Słodko brzmiał ów głos, słodko, dziecięco i miłośnie wabił w leśnej pomroce, aż serce Dąsy zadrżało z rozkoszy i lęku. Był to głos Pravati, jego żony. „Dąsa" — wabiła go. Rozejrzał się dokoła z niedowierzaniem, nadal trzymając jeszcze w rękach misę z wodą i oto nagle pojawiła się pośród pni drzewnych, smukła' i giętka, na wysokich nogach, Pravati, jego ukochana, niezapomniana, niewierna. Dąsa upuścił misę i pobiegł naprzeciw miłej.

(...)

Gdy ocknął się z owej krótkiej drzemki, chciał, oszołomiony, przetrzeć oczy, lecz nie mógł tego zrobić, obie ręce miał już bowiem zajęte, trzymały coś, a gdy do cna otrzeźwiał i oczy otworzył szeroko, nie otaczały go mury więzienia, jeno zielone światło jasną, silną strugą przepływało przez liście i mech, długo mrużył oczy, gdyż owo światło ugodziło go jak bezszelestny, choć gwałtowny cios, wzdrygnął się, przeszył go dreszcz przerażenia, raz jeszcze przymrużył oczy, wy Krzywił twarz jakby w płaczu i znowu szeroko oczy otworzył. Stał oto w lesie, oburącz trzymając misę pełną wody, u jego stóp migotało brunatną i zieloną barwą źródełko, dalej zaś, za gęstwiną paproci, wiedział, że stoi chata i czeka joga, który posłał go po wodę, ten sani joga, co śmiał się tak dziwnie i którego Dąsa prosił, by powiedział mu cokolwiek o Mai. A więc nie przegrał bitwy ani nie stracił syna, nie był ani księciem, ani ojcem; natomiast joga spełnił jego prośbę i pouczył go, czym jest Maja: pałac i ogród, biblioteka i hodowla ptaków, troski książęce i ojcowska miłość, wojna i zazdrość, miłość do Pravati i gwałtowna do niej nieufność, wszystko było niczym — nie, nie niczym, było Mają! Dąsa stał wstrząśnięty, łzy spływały po jego policzkach, misa, którą właśnie napełnił wodą dla pustelnika, drżała i chwiała się w jego rękach, woda przelała się wierzchem, kapiąc mu na nogi. Wydało mu się, że rękę mu obcięto czy też może coś wyjęto z jego głowy, pustka w nim panowała: odjęto mu oto nagle długie lata życia, skarby, których pilnie strzegł, radości, jakich zaznał, bóle, które znosił, lęki, rozpacz graniczącą ze śmiercią, wszystko to znikło, zagasło, stało się niczym — a jednak nie niczym! Wspomnienia pozostały bowiem, pozostały w nim obrazy, jeszcze widział siedzącą, wysoką a nieporuszoną postać Pravati o nagle posiwiałych włosach, na jej kolanach leżał syn, jakby sama go zadusiła, leżał jak zdobycz, a jego omdlałe już ręce i nogi zwisały z jej kolan. O, jakże szybko, szybko i straszliwie, jak okrutnie i dokładnie pouczony został, czym jest Maja! Wszystko uległo przesunięciu, wiele lat, pełnych przeżyć, skurczyło się do rozmiarów chwil, wszystko, co przed chwilą jeszcze przejmującą wydawało się rzeczywistością, snem było, a może i wszystko inne, co działo się wcześniej, także było snem: owe historie o książęcym synu, Dasie, jego życiu wśród pasterzy, ożenku, zemście na Nali, ucieczce do pustelnika; obrazy to były jeno, takie, jakie podziwiać można na pokrytej rzeźbami ścianie pałacu, gdzie pośród kwiatów, gwiazd, ptaków i gałęzi widać także małpy i bogów. A czyż wszystko, co teraz właśnie przeżywał i miał przed oczami, to przebudzenie się ze snu o życiu księcia, wojnie, więzieniu, to stanie tu, przy źródle, ta misa z której oto wylał trochę wody, te myśli, które krążyły mu w głowie — czyż i to (w końcu nie z tej samej składało się materii, nie było również snem, iluzją, Mają? A wszystko, co jeszcze miał przeżyć, oglądać oczami, dotykać rękami, aż po chwilę śmierci, która kiedyś nastąpi — czyż inne było, z innej materii? Igraszką była, iluzją, złudzeniem i marzeniem, snem, Mają, cała ta piękna i straszliwa, zachwycająca i rozpaczliwa obrazkowa loteryjka życia, wraz z wszystkimi palącymi rozkoszami i palącymi bólami.

