czwartek, 28 kwietnia 2016

Samotny przechodzień


Spacer był prawdziwą namiętnością Leonarda Meada. Lubił wychodzić na miasto, pogrążone w ciszy mglistego listopadowego wieczora, i obchodząc zarosłe trawą szpary w spaczonych betonowych płytach chodnika przechadzać się, jak to miał w zwyczaju, z rękami w kieszeniach. Przystawał zwykle przy skrzyżowaniu ulic, rozbiegających się w cztery strony, osrebrzonych księżycem, i zastanawiał się, którą z nich wybrać. Właściwie było mu wszystko jedno: czuł się tak samotny, jakby był ostatnim człowiekiem na świecie A.D. 2053. Po namyśle ruszał żywo w obranym kierunku, pozostawiając w tyle, niczym dym z papierosa, smużkę mroźnego powietrza.

Mógł tak nieraz spacerować całymi godzinami, pokonując wiele mil, i wracał dopiero o północy. Mijał po drodze domy z ciemnymi oknami, za którymi migotały nikłe błyski podobne do robaczków świętojańskich. Przywodziło mu to na myśl wędrówkę przez cmentarz. Tam, gdzie mimo późnej pory nie zaciągnięto zasłon, widać było pojawiające się nieoczekiwanie na ścianach szare widma. Czasem z podobnego do grobowca domu dobiegały przez otwarte okno jakieś pomruki i szepty. Mead wtedy zatrzymywał się, zadzierał głowę nasłuchując, a potem znów szedł przed siebie, stawiając bezszelestne kroki na nierównym chodniku. Już od dawna przezornie zakładał trampki na nocną włóczęgę, bo przedtem psy towarzyszyły chóralnym ujadaniem stukotowi jego twardych zelówek, a na całej ulicy rozbłyskiwały światła i ukazywały się twarze zaskoczone widokiem samotnej postaci w tym wczesnolistopadowym zmroku.

Tego właśnie wieczoru wybrał się na zachód, w kierunku niewidocznego morza. Powietrze było mroźne, krystaliczne. Mróz szczypał w nos, a płuca płonęły zimnym ogniem niczym świąteczna choinka: czuł niemal, jak ten płomień zapala się, to znów gaśnie, jak gdyby gałązki drobnych naczynek krwionośnych wypełnione były niewidzialnym śniegiem. Z przyjemnością wsłuchiwał się w miękki szelest jesiennych liści pod nogami. Od czasu do czasu podnosił jakiś liść z ziemi i pogwizdując cichutko przez zęby badał z uwagą jego żyłkowanie w świetle rzadko rozsianych latarni i wdychał jego zbutwiały zapach.

– Hej, wy tam – mówił szeptem, zwracając się do każdego mijanego domu po obu stronach ulicy.
– Co dzisiaj dają w programie czwartym? A w siódmym? A w dziewiątym? Dokąd to pędzą ci kowboje? A tam, za wzgórzem, czy to kawaleria Stanów Zjednoczonych spieszy z odsieczą? 

Ulica była długa, milcząca i pusta, i tylko jego cień jawił się w mroku niby cień jastrzębia nad polami. Gdy przymknął oczy i stał tak przez jakiś czas, zastygły w bezruchu, mógł sobie wyobrazić, że znajduje się pośród bezwietrznych, zimowych, pustynnych równin Arizony, gdzie nie ma śladu domu na przestrzeni tysiąca mil i tylko wyschłe łożyska rzek – jak te tutaj ulice – służą mu za towarzyszy. 

– A teraz co idzie? – zapytał przy kolejnym, domu spoglądając na zegarek. – Ósma trzydzieści? Pora na serię doborowych morderstw? Na kwiz czy na rewię? A może na wygłupy komika? Czy to śmiech dobiega z blado-księżycowego domu? Stanął niezdecydowanie, ale dźwięk się już nie powtórzył, więc ruszył naprzód. Potknął się o nierówność chodnika: miejscami cement niknął zupełnie pod kwiatami i trawą. W ciągu dziesięciu lat swych samotnych przechadzek po mieście w dzień i w nocy, w czasie których przemierzył tysiące mil, Mead nie spotkał jeszcze nikogo spacerującego tak jak on. Ani razu. Znalazł się właśnie przy cichym o tej porze skrzyżowaniu, gdzie zbiegały się dwie główne arterie miejskie. Za dnia otwarte były w tym miejscu stacje benzynowe i przewalała się tu grzmiąca fala pojazdów, które niby wielki brzęczący rój skarabeuszy nieprzerwanie manewrowały, aby zdobyć miejsce, i wydzielając słabą woń kadzidła z rur wydechowych sunęły do swych oddalonych domów. Teraz jezdnie przypominały strumienie podczas suszy: pozostały tylko wyschłe kamienne łożyska, oświetlone przez księżyc. Zawrócił boczną uliczką wiodącą prosto do jego domu. Był już w odległości jednej przecznicy od celu, kiedy naraz zza rogu wyjechał samochód i skierował na Meada stożek białego światła. Stanął zahipnotyzowany, jak ćma oszołomiona blaskiem, a potem ruszył na oślep w tę stronę. 

