Weźmy przykład. Jeśli wam zaczną opowiadać, że Rosja sowiecka to kraj zdrowia, luksusowych szpitali, szalonego współzawodnictwa, że tam na każdym kroku cechuje medycynę postęp… Przerwijcie od razu tę paplaninę i zapytajcie po prostu ile wydaje średnio jeden szpital, jakie pobiera opłaty, ile ma łóżek, jakie ma wynagrodzenie personel, żywiony… nie żywiony… ale płacący… Ponad to nie należy zapominać o bieliźnie, o praniu, o chloroformie, oświetleniu, o gratach i o tysiącu innych bieżących wydatków. To będzie o wiele mniej nęcące i pozwoli wam ujrzeć tysiące szczegółów, dla których ukrycia przed waszymi oczyma wygłasza się tysiące mów, pisze się tysiące artykułów. Porównajcie te sumy z cenami marchwi, margaryny, obuwia, węgla, a będziecie mieli prawdziwą, wielką niespodziankę. To będzie prawda! Rzeczywistość! Wszystko zaś inne to kpiny, to umizgi, bańki mydlane, blaga, oszustwo, propaganda, gidyzm, hipotezy, poezja…
Nie mam zamiaru robić wam kursów, dawać pedantycznej lekcji… nie, nie, nie, to nie w moim guście. Ale tak czy owak trzeba oświetlić nieco mózgownice tym, co nie wiedzą… Następnie może was to trochę zabawi. Oto rzecz najistotniejsza. Gdy jakiś kraj, choćby najmniej ciekawy, najbardziej zapadły, najbardziej ubogi, zahukany nawiedzi jakaś wielka katastrofa, jakaś wielka klęska: wojna, kiła, tyfus, cholera lub tym podobne nieszczęście publiczne, to wtedy idzie się jak w dym do ludu, usiłując go wszelkimi sposobami wzruszyć i skłonić do zaparcia, do wyrzeczeń. Wprowadza się go w trans, olśniewa, agituje… Zaczyna się kampania na rzecz „zdrowia publicznego”. Lecz marsz trzeba zacząć właściwą nogą. Nie można się cackać. Trzeba w ciągu kilku miesięcy zawalić wszystkich statystykami, pokazać światu coś bardzo chwalebnego, szacownego, powstrzymać się od niepotrzebnych dyskusji o swych dziwacznych projektach. Usprawiedliwić się o ile to tylko możliwe, z wydania pieniędzy, robić, co najpilniejsze, zmniejszyć przepełnienie w szpitalach i w przytułkach, tak powszechne w latach klęski, ulżyć kasom chorych… Rezultaty winny być natychmiastowe, niezwłoczne, żeby je wszyscy widzieli, wszyscy powtarzali: „Nasz rząd to tęgie głowy, to asy“. Na tym właśnie polega cały spryt, cała sztuka. A. B. C. zawodu „Odrodzicie- la Ludu“ to natychmiastowa wojna z chorobami wenerycznymi. Przynajmniej jedna kampania prawie bez ryzyka. Kto ją zacznie, na pewno zwycięży. Jednak, musimy przyznać, osobliwy to i rzadki wypadek w higienie. W praktyce ta niby walka opiera się na hipotezach o gruźlicy, raku i t. d…. jest bliska niedozwolonej żebraniny, oszustwa, kryminału i w ostatecznym rezultacie zmierza jedynie do powiększenia liczby pasożytów w administracji centralnej, gdzie się już i bez tego od nich roi. Lecz walka z chorobami wenerycznymi jest pilna nawet pod względem ekonomicznym, nade wszystko w okresach chaosu, paniki, zaburzeń, kiedy na skutek ogólnego rozpasania choroby te znajdują szczególnie podatny grunt do rozwoju.