Dąsa ciągle jeszcze stał jak odurzony i porażony. Misa znowu zachybotała w jego rękach, woda się wylała, chłodnym bryzgiem oblała palce jego nóg i rozpłynęła się. Cóż miał robić? Ponownie napełnić misę, odnieść ją jodze, dać mu się wyśmiać z racji wszystkiego, co w owym śnie wycierpiał? Nie nęciło go to. Opuścił misę, wylał do reszty wodę, rzucił naczynie na mech. Siadł pośród zieleni i jął się poważnie zastanawiać. Dość miał, aż nazbyt dość tych mrzonek, tych demonicznych splotów przeróżnych przeżyć, radości i cierpień, co serce uciskały, sprawiając, że krew zastyga w żyłach, a potem nagle okazywały się Mają, pozostawiając człeka wystrychniętego na dudka, dość miał wszystkiego, nie pragnął już żony ani dziecka, ani tronu, ani zwycięstwa, ani zemsty, ani szczęścia, ani mądrości, ani władzy, ani cnoty. Niczego więcej nie pragnął prócz spokoju i końca, niczego nie chciał, jak tylko zatrzymać i zagasić to wiecznie obracające się koło, ten bezkresny kalejdoskop obrazów. Chciał osiągnąć spokój i zginąć, podobnie jak tego pragnął, gdy podczas owej ostatniej bitwy rzucił się pomiędzy nieprzyjaciół, rażąc i sam będąc rażony, rany zadając i otrzymując, aż omdlał pod ciosami. Lecz cóż potem? Potem była pauza omdlenia, drzemki albo śmierci. A zaraz potem budził się człowiek znowu, musiał ponownie w oczy swoje przyjmować mnóstwo obrazów, strasznych, pięknych, przerażających, prąd życia znów przenikał jego serce i tak bez końca, bez ratunku, aż do następnego omdlenia, do następnej śmierci. Bowiem śmierć taka oznaczała może przerwę, krótki, niewielki odpoczynek, nabranie oddechu, lecz potem trzeba było iść dalej, stając się znowu jedną z tysiąca postaci w dzikim, szaleńczym i rozpaczliwym tańcu życia. Ach, nie istniało unicestwienie, nie było kresu.

Niepokój kazał mu zerwać się znowu. Jeśli już w przeklętym owym korowodzie nie było odpoczynku, jeśli jedyne i największe jego życzenie spełnić się nie mogło, mógł przecie na nowo napełnić misę wodą i zanieść ją owemu starcowi, co przynieść sobie wody rozkazał, choć w istocie nie miał prawa rozkazywać mu. Była to przysługa, jakiej od niego zażądano, zlecenie, które posłusznie można było wypełnić, zawszeć to lepsze, niż tak siedzieć i wynajdywać sobie metody samounicestwienia, w ogóle zresztą posłuszeństwo i służba lepsze były i lżejsze, znacznie bardziej niewinne i zdrowe niż panowanie i odpowiedzialność, tyle Dąsa już wiedział. Dobrze tedy, Dąsa, bierz ową misę, napełnijże ją wodą i zanieś swemu panu!

Gdy wrócił przed chatę, mistrz powitał go osobliwym spojrzeniem z lekka pytającym, na poły współczującym, na poły ubawionym i porozumiewawczym, spojrzeniem, jakie starszy chłopak może rzucić młodszemu, gdy widzi go powracającego po trudnych, nieco zawstydzających przygodach, po próbie odwagi, którą mu sam narzucił. Ów książę-pastuch, ów biedak, który do niego się przybłąkał, wracał teraz wprawdzie tylko od źródła, wodę przynosił, nawet kwadransa nie trwała jego droga, ale mimo to powracał również z więzienia, utracił żonę, syna, księstwo, całe życie ludzkie przeżył, raz jeden okiem rzucił na obracające się koło. Zapewne młodzieńca tego wcześniej już choć raz albo i parę razy budzono i zdołał on zaczerpnąć haust rzeczywistości, inaczej nie przyszedłby tutaj ani nie siedział tu tak długo; teraz jednak wydawał się zbudzony prawdziwie, dojrzały już do wkroczenia na długą drogę. Wiele lat strawi pustelnik na tym, aby owego młodzieńca nauczyć przynajmniej należytej postawy i sposobu oddychania.

I tylko tym spojrzeniem, leciutką oznaką życzliwego zainteresowania, bezgłośnym zaznaczeniem powstałego pomiędzy nimi kontaktu — kontaktu mistrza z uczniem — jedynie tym spojrzeniem dokonał joga przyjęcia ucznia. Spojrzenie to przepędziło zbędne myśli z głowy ucznia, wprowadzając go w ład i służbę. A więcej nie da się opowiedzieć o życiu Dąsy, reszta dokonała się bowiem poza granicami obrazów i opowieści. Lasu nie opuścił już nigdy.

Hermann Hesse, Gra szklanych paciorków
(Życiorys Hinduski)
tłumaczenie: Kuria Kurecka
s. 548; 564-567 odpowiednio


Metafora samsary jako snu jest dla praktykującego użyteczna, jako że rodzi pewien rodzaj oderwania i zobojętnienia na dookolną rzeczywistość. Maja nie jest też pojęciem niezgodnym z Nauką Buddy, o ile zdecydujemy się na terminologię, gdzie następuje zrównanie: nietrwałe = nierzeczywiste. Co prawda sercem Nauki Buddy jest doktryna anatta – nie-ja ale jako, że „ja” nierozerwalnie związane jest z tym co „ja” posiada, a nikt zdrowy na umyśle nie potraktuje sennych posiadłości poważnie, nie możemy się zgodzić z tym, by koncepcja Maji nie miała nic wspólnego z Dhammą. Jak najbardziej można ją zaadoptować na własne potrzeby, o ile będzie ona służyć i wspierać oderwanie i beznamiętność, a nie metafizyczne rozważania o naturze świata, przed którymi Budda przestrzegał.