sobota, 28 września 2024

Hanka Ordonówna i "Mali tułacze"

 PIEKŁO I RZECZY PIĘKNE

Zanim dorosły, zdążyły pokonać odległość większą niż długość równika.

Niektóre ruszyły w drogę, mając kilka lat, inne rodziły się już w jej trakcie. Przez kolejnych dziesięć lat nie poznały innego życia. Do celu dotarły już dorosłe, choć pierwotnie żadnego celu nie miały.

Dziesiątkowały je głód, epidemie, a nawet dzikie zwierzęta. Po drodze traciły rodziców i rodzeństwo. Czasem tak wcześnie, że nie zdążyły poznać nawet swojego imienia i nazwiska. Nie wiedziały, gdzie i kiedy się urodziły. Niektóre nigdy nie poznały swojej prawdziwej tożsamości.

Nie wiadomo, ile dzieci wywieziono w głąb Rosji w 1940 roku, ale rok później wraz z armią Andersa opuściło ją około dwudziestu tysięcy. W większości czekała je znacznie dłuższa, a czasem też bardziej niebezpieczna droga niż żołnierzy. Małych polskich uchodźców przyjęły takie kraje jak: Iran, Palestyna, Liban, Indie, Meksyk, Kanada, ówczesne kolonie brytyjskie w Afryce: Rodezja Północna i Południowa, Kenia, Uganda, Tanganika i Związek Południowej Afryki – a nawet odległa Nowa Zelandia.

Tylko niewiele z nich wróciło do Polski. Za to niemal wszystkie chciały zamieszkać tam, gdzie spędziły lata wojny. Bo dla dzieci cała ta tułaczka była czymś zupełnie innym niż dla dorosłych. Była jednocześnie podróżą w świat magicznej dziecięcej wyobraźni, dla której doskonałą wręcz pożywką były perskie baśnie pełne latających dywanów i wyskakujących z lamp dżinów, widoki zorzy polarnej i fatamorgany, transowy pomruk bębnów afrykańskich szamanów. „Przeszłam przez piekło, ale widziałam rzeczy piękne” – przyznała Kazia.

Wojciech Lada

***

WIELKA ROLA ORDONKI

Kiedy Cecylia śniła o fruwającym pieczywie, Hanka Ordonówna szykowała się do największej być może roli w swoim życiu, choć zupełnie nie była ona związana ani z ekranem, ani nawet z estradą. Przeganiana z taszkienckiego dworca absurdalnymi rozporządzeniami lokalnych władz NKWD, została ostatecznie wysłana przez polskie władze do pobliskiej miejscowości Wrewskoje, gdzie prowadzić miała… sierociniec. Początkowo pomysł wydawał się dość ekscentryczny, Ordonka bowiem wydawała się kobietą bardzo odległą od jakichkolwiek instynktów macierzyńskich. Żyła klasycznym życiem wielkiej gwiazdy. Koncertowała na całym świecie, opływała w luksusy – zwłaszcza od kiedy poślubiła hrabiego Michała Tyszkiewicza. Na pewno się kochali, ale małżonkowie nie byli chyba wobec siebie przesadnie restrykcyjni. Hanka lubiła mężczyzn, miewała romanse i zupełnie nic nie wiadomo, by kiedykolwiek chciała mieć dzieci. W tym momencie miała już zresztą coś koło czterdziestki, co w tamtych czasach czyniłoby ciążę bardzo ryzykowną.