Nawet państwa najbardziej ubogie, zadłużone, mające niższą kulturę ogólną, jak np. Polska, Jugosławia, Węgry, pomimo swoich szczupłych środków umiały sobie w tym poradzić bardzo prędko. Dlaczego?… Ponieważ wszystkie te choroby leczy się łatwo, masowo, seriami, stają się one mniej niebezpieczne, mniej powszechne, umiejscawiają się, wygasają, ale trzeba je leczyć natychmiast, niezwłocznie. Policja może interweniować, zmuszać opornych. Sposób leczenia, medykamenty, technika są już znakomicie wypróbowane, klasyczne, powszechnie znane. „Nie trać czasu, nie stracisz grosza”. Poważny odłam wielkiej rzeszy ukrywających się ze swą chorobą weneryków, tułaczy, włóczęgów, sadystów, częstokroć zarażających świadomie, na wolności katastrofalnie niebezpiecznych, można by unieszkodliwić, jeśli nie zupełnie wyleczyć, gdyby się wzięto do tego szczerze, otwarcie, gdyby ich rychło zidentyfikowano, ograniczono ich wolność, kazano pracować. Gra warta świeczki. Koszty walki z chorobami wenerycznymi są stosunkowo niewielkie, równoważą je bowiem płynące stąd korzyści społeczne. Armia weneryków rekrutuje się na ogół z ludzi w średnim wieku, to znaczy w wieku najbardziej produktywnym. Wyleczeni mogliby rychło wrócić do swego poprzedniego życia, do swych zajęć. Należycie kontrolowani i pilnowani zachowaliby się mniej więcej tak samo, jak reszta pracowników. Nie poniewieraliby się po szpitalach, nie byliby ciężarem społecznym. Wielka, olbrzymia oszczędność!
Wszystko to jest absolutnie jasne, tysiące razy dowiedzione, arcyznane… Co do gruźlicy, raka, gimnastyki kobiecej, a nawet opieki nad dzieckiem, to zajmowanie się tym wszystkim w kraju wygłodzonym, skołatanym wszelakimi troskami, jest po prostu bezczelnością, głupstwem, oszustwem, fałszem, far.. Ta bardzo kosztowna, bardzo wątpliwa w skutkach zabawa mogłaby może odbywać się jedynie w państwach bogatych.
W krajach zbankrutowanych, widocznie ubogich, rojących się od żebraków, robactwa i żołdactwa, powinno się zawsze bardzo dokładnie wiedzieć, co się robi i robić prędko, jak najoszczędniej i tylko to, co najniezbędniejsze. Chyba każdy się z tym musi zgodzić. Kiła, to choroba niebezpieczna, łatwo rozpoznawalna, lecznictwo zapobiegawcze jest bardzo owocne. Dużo złota za trochę rtęci. Wszystko to jest dowiedzione, wykazane. Oklepane! Elementarne!
Popatrzmy nieco na to, co się dzieje pod tym względem w wielkim wojennym porcie, przeludnionym, niedożywianym, a przepitym, nasiąkłym alkoholem i prostytucją, w porcie, gdzie „przesiedleńcy”, „brodiagi”, wałęsają się setkami tysięcy, pędzeni z legowisk do rynsztoków, zaświerzbieni, sparszywiali, zawszeni, ogłupiali ze strachu, gnijący od szkorbutu, od własnych plugawych słów i syfilisu. Oto obraz Leningradu. Kto ośmieli się przeczyć tej oczywistości? Wystarczy przejść się kilka razy po moście, zaglądając tu i owdzie. Podłym psem, szakalem będzie każdy, kto po takim spacerze ośmieli się twierdzić co innego. Będzie większym kłamcą, niż dwudziestu pięciu ministrów i wiceministrów państwa żydowskiego, niż dziesiątki tysięcy much, udających, że rozkoszują się nie łajnem, lecz miętą.
