Kazan był najsłynniejszym wilkiem w Polsce i jeśli chodzi o popularność, przebił nawet swojego imiennika, wilczo-psiego mieszańca z powieści Jamesa Curwooda o polskim tytule „Szara Wilczyca” (oryginalny tytuł książki to właśnie „Kazan”). Nasz białowieski Kazan był w pierwszej połowie lat 90. prawdziwą gwiazdą. Toczyła się wtedy w Polsce dyskusja nad objęciem wilków na terenie całego kraju całkowitą ochroną. Zanim w 1997 roku zapadła decyzja w tej sprawie, to właśnie Kazan był kimś w rodzaju ambasadora wilczej sprawy. Wystąpił w klasycznym już i bardzo pięknym filmie „Tętno pierwotnej Puszczy” Bożeny i Jana Walencików – w części opowiadającej o drapieżnikach. Odwiedzali go też z kamerą realizatorzy słynnego w tamtych latach programu telewizyjnego