Chyba jednak zupełnie jej to nie przeszkadzało. Nawet wśród biedy Taszkientu chodziła energicznym krokiem, w miarę możliwości elegancka, „szczupła, rozśpiewana, w nieodłącznym ogromniastym kapeluszu” – jak zapamiętał ją jeden z późniejszych podopiecznych, Wacław Stypuła. Z tym rozśpiewaniem to też nie przesada, bo oprócz bezpośredniej pomocy niesionej polskim uchodźcom w postaci bochenków chleba Ordonka nawet tu zdążyła już kilkakrotnie wystąpić z recitalami. Tak czy inaczej, kiedy otrzymała propozycję opieki nad dzieciakami, przyjęła ją bez wahania – i tak właśnie zaczęła się rola jej życia. „Sierociniec we Wrewskoje, a raczej tymczasowy punkt zborny dla opuszczonych dzieci, przedstawiał się tak samo żałośnie jak same sieroty, które doń przyprowadzono z kołchozów, transportów i stacji. Po prostu była to duża szopa, przepierzona na dwie części, pośrodku której stał żelazny piecyk pokaźnych rozmiarów” – zapamiętała swoje pierwsze wrażenie. Zasadniczo sierocińce wyglądały właśnie tak. Nie były to jakieś specjalne lokale z niezbędną infrastrukturą. Wykorzystywano po prostu jakąkolwiek dostępną przestrzeń, wstawiano do niej piec i rozlokowywano dzieci. „Było okropnie” – lapidarnie ujął to Artur Woźniakowski, który trafił do takiego ośrodka w Samarkandzie i jeszcze tego samego dnia zaplanował ucieczkę.

Sierociniec prowadziła także mama Oli Kulak i dziewczynka sporo w nim przebywała. „Mama zauważyła też, że jest bardzo duży problem z dziećmi. Że bardzo wiele jest samych. Ojcowie pojechali się zaciągnąć, kobiety zostawały same z dziećmi – czasem sobie nie radziły, czasem umierały. Mama zgłosiła to gdzieś do polskich władz i zaproponowano jej, żeby zbierała te dzieci i dostanie środki na ich utrzymanie. Pomogą w załatwieniu lokalu. Dostała najpierw pomieszczenie w szkole, a jak dzieci przybyło, to dostała cerkiew, w której potem mieścił się jakiś magazyn” – opowiadała.

I tak mniej więcej wyglądało dokładnie sto trzydzieści dziewięć polskich sierocińców w ówczesnej Rosji. Przypadkowe, zaimprowizowane pomieszczenia, duże niedobory w zaopatrzeniu – na to wychowawcy nie mogli nic poradzić, bo uzależnieni byli od hojności władz. Zazwyczaj niewiele mogli też zrobić w kwestiach wychowawczych. Przecież zarówno Ordonka, jak i mama Oli nie miały żadnego wykształcenia czy doświadczenia w tych sprawach. A rzucone zostały na głęboką wodę, gdzie tak naprawdę potrzeba było nie wychowawcy, lecz doświadczonego psychologa. W zasadzie wszystkie dzieci, które do nich trafiały, były w ten czy inny sposób trudne i zdziczałe. Psychika małego dziecka działa tak, że niezależnie od tego, jaką zastanie rzeczywistość, uznaje ją za swoją. Im młodsze, tym mniej wykształca nawyków, słabiej się przyzwyczaja, nawet więzy emocjonalne nie są u niego jeszcze całkiem wykształcone, bo i one do powstania wymagają czasu.

Ksiądz Królikowski wspominał dziewczynkę, która trafiła do jednego z sierocińców. Po pewnym czasie okazało się, że były tam jej dwie siostry i żadna z nich się nie poznała, kiedy zaś ustalono ich pokrewieństwo i powiedziano im o nim – nie wykazały żadnych emocji względem siebie. Jeszcze mocniejszy przykład przytaczał Andrzej Chendyński, którego rozdzielono z ojcem, gdy miał pięć lat. Kiedy po całej tułaczce spotkał go ponownie już jako nastolatek, był dla niego kimś obojętnym. „Przyszedł ojciec i… poznałem zupełnie obcego człowieka. Taki niski pan. Nic nie czułem. Przyjąłem do wiadomości, że to ojciec, ale nie miałem żadnych emocji. To było dość makabryczne. Jako dziecko nie miałem żadnych uczuć rodzinnych, to jest inwalidztwo” – opowiadał już jako starszy człowiek.