+++
Wielki szpital weneryczny w Leningradzie znajduje się na przedmieściu, niedaleko portu. Jest to konglomerat walących się i kłócących ze sobą swoją strukturą budynków: komórek, koszar, przegniłych od końca do końca. Podwórka malutkie, ciasne. Nie mamy we Francji nic równie smutnego, nic równie przykrego, przygnębiającego.
Może tylko dawny Saint – Lazare mógłby wytrzymać do pewnego stopnia porównanie! Może kilka starych przytułków gdzieś na zapadłej prowincji. Ale na korzyść Saint – Lazare, można powiedzieć że nigdy nie usiłował odgrywać jakiejś wielkiej roli, że był raczej więzieniem, niż szpitalem… gdy tymczasem ten olbrzymi śmietnik, zwany „szpitalem wenerycznym”, ogłasza się za szpital pierwszorzędny, popularny i wzorowy. Taki Saint Louis (wzorowy szpital1 Paryża — przyp. tłumacza) leningradzkiego uniwersytetu….
Ale Saint Louis wyglądałby, jak wielki majestatyczny zamek obok tego okropnego amalgamatu króliczych nor, tego najbardziej makabrycznego ze wszystkich miejsc, obok tej źle utrzymanej trupiarni. Służyłem przez wiele lat w kawalerii i jestem bezwzględnie pewny, że nigdy i żaden weterynarz nie pozwoliłby nawet na jeden wieczór umieścić szwadronu w takiej walącej się ohydnej norze. Znam wiele szpitali, widziałem je mniej więcej wszędzie po miastach, po wsiach… widziałem złe, najgorsze, wspaniałe, bardzo prymitywne, lecz nigdzie nie spotkałem tak ogromnego braku wszystkiego, co niezbędne jest szpitalowi, aby mógł jako tako funkcjonować, jako tako spełniać swoje zadanie! Choć by kto chciał, to już nic gorszego nie mógłby wymyślić.
Zwróćmy uwagę, że ten wielki weneryczny szpital w Leningradzie zdaje się być bardzo mało zwiedzanym przez pielgrzymów „Inturista”; przewodnicy go lekceważą. Nie nadaje się
— trzeba to przyznać — do entuzjastycznych konkluzji. Chyba przypadkiem jaki specjalny turysta, jaki minister frontu ludowego, wracający z przyjęcia, jaki uczony lekarz, Żyd lub mason, zabłądzi w tę stronę, choć nie było to przewidziane w urzędowym programie i wbrew uderzającej wzrok oczywistości
— zobaczy w tym olbrzymim śmietniku pocieszające i budujące rzeczy… np. niezrównane zalety szczupłego personelu (umiera z głodu) stoicyzm chorych, którzy są tak ulegli, tak wyrozumiali, tak wdzięczni (umierają ze strachu), mają tak wielkie poczucie społeczne. Rychło zrozumie ten obżerający się kawiorem pielgrzym i na wszystkie tony zacznie bez końca powtarzać wyuczoną lekcję, że prawdziwą przyczyną niedostatku, przyczyną dotkliwego braku przedmiotów pierwszej potrzeby, manufaktury, co jeszcze daje się niekiedy, ale już co raz to rzadziej odczuwać… przyczyną wszystkich nieszczęść Z.S.R.R. są Jusupow, Rasputin i Kutiepow. Wreszcie całą litanię bezczelnych wykrętów, propagandowych kłamstw, blagi jaką wyrzucają z siebie wszystkie żydy, gdy ich przyprzeć do muru…
Lekarz, z którym zwiedzałem ten szpital, nie był, o dziwo, Żydem, był nawet przypadkowo Rosjaninem, nawet Słowianinem, był szorstki, wybuchowy i, muszę przyznać, pod każdym względem zajmujący. Wiedział, gdzie raki zimują. Co dziesięć słów przerywał objaśnienia techniczne i śmiejąc się zaczynał krzyczeć głośno, na całe gardło tak, aby wszystkie mury słyszały: ,
—U nas, kolego, tout va très bien (wszystko idzie bardzo dobrze). Wszyscy chorzy czują się tu doskonale. Tu wszyscy czujemy się doskonale.