– Stój w miejscu. Stać! Nie ruszać się! – usłyszał głos o metalicznym brzmieniu. Zatrzymał się.
– Ręce do góry!
– Ale... – próbował oponować Mead.
– Ręce do góry, bo będziemy strzelać!
A więc to policja. Ale co za niezwykły zbieg okoliczności: w ich trzymilionowym mieście jest tylko jeden radiowóz. Już przeszło rok temu, w 2052, po wyborach zredukowano liczbę radiowozów policyjnych z trzech do jednego. Przestępczość stawała się zjawiskiem coraz rzadszym, nie było więc potrzeby utrzymywania policji. Pozostał już tylko jeden radiowóz, samotnie patrolujący puste ulice. 

– Nazwisko – usłyszał znów ten metaliczny głos. Jaskrawe światło nie pozwalało mu dojrzeć ludzi.
– Leonard Mead – odpowiedział.
– Głośniej!
– Leonard Mead!
– Czym się pan zajmuje? Zawód?
– No, chyba... pisarz.
– Bez zawodu – stwierdził głos jakby do siebie. Światło przygważdżało Meada do miejsca, tak jak szpilka przebija rzadki okaz motyla.
– Można i tak powiedzieć – zgodził się. Już od wielu lat niczego nie napisał. Nie sprzedawano już pism ani książek. Wszystko zamknęło się w tych nocą podobnych do grobowców domach – przywołał w myślach swą wizję. Grobowców z nikłym odblaskiem telewizorów, przed którymi tkwią martwo ludzie. Szare lub kolorowe błyski ożywiały ich twarze, ale nie poruszały serc. 

– Bez zawodu – zasyczał gramofonowy głos. – Co pan tu robi na ulicy?
– Spaceruję.
– Spaceruje pan?!
– Tak. – Mead poczuł, jak twarz mu tężeje.
– Spaceruje pan? Po prostu spaceruje?
– Tak.
– Ale dokąd? Po co?
– No, żeby odetchnąć trochę świeżym powietrzem. Popatrzeć na świat.
– Pański adres!
– South Saint James Street numer 11.
– Ma pan świeże powietrze w domu, panie Mead. Jest u pana klimatyzacja?
– Jest.
– I monitor?
– Nie ma.
– Nie? – Cisza, jaka zapadła po tym pytaniu, już sama w sobie była oskarżeniem.
– Czy jest pan żonaty?
– Nie.
– Nieżonaty – powtórzył policyjny głos spoza stożka ostrego światła. Księżyc
świecił jasno, wysoko pośród gwiazd; domy stały szare i ciche.
– Żadna mnie nie chciała – zażartował Mead.
– Proszę odpowiadać tylko na pytania. Leonard Mead czekał w zimnym mroku.
– A więc spaceruje pan, panie Mead?
– Tak.
– Nie wyjaśnił pan, w jakim celu.
– Wyjaśniłem. Odetchnąć świeżym powietrzem. No, żeby się przejść trochę.
– Czy często się to panu zdarza?
– Co wieczór od lat.
Radiowóz stał na środku ulicy. Z głośnika dochodziło ciche buczenie.
– W porządku, panie Mead.
– Czy to już wszystko? – zapytał uprzejmie.
– Tak, na razie. – Usłyszał westchnienie. Potem trzask: tylne drzwiczki otwarły
się szeroko.
– Proszę wsiadać.
– Jak to, przecież ja nic nie zrobiłem!
– Wsiadać.
– Ja protestuję!
– Panie Mead. 

Mead szedł jak pijany. Kiedy przechodził obok przedniej szyby, zajrzał do środka. Nie mylił się w swych podejrzeniach: na przednim siedzeniu nie było nikogo, w ogóle nie było nikogo w samochodzie.
– Wsiadać. 

Oparł rękę na klamce i spojrzał na tył wozu. Była to mała zakratowana cela, miniaturowe więzienie. Poczuł zapach nitowanej stali i silnego środka odkażającego – antyseptyczną, ostrą woń metalu. 

– Gdyby miał pan żonę, która mogłaby zapewnić panu alibi... – powiedział
metaliczny głos. – Ale tak...
– Dokąd mnie wieziecie?

Rozległ się cichy warkot, w momencie gdy podana skądś informacja, w postaci perforowanej taśmy, przesuwała się pod elektronowym okiem. 

– Do Ośrodka Psychiatrycznego Badania Skłonności Regresywnych.
Mead wsiadł. Drzwi zatrzasnęły się miękko. Radiowóz sunął nocnymi ulicami, rozsiewając matowy blask. Przejeżdżali właśnie koło jedynego w całym mieście rzęsiście oświetlonego domu. W każdym oknie widać było prostokąt żółtego światła, ciepłego i przyjaznego na tle tych zimnych ciemności. 

– To mój dom – powiedział Mead. Nie było żadnej odpowiedzi.
Policyjny samochód jechał przez wyschłe łożyska ulic, pozostawiając w tyle puste chodniki i jezdnie. I żaden dźwięk, żadne poruszenie nie zakłóciło już chłodnej, listopadowej nocy.

R. Bradbury z K jak Kosmos
Przełożyła Ewa Kieruzalska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.