– Dziecko, które traci rodzica, może mieć problem z tym, żeby zaakceptować po latach jego odnalezienie. Nie mogąc poradzić sobie z tęsknotą, podchodzi do sprawy tak, jakby rodzica nigdy nie było. Czasem jest to nie do przeskoczenia i trzeba cały proces budzenia miłości zaczynać na nowo – przyznaje psychiatra dziecięcy Arkadiusz Garczyński.

Ale nie był to jedyny problem wychowawców. Zmuszone od najmłodszych lat całkiem dosłownie po zwierzęcemu walczyć o przeżycie, miały one naprawdę poważny problem z rozróżnieniem dobra i zła. To także zauważył ksiądz Królikowski – z racji powołania szczególnie wrażliwy na kwestie moralności. „U niektórych dzieci, zwłaszcza u chłopców starszych, objawy pewnego powstałego na zsyłce zdziczenia trwały nadal. Byli jeszcze bardziej nieufni niż reszta dzieci, częściej posługiwali się kłamstwem i kradli gdzie się dało (…). W systemie komunistycznym i pod jego naciskiem, nawet nienawidząc zła, można się do niego tak przyzwyczaić jak do chleba powszedniego. Niełatwo zachować wstręt do kłamstwa i kradzieży, gdy służą one obronie przed uciskiem i głodem” – zanotował, starając się je zrozumieć. Wspomniał o agresji starszych chłopaków, którzy organizowali się w prawdziwe bandy, rozrabiające i kradnące co się da na ulicach azjatyckich miast. Ola również ich zapamiętała: „Każde wyjście kończyło się awanturą, a bo to dzieciaki coś komuś podkradły, albo coś zniszczyły. Było całkiem sporo dzieci, odrobinę, ale niewiele starszych chłopców, którzy zasmakowali w takim ulicznym życiu. Takich watażków. Zresztą oni chcieli bić Germańca, a nie wychowywać się w sierocińcu. Dwóch chłopców znajomej uciekło, zostawiło nawet list, że idą bić Germańca, i matka nawet nie zgłosiła tego na policję. Uznała, że jak postanowili, to i tak uciekną, a kto wie, może im się uda dostać gdzieś na Zachód”. Takich właśnie łobuziaków wyłapywało NKWD i umieszczało w więzieniach lub obozach, jeśli mieli powyżej czternastego roku życia, a jeśli byli młodsi – w sowieckich sierocińcach, co oznaczało dożywocie w Rosji. Hanka Ordonówna zwracała uwagę na jeszcze jeden problem ze starszymi chłopcami, zazwyczaj pomijany w opisach: alkohol. Na Syberii pewnie nie, ale w azjatyckich kołchozach wyczarowywano wódkę z niczego i chłopcy chętnie z tego korzystali, nierzadko stając się po prostu szesnastoletnimi alkoholikami, jak choćby Michał z jednej z opowieści Ordonki. Piosenkarka przytoczyła zresztą charakterystyczną rozmowę dwóch dwunastoletnich chłopców, zgorzkniałych, bo obaj byli już poważnie chorzy na nogi.

Stali się złośliwi, rozdrażnieni, przeklinali, używając najgorszych wyrazów, i rzucali w mitygującą ich siostrę butami lub czym popadło.

– Nie wiem, po co mnie tu przywieźli. Na posiołku było mi o wiele lepiej, była wódka, bo komandirsza zawsze dała i dziewuchy w kuchni były ładne, człowiek się wałęsał i miał zdrowe nogi, a jak moja babka coś powiedziała, w łeb staruchę i już. Znała mores – przechwalał się Bolek.

– A ja byłem w kołchozie u Kirgizów. Też było dobrze i wódki dużo, i żadnej roboty. Ich główny to byczy chłop, kradłem dla niego machorkę ze składów NKWD – zaśmiał się Stefek.