Najgłośniej ryczał „bien”. A głosem mógłby rywalizować ze Stentorem. Przechodziliśmy wzdłuż korytarze i korytarzyki, wielkie i małe sale. Zatrzymywaliśmy się tu i owdzie, by popatrzeć na jakiegoś syfilityka, na jakieś zapalenie nerwów lub coś takiego. Chorzy mieli łóżka, sienniki, prześcieradła, ale co za brudy! Boże! Co za upadek! Co za upodlenie! Co za zgnilizna! Co za gama obrzydliwości! Co za masy żywego ludzkiego gnoju! Ile złożonych niemocą tajnych szpiegów! zgryźliwych, zgorzkniałych azjatów, ile pysków, powykrzywianych tchórzowską nienawiścią. Co za koszmarne głowy!… Nie mówię tu oczywiście o szpetocie, spowodowanej widoczną czy niewidoczną choroba fizyczna, bo to, rzecz naturalna, nie budzi we mnie odrazy, lecz szczere współczucie, mówię o piętnie ich duchowego oblicza. Jednak takie zbiorowisko wszelakiej ohydy — to za wiele! Co za potworna zbieranina śmierdzącej hołoty! Co za środowisko! Co za kloaka! Co za rozpacz!
Ściany nie malowane od czasów Aleksandra. Ściany? Raczej glina, raczej wyschłe błoto z pakułami i słomą. Jest to coś upiornego, coś, co przytłacza ogromem rozpaczy i beznadziejnego smutku. Widziałem już wielu robotników. Widziałem niezliczone mnóstwo istot upadłych, pogrążonych na zawsze w nędzy i brudzie, istot, które już przestały walczyć… Lecz nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się doznać uczucia tak poniżającego, tak przygnębiającego, jak widok tej potwornej nędzy rosyjskiej. Być może, że katorga w Gujanie przedstawia podobny obraz poniżenia. Może, choć wątpię.
Czytając autorow rosyjskich mam na myśli autorów okresu złotego (nie bolszewickich fagasów) — np. Dostojewskiego, Czechowa, a nawet i Puszkina, często zadawałem sobie pytanie, skąd się wzięli ci ludzie ze swoim transem, w jaki sposób mogli w swych dziełach utrzymać ten ton makabrycznych, nieprzytomnych rozważań, ten kryminalny epileptyzm, to opętanie niepokojem, tę rozpacz, tę wściekliznę, to nigdy nieustające biadanie, doprowadzone do potęgi kosmicznej? Cud staje się zrozumiały, czary dają się łatwo wytłumaczyć po kilku dniach pobytu w Rosji… Zaczynamy rozumieć to rozdarcie, to bolesne rozpływanie się tych wszystkich dusz, podobnych do przegniłej i walącej się budy wygłodniałego, zbitego, bezwładnego i skazanego na śmierć psa.
Po prostu banalna sprawa moralnego klimatu, nie ma potrzeby koloryzowania, stwarzania tremolandą. Wszystko jest gotowe przed oczyma, pod ręką.
Pewnie, dokoła tych ludzi chorych czy zdrowych, dokoła ich domów, dokoła tego chaosu okrucieństwa, krąży jakaś fatalność , tysiąc razy więcej nieubłagana, niepewna i nieskończenie więcej demoniczna, niż mogliby sobie wyobrazić wszyscy Dostojewscy z okresu „wolności i szczęścia” (w porównaniu z tym, co jest obecnie).
Raskolnikow? Ależ dla Rosjan to Bouboule… Ten „skazaniec” musi im się, w gruncie rzeczy, wydawać typem dość pospolitym, dość powszechnym, tak samo naturalnym, tak samo częstym. Tak samo zwykłym, jak Bouboule!… Tacy są z urodzenia.
