„Twórczość” 1990, nr 10 (Czytane w maszynopisie)
Pryncypia, 1993
W czasie porażenia tragiczną śmiercią Wilhelma Macha (2 lipca 1965) myślałem o straceńczej dobroci tego człowieka.
W ćwierćwiecze od tej daty (2 lipca 1990) dochodzę do zrozumienia, że cenniejsza od dobroci była jego ludzka i pisarska niejednoznaczność.
Tę niejednoznaczność demaskowali podopieczni niezdolni do elementarnej lojalności i surowo osądzali badacze, którym nie podobało się, że Wilhelma Macha nie daje się przypasować jednoznacznie do żadnej politycznej, artystycznej i w ogóle jakiejkolwiek doktryny.
W ciągu ćwierćwiecza (ponad dziewięć tysięcy dni i nocy) można zapomnieć własną matkę i znienawidzić jedynego syna, taki czas dla pamięci o człowieku, który ani przez chwilę nie był najważniejszy, może być bezlitosny.
Jeśli dziś jak przed laty przyjazną zażyłość z Wilhelmem Machem uważam za dobry podarunek losu, to nie ze względu na bezgraniczną dobroć Wilhelma Macha, lecz ze względu na jego organiczną i niezbywalną niejednoznaczność.
Ona decydowała o bujności i barwności jego życia jakby skrywanego i pokątnego, całkiem nie na widoku.
Dzięki niej można go było zastać na przykład przy przygotowaniach kolacji dla ulicznika w trakcie intelektualnej rozmowy o Obcym Alberta Camusa z Marysią Brandysową.
Niejednoznaczność sprawiała, że mogła się zdarzyć okazja do słuchania jego opowieści o rozmowie politycznej z marszałkiem Marianem Spychalskim lub o całonocnym sporze z grupą generałów, gdy szło się akurat na wieczorną wódkę, a to z Jerzym Andrzejewskim, a to z Haliną Mikołajską, lub czasem z samym Jerzym Zawieyskim.
Towarzystwo ulicznika lub ulicznicy Machowi nie ubliżało, w towarzystwie generałów nie widział zaszczytu.
Pozycje społeczne, maski polityczne, przebrania światopoglądowe nie miały dla niego istotniejszego znaczenia.
Nie mogły go mieć dla kogoś, kto wiedział jak gdyby przedustawnie, że to, co może pretendować do autentyczności w człowieku, jest rzadko wykrywalne w pokładach zewnętrznej i wewnętrznej nieautentyczności.
To nieautentyczność w każdej swojej postaci prze do udziału w maskaradach i błazeństwach wystawianej na widok jednoznaczności.
Dziwiła mnie przed laty refrenicznie manifestowana w Górach nad czarnym morzem — trzeba użyć tego słowa — nienawiść do „krytycznych biedactw”, dopiero dziś rozumiem, że budowana w głównym jego dziele pisarskim filozofia wielorakiej niejednoznaczności wszystkiego w człowieku wymagała w miarę wyraźnej deklaracji, przed kim się tej filozofii broni.
Adres „krytycznych biedactw” był pod każdym względem intelektualnie wygodny i empirycznie prawdziwy.
Wilhelmowi Machowi dali się we znaki nie piszący krytycy z nazwiskiem, lecz całe sfory „krytycznych biedactw” z wydawnictw, z redakcji i z instytutów naukowych, z tymi sforami funkcjonariuszy jednoznaczności toczył całą wojnę o wstęp do Pism wybranych Zofii Nałkowskiej, narażając się na dotkliwe porażki.
W adresie „krytycznych biedactw” nie było nic przypadkowego, ten adres się narzucał w programowym utworze autotematycznym, w dziele literackiej i życiowej walki o prawo do filozofii i praktyki niejednoznaczności, która jednoznaczność zawsze i we wszystkich swoich wcieleniach kwestionuje, odrzuca i potępia.
Jednoznaczność forsuje bez pardonu sfiksowaną ideę, żeby człowieka — czyli górę możliwych znaczeń — przerobić w Niemca, w Polaka, w Żyda, w komunistę, w antykomunistę, w czciciela palca w bucie lub palca w nosie.
Wszystkim, jakiekolwiek się pojawiają, wcieleniom jednoznaczności obcy jest wstyd z powodu bezpodstawności i nieludzkości swoich pretensji, uzurpacji i oszukańczych pozoracji.
Wierząc, jak wierzył, w słowo, nie wierzył w nie aż tak, żeby być słowa czcicielem. Potrafił słowem gardzić w potrzebie lub z fanaberii.
Z pogardy dla słowa, gdy jej doświadczał, szafował słowem, kpiąc w duchu z „krytycznych biedactw” przyszłości, które nie będą w stanie rozpoznać, jak różne mogą być słowa w swoich wagach, kształtach, kolorach, odcieniach i przede wszystkim funkcjach.
Wilhelm Mach nie mógł przewidzieć, że choroba przymusowej jednoznaczności będzie się nasilać i rozprzestrzeniać, że w niektórych sferach ludzkiego działania osiągnie wymiar epidemii, niszcząc ważne dziedziny ludzkich osiągnięć, sztukę i szczególnie literaturę.
Takie niszczycielstwo dosięga samego człowieka, który sobą może być tylko wtedy, gdy nie jest i nie musi być jednoznaczny, gdy włada, gra i swobodnie rozporządza wielością swoich możliwych znaczeń, gdy je w imię swoich podstawowych praw swobodnie dla siebie wybiera lub odrzuca.
Henryk Bereza
Alfabetyczność
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.