Byli rzucającą się w oczy, ale mniejszością. Na młodsze dzieci sytuacja, w której wyrastały, przełożyła się podobnie, choć zazwyczaj bez agresji. Czymś najzupełniej normalnym było dla nich zabieranie wszystkiego, co mogło się przydać – bez pytania właścicieli. A już powszechnym zwyczajem stało się magazynowanie. Przyzwyczajenie do tego, że zasadniczo nie ma nic, nakazywało, kiedy coś już się pojawiło, to zachować, bo jutro przecież znów niczego nie będzie. „»Jak dajom, to bies i schowaj u Genki pod poduszką« – seplenił z powodu brakujących dwóch przednich zębów sześcioletni Józek, głowa rodziny Czynczyków, składającej się z czterech osób. »Kiedy ja już wzienan« – odpowiedziała Zosia, piwnooka fryga. »To nicz, jesce raz weź«” – Ordonka przytaczała charakterystyczną dla dzieci logikę tego miejsca i czasu. Podobno jeszcze wiele miesięcy później, gdy dzieciakom nie brakowało zupełnie niczego, często ustawiały się kilkakrotnie w kolejce po chleb, żeby zrobić zapas sucharów.

Nie samo jednak magazynowanie było sednem problemu, lecz to, z czego wynikało. A wynikało z całkowitej utraty zaufania do dorosłych. Starsi biją, oszukują i porzucają. Tego właśnie nauczyło ich krótkie, ale bardzo bogate już w doświadczenia życie. Nawet ci najbliżsi. Dzieci nie bały się śmierci – ani swojej, ani bliskich – bo w ich rzeczywistości była ona wszechobecna. „Bolek umarł 2.1.1942. Miał 6 lat. Zdzisiek umarł pod koniec stycznia 1942. Tata zmarł 7 lutego 1942. Stasia umarła pod koniec lutego 1942. Zostaliśmy sami we troje” – zapisała w pamiętniku nieznanego imienia i wieku dziewczynka nazwiskiem Wierzbińska, cytowana przez Normana Daviesa. Nieco bardziej bały się zgubienia, ale to także wobec kolejowego chaosu było czymś raczej codziennym. „Była noc, z daleka mrugały światełka z okien domostw. Wobec zapewnień maszynisty, że czekamy na nową lokomotywę, duża grupa podróżnych podążyła ku wiosce w celu zdobycia jakiejś żywności. W grupie tej była też moja mama. Gdy oddalili się około kilometra od pociągu, pociąg ruszył. Oni zostali bezradni, brnąc w śniegu. Nigdy więcej nie odnalazłam mojej mamy” – opowiadała Jasia Goebel. Tak naprawdę jednak największą traumą było porzucenie przez matkę, a to niestety również, właśnie na tym środkowoazjatyckim etapie ich odysei, było coraz powszechniejsze.

„Już jesienią 1940 roku NKWD Kazachskiej SRR informowało Berię o wielu desperackich poczynaniach cierpiących głód zesłańców, zwłaszcza kobiet obarczonych dużą liczbą dzieci. Zdarzały się przypadki, że zwracały się one do miejscowych zarządów NKWD wręcz z żądaniem zaopiekowania się ich dziećmi, nie mogły bowiem zapewnić im minimum jedzenia. Groziły samobójstwami, a nawet wcielały te groźby w czyn (…). Mając pod opieką kilkoro dzieci, w tym i niemowląt, kobiety te nie były w stanie pracować (nawet jeśli byłaby możliwość znalezienia zatrudnienia), a to oznaczało, że po wyprzedaniu wszystkich posiadanych dóbr pozostawały bez środków do życia” – pisał Stanisław Ciesielski. W 1941 i 1942 roku było znacznie gorzej. „Postanowiłam zlikwidować dzieci i siebie. Gdyż dzieci po śmierci matki były gdzieś wywożone. Moje maleństwa nie zapamiętałyby, że są Polakami” – wspominała Maria Ławińska, ale na szczęście coś ją powstrzymało. Emilia Brancewicz z kolei była jedną z tych matek, która żadnym sposobem nie mogła wykarmić dwóch dziewczynek. „Przez sześć miesięcy nie jadłam chleba, tylko zupę z jakąś trawą” – skarżyła się. Postanowiła więc je oddać. „Głód dawał się we znaki. W Bieszkiencie dla dzieci zorganizowano sierociniec. Ogłoszono tę wiadomość po kołchozach. Poszłyśmy do Bieszkientu po informacje na temat działania sierocińca. Podjęłam decyzję, następnego dnia z córkami Antoniną i Reginą udałam się do Bieszkientu. Z różnych stron ciągnęły matki ze swoimi dziećmi” – wspominała.