Wróćmy do mojej wizyty w szankrowatym śmietniku… Mój przewodnik, kolega po fachu, „Toutvabienowicz” ubrany tak samo, jak i reszta personelu, w mocno brudną bluzę, nie oszczędził mi ani jednego detalu, żadnej dziury tego ogromnego zakładu, żadnego specjalnego oddziału. Widziałem wszystko, zdaje mi się, że wszystko: od klatek do zastrzyków aż do lochów dla tabetyków, od żłóbków z rojami much aż do oddziałów dla „dziedzicznych”. Te maleństwa („syfilis dziecięcy”) zdawały się być jeszcze lepiej wytresowanymi, witały mnie grzecznie, gdym przechodził. Grały tę samą rolę, tę samą nędzna komedyjkę, co grają przed każdym zwiedzającym. Oczekiwały na mnie w refektarzu, siedząc przy stołkach, po dwanaścioro przy każdym, jąkające się, dotknięte wodną puchliną, głowy miały ostrzyżone aż do skory, cerę ziemisto – zieloną, znaczna większość idiotów w wieku od 6 do 14 lat, idiotów, przybranych w serwetki, bardzo brudne i bardzo haftowane… Żywy obraz…
Gdyśmy weszli, wstały wszystkie, jak gdyby za naciśnięciem sprężyny i jednogłośnie zaczęły coś wrzeszczeć po rosyjsku. Sentencja: „Tout va très bien… Wszystkim nam tu bardzo dobrze”. Przetłumaczył mi to kolega, Toutvabienowicz.
Dobrych miał uczniów, zresztą śmiał się całą swą wielką gębą. Był jednym z tych bardzo, bardzo nielicznych Rosjan, których widziałem, śmiejących się podczas mego pobytu w Leningradzie.
—Oto nasz personel pomocniczy, nasze pielęgniarki!—Przy odrobinie spostrzegawczości można je było poznać, odróżnić od chorych. Zdawały się być jeszcze więcej zbolałymi, ogłupiałymi, pogrążonymi w nędzy, niż wszyscy będący w tym szpitalu chorzy. Dosłownie chwiały się wszystkie między ścianami korytarza, bezkrwiste, wychudłe, w łachmanach, z których jeden brudniejszy był od drugiego.
— Po ile zarabiają?
—Osiemdziesiąt rubli miesięcznie — odpowiada Toutvabienowicz. (Para obuwia kosztuje w Sowietach 250 rubli). Po czym huczącym głosem dodaje: — Ale mają tu wikt, kolego, mają wikt —i śmieje się do rozpuku.
Lecz najkapitalniejszy był koniec wizyty. Zabiegi ginekologiczne. Specjalność Toutvabienowicza. Pyszności! Bazar, kolekcja starożytnych narzędzi, poszczerbionych, pokrzywionych, skrzypiących, bezużytecznych. Dosłownie ani jednego sprzętu, ani jednego najniezbędniejszego zdatnego do użytku narzędzia, nic, oprócz wstrętnego żelastwa nic, co by nie pochodziło przynajmniej z epoki carów. Prawdziwa śmieciarnia, mieszanina paskudztwa nie do opisania, skorupy zżarte sublimatem i nadmanganianem do tego stopnia, że w każdym innym kraju żaden handlarz starzyzną nie przyjąłby tego nawet darmo. Śmietnik… jeszcze raz śmietnik!… Naczynia potłuczone, poobijane, rozpadające się.
Nie mówię o dziurach i łajnach na bieliźnie.
Toutvabienowicz był tu w swoim żywiole. Była to chwila jego zawodowego popisu. Zakasał rękawy i wziął się do pracy. Chore wchodziły po kolei na stół. Toutvabienowicz gmerał, szperał, badał. Przypatrywali się mu studenci, krostowaci, nieprzyjemni. Pracował zawzięcie, nie chciałem go krępować, być niedyskretnym, ale chciałem się czegoś dowiedzieć. Więc gdy zbadał w ten sposób kilka tuzinów kobiet zapytałem:
— Czy pan nigdy nie używa rękawiczek?
