niedziela, 8 września 2024

Journal Valery’ego Larbauda (1901–1935)

 

Już nikt nigdy nie będzie miał czasu na prowadzenie dziennika takiego jak ten. Czy za dziesięć lat znajdą się ludzie, którzy zechcą go czytać? A przecież to ważny monument, który zawiera w sobie przesłanie tak bardzo potrzebne nam w epoce zbiorowych samobójstw: Larbaud zdaje się mówić, że aby uratować świat, wystarczy wykroić sobie trochę czasu i jechać do Mediolanu, by na placu przed kościołem Sant’Angelo zobaczyć świętego Franciszka z brązu. Wiemy wszyscy, że dzisiejszy świat musi zwolnić bieg, ale to przyhamowanie nas przeraża: obawiamy się, że aby ocalić niedźwiedzie polarne, będziemy musieli zrezygnować z własnego dobrostanu. Lektura Larbauda uświadamia nam, że jest całkiem przeciwnie: zwalniając, nie tylko uratujemy niedźwiedzie polarne, ale także odnajdziemy naszą wewnętrzną przestrzeń. Zmarły w 1957 roku dandys ostrzega nas zza grobu: już dawno zrezygnowaliśmy z własnego człowieczeństwa. Niedźwiedzie polarne przetrwały, to my wymarliśmy. Prędkość uczyniła z nas ignorantów, naszym luksusem jest głupota, nie potrafimy już dostrzec tego co cywilizowane: zasługujemy na nasz godny pożałowania los. Aby zostać Larbaudem, należy spełnić pewne określone warunki: być bogatym dziedzicem, a jednocześnie skarbnicą wiedzy, cechować się niezaspokojoną ciekawością, żyć w epoce, w której czas płynie wolniej niż dziś (zanim nastał Internet, trzeba było nieraz całymi tygodniami czekać na list czy na to, by obejrzeć jakiś obraz), zachowywać się z nonszalancją wykształconego nomady, pisać tym samym, przejrzystym i melodyjnym stylem powieści, poematy, nowele, dzienniki, listy i zakończyć życie jako zmysłowy mnich, powtarzając ciągle jedno i to samo zdanie: „Dobry wieczór, rzeczy doczesne”. Idealna droga życiowa porządnego człowieka, którego nie zdołały zepsuć pieniądze. Podajcie mi nazwisko choćby jednego miliardera, który w 2011 roku jest zdolny każdego dnia tak gęsto zapisywać stronice – po francusku, po angielsku, po włosku lub po hiszpańsku, tłumaczyć wielkie dzieła swoich czasów, podróżować od muzeum do muzeum, skrupulatnie odnotowując każde oczarowanie. Niektórzy bogaci Francuzi kolekcjonują rzeźby współczesnych artystów. Ale oni są bardziej jak pan Jourdain ze swoimi nauczycielami muzyki i filozofii: nie mają ani dobrego spojrzenia, ani pióra, ani czasu, płacą pisarzom, którzy dostarczają im rozrywki lub ich oszukują. Wcale nie trzeba być rentierem, żeby dziś naśladować Larbauda: wystarczy otworzyć oczy i uszy; to już nie jest kwestia osobistej fortuny, ponieważ wiedza jest łatwiej dostępna, a podróże – niezbyt kosztowne. Larbaud nie jest estetą przeszłości, pokazuje nam przyszłość: a my musimy odrestaurować naszą ciekawość. 

Journal (Dziennik) Larbauda nie ma w sobie ani krzty egocentryzmu, to przygoda wędrownika o okrągłych ze zdumienia oczach. Rozpoczęty w Paryżu w 1901 roku, kończy się w Albanii w roku 1935. Autor posłużył się nim, by zasilić w treść zapiski swojego wyimaginowanego miliardera (A.O. Barnabootha), ale całość jest znacznie bardziej obfita: te tysiąc sześćset stron to prawdziwa jaskinia Ali Baby. Dziennik Larbauda jest jak dziennik Léautauda, ale z większą ilością pejzaży, jak dziennik Gide’a, z tym że bez rozbierania chłopców na czynniki pierwsze, jak dziennik Renarda, w którym oschłość zastąpiona została szlachetnością. Kobiety są tam jak góry, szczyty jak malowidła, drzewa jak zabytki, a pisarze jak niebiosa. Gdzie on znajdował czas, żeby to wszystko zapisać? To przewodnik, a jego autor wędrowiec jest istotą najbardziej wyrafinowaną, jaką kiedykolwiek nosiła ziemia, mającą w plecaku całą wiedzę wszechświata. Lektura tej książki jest długa, żmudna, trzeba uzbroić się w cierpliwość, odkładać ją, znów brać do rąk. Wchodzimy w życie genialnego zmarłego. Mamy ochotę wiedzieć o nim wszystko. Każde zdanie (czasem telegraficznie skrótowe) zawiera potencjalną historię, inspirujący obraz, wykropkowany sen. W 1901 roku (ma wówczas dwadzieścia lat) pisze na przykład: „Mały francuski chłopiec, zakochany w ekstrawaganckiej dwunastoletniej Amerykance. Stoi przy niej, gdy ta gra w warcaby”. Widzimy ich, oni istnieją, to jest scena z Viscontiego, fotografia Brassaï, obraz Renoira. Inny przykład (całkowicie przypadkowy, dziennik Larbauda to niewyczerpane złoże): „Wulgarność, obcesowość, stereotypowe zachowanie zamożnych ludzi z klasy średniej zdegustowały mnie tego ranka na statku. Jedyną poprawnie zachowującą się osobą był robotnik w brudnym ubraniu. Widziałem piękne rzeczy w wodach jeziora (Larbaud pisze to nad jeziorem Como w 1912 roku): na wpół rozwinięta róża i złocista garść suchych liści (liści drzewka oliwnego) na krótko zamajaczyły na jednej z fal”. Następnym razem, gdy jakiś młody gnojek mnie zapyta, dlaczego czytam książki, będę musiał odpowiedzieć: po to, żebym w 2011 roku mógł dostrzec złocistą garść suchych liści na fali wytworzonej przez kilwater statku na jeziorze Como trzynastego lipca 1912 roku. 

Valery Larbaud, życie

Jako dziedzic właścicieli źródła Vichy Saint-Yorre nie robił w życiu nic poza czytaniem, podróżowaniem i pisaniem. Valery Larbaud urodził się i zmarł w Vichy (1881–1957). Ów „patriota kosmopolita” bardzo często jeździł Orient Expressem i wstępował na pokłady luksusowych transatlantyków. W 1911 roku napisał Ferminę Márquez, rzecz o szesnastoletniej Hiszpance, która jest jedną z najpiękniejszych dziewczęcych postaci w całym poczcie dziewczęcych postaci literatury. „Młoda dziewczyna! Gdy się ją widzi, chce się klaskać w dłonie i tańczyć wokoło niej”[127]. Czy przeczytawszy coś takiego zbyt wcześnie, można nie mieć w dorosłym życiu problemów seksualnych? Larbaud, tłumacz Ulissesa Joyce’a, stworzył wyłącznie genialne wiersze i wyłącznie subtelne książki: dziennik Barnabootha (w którym dobija czytelnika słowami: „Nigdy nie mogłem spojrzeć na ramiona młodej kobiety, nie myśląc o założeniu rodziny” – on, który zmarł bezpotomnie), Enfantines (Dziecinady, 1918), Amants, heureux amants (Kochankowie, szczęśliwi kochankowie, 1923), Jaune bleu blanc (Żółty niebieski biały, 1923). W 1935 roku doznał udaru mózgu (w tamtych czasach nazywano to apopleksją); odtąd przez dwadzieścia dwa lata był unieruchomiony na wózku inwalidzkim, zdolny wypowiedzieć wyłącznie jedno zdanie, w którym mieści się całe jego nostalgiczne i pełne zachwytu dzieło: „Dobry wieczór, rzeczy doczesne”.

Frédéric Beigbeder

Pierwszy bilans po apokalipsie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.