Akurat ta historia skończyła się dobrze i rodzina w końcu się spotkała. Młodsza córka pani Emilii nie ukrywa jednak, że przeżycie było traumatyczne. „Nie wiedziałam, byłam sama wśród obcych dzieci, podobnych sierot, na obczyźnie. Tęskniłam za mamą, za siostrą. Dziecięca główka nie mogła rozwiązać tej skomplikowanej sytuacji” – dopisała komentarz do wspomnień mamy. Bywało to tak skomplikowane i tak silne, że jedna z dziewczynek, Ola, nawet jako osoba w podeszłym już wieku nie potrafiła wybaczyć matce rozstania, choć w tym przypadku matka była zupełnie niewinna – trafiła po prostu do więzienia. „Nagle mi każą iść. A ja nie rozumiem. Mamo, ja chcę zostać, będę grzeczna, będę wszystko jadła, będę cicho – wszystko, co moim zdaniem mogło być argumentem. A ona mnie odsyła. Wtedy został we mnie żal. Dlaczego ona mnie zostawiła? Przyjechałam do niej, a ona nie pozwala mi zostać. Zrobiłam karczemną awanturę, jak to dziecko potrafi. Położyłam się na ziemi, biłam rączkami, krzyczałam… Pamiętam, że mnie te strażniczki siłą wywlokły. I to była moja jedyna wizyta. Ale ten plac i ona siedząca taka – jak mi się wydawało – obojętna” – wspominała po latach odwiedziny u matki w więzieniu.

I z tego właśnie powodu dzieci nie ufały dorosłym – z tego też same wydoroślały. Ordonka wspomina o sześcioletnim Józku Czynczyku, który stał się głową rodziny dla młodszego rodzeństwa. W Samarkandzie legendą obrósł wyczyn innego kilkulatka, który po śmierci rodziców został sam z półtoraroczną siostrą. Na wieść o wyjeździe chłopak, niewiele myśląc, wziął ją na ręce i przeszedł jakieś dwadzieścia kilometrów, by zdążyć na ewakuację. Takie zachowania były normą.

– Dzieci w sytuacjach ekstremalnych zachowują się jak mali dorośli, nawet w sposób tak dojrzały, o jaki nigdy byśmy ich nie posądzali – tłumaczy Arkadiusz Garczyński i dodaje: – W tym wieku mechanizmy zaprzeczenia i wyparcia nie są jeszcze tak rozwinięte i dzieci przechodzą przez te doświadczenia bez ochronnego pancerza. Dopiero później muszą go wykształcić, żeby jakoś sobie poradzić z całym okrucieństwem, którego doświadczyły. Ale w momencie przeżycia są wystawione na całą prawdę o tym, co dzieje się wokół i co może stać się z nimi.

W rozwiązaniu wszystkich tych dylematów Hanka Ordonówna nie mogła im pomóc. Jedyne, co mogła zrobić, to stworzyć jak najcieplejszą domową atmosferę i dać poczucie bezpieczeństwa. Było to jednak bardzo trudne, bo większość dzieciaków nie miała pojęcia, co to takiego bezpieczeństwo. Ale we Wrewskoje i ponad setce podobnych instytucji przynajmniej mogły zacząć się tego uczyć.

***

WYBRANA BIBLIOGRAFIA

O zsyłkach z początku lat czterdziestych XX wieku pisało się dużo. Relacje zbierał niemal na gorąco już Władysław Anders, a nauczyciele w zaimprowizowanych szkołach Indii, Afryki czy Iranu namawiali do spisania wspomnień swoich uczniów. Notowali je zresztą i później, często w podeszłym już wieku, zachęcani i wspierani przez swoje dzieci czy wnuki. Kłopot polega na tym, że wszystko to już stare, a w dodatku często wydawane w niewielkich nakładach na emigracji – wspomnienia te znają więc najbliższe rodziny, garstka specjalistów i zapewne dawni koledzy, dzielący z nimi podobne doświadczenia.

Tymczasem każdy z około dwudziestu tysięcy życiorysów dzieci wywiezionych w głąb Rosji to gotowy materiał na scenariusz filmowy, a w dodatku taki, w którym pomieszczą się chyba wszystkie gatunki: od ponurego dramatu wojennego przez barwne kino drogi, przeradzające się często w dynamiczny thriller, do na wpół baśniowej sielankowej opowieści w egzotycznych krajobrazach. Nie brakuje nawet ckliwego romansu. Przy powstawaniu tej książki bezcennymi przewodnikami, wielokrotnie cytowanymi, były: wspomnienia samego Władysława Andersa, wielokrotnie wznawiane pod tytułem Bez ostatniego rozdziału (Warszawa 2018), poruszająca książka Hanki Ordonówny Tułacze dzieci (Dziekanów Leśny 2005), Droga lodowa Stefana Waydenfelda (Poznań 2014), Skradzione dzieciństwo Łucjana Z. Królikowskiego (Kraków 2008), a także – choć tu osobliwie – Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd Kazimierza Nowaka (Poznań 2011). Autorzy tych świetnych nawet literacko książek stali się jednocześnie bohaterami tej.

Oczywiście opracowań, z których korzystałem, jest o wiele więcej. Koniecznie trzeba tu wymienić bezcenne Isfahan, miasto polskich dzieci (red. Irena Stankiewicz), Wiesława Stypuły W gościnie u „polskiego” maharadży, W czterdziestym nas Matko na Sybir zesłali (red. Jan Gross i Irena Grudzińska-Gross, Warszawa 1990), Klemensa Rudnickiego Na polskim szlaku (Wrocław 1990) czy Bez dachu Aleksandra Topolskiego (Poznań 2012). Inne bardzo ważne pozycje to zredagowani przez Leszka Bełdowskiego Polacy w Indiach 1942–1948 w świetle dokumentów i wspomnień oraz między innymi przez Andrzeja Krzysztofa Kunerta Polacy w Iranie. A także, rzecz jasna, Szlak nadziei (Izabelin 2015) – imponujący na wpół reporterski projekt Normana Daviesa, będący jednocześnie bodaj najświeższym opracowaniem tematu armii Andersa.

Wyliczanie wszystkich wykorzystanych źródeł mija się jednak z celem. Po pierwsze, książka ma charakter popularny, a nie stricte historyczny. Po drugie zaś, jej podstawą były w większości niepublikowane dotąd relacje świadków i uczestników wydarzeń. W tym miejscu wielkie ukłony należą się pracownikom Instytutu Pileckiego, którzy zebrali i zarejestrowali wiele z nich w ramach projektu „Świadkowie epoki”. Bez świetnej roboty Igi Łapińskiej, Tomasza Gleba czy Tomasza Słomczyńskiego dotarcie do tych świadków byłoby mocno utrudnione. Podobnie jak bez uprzejmości Jakuba Fornalczyka – któremu dziękuję szczególnie – wygodne korzystanie z tych materiałów.

Drugim bazowym zespołem wykorzystanych tu źródeł były zasoby Archiwum Wschodniego Ośrodka Karta.

Wojciech Lada

Mali tułacze 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.