— Po co, kolego, po co?… Ici tout va bien, tout va parfaitement!
Śmiał się, przybierając coraz to pocieszniejszą, coraz to weselszą minę. Oczywiście nie on winien, że w Rosji brak kauczuku… Znowu zaczął swe manipulacje ginekologiczne, powtarzając: „Tout va bien, kolego, tout va bien
Należało go wreszcie pożegnać. Przecież nie mogłem tu siedzieć do nieskończoności. Rozstaliśmy się w zgodzie. Udałem się do dyrektora. Ten już byt Żydem, jego sekretarz również. Obaj mówili po niemiecku. Dla zbudowania mnie błysnęli przed mymi oczyma całą serią wspaniałych planów, szkiców, projektów, wykresów, olbrzymich sprawozdań. Wszystko to dotyczyło przyszłości. Projektów budowy wspaniałego szpitala. Ale mnie nie interesuje przyszłość. Dla mnie to wszystko kłamstwo. To żydowska astrologia. Mnie pasjonuje teraźniejszość.
„Skąd czerpiecie środki na utrzymanie szpitala? Jaką macie liczbę chorych?… Ilu lekarzy?… personelu?… Jaka jest powierzchnia sal?… ile zużywacie opalu?, nabiału?”. To są rzeczy konkretne. Wszystko inne to mydlenie oczu i niepotrzebna strata czasu.
Nie na tyle lubuję się w szpitalach, aby spędzić w jednym z nich cztery godziny swego żywota i wyjść z niego ciemnym, jak tabaka w rogu. Gdy potrzeba się uczyć… tó się uczyć… a kiedy śmiać… to się śmiać. Z całym oddaniem. Popatrzyłem na księgi i wszystko skrupulatnie zbadałem… Pokazali mi kolumny cyfr. Było w tej olbrzymiej ropiejącej norze blisko pięć tysięcy obłożnie chorych, więcej niż drugie tyle leczących się ambulatoryjnie. Zacząłem obliczać: dziewięćdziesiąt kobiet obsługi, pielęgniarki, światło, opał, wyżywienie, medykamenty, itd., itd.
Aby szpital mógł jako tako pełnić swoje zadanie, by był naprawdę szpitalem, nie spróchniałą i walącą się trupiarnią, trzeba by na to wszystko minimum od 12 do 16 milionów rubli rocznie… A tymczasem otrzymuje on na wszystkie wydatki zaledwie 2 miliony, czyli prawie dziesięć razy mniej, niż wynosi jego życiowe minimum. Naturalnie nie mam najmniejszego zamiaru porównywać szpitali rosyjskich ze szpitalami państw skandynawskich, np. z kopenhaskimi. Za podstawę do obrachunku wziąłem bardzo skromną stawkę, ściśle mówiąc, francuską, uwzględniłem tylko to, najniezbędniejsze. A przecież pod tym względem dalecy jeszcze jesteśmy we Francji od doskonałości.
Cała administracja sowiecka cierpi niedostatek, jest przeciążona, skazana na te same groteskowe, dotkliwe braki, wszędzie ta sama brudna nędza… wszędzie, z wyjątkiem teatrów, policji, wojska, komisarzy i propagandy… wszyscy muszą się zadowalać jedną dziesiątą budżetu, któremu daleko do normalnego.
Ale cierpliwości! Poczekajmy nieco, nic na tym nie stracimy. Wkrótce będziemy im jeszcze zazdrościli, wkrótce znajdziemy się i my na tym samym poziomie, niebawem spadniemy jeszcze niżej, niż Rosjanie, choć może się to wydawać nieprawdopodobnym. Cierpieć będziemy na chorobę rosyjską, nawet już cierpimy. Wyczerpani tą chorobą padać będziemy na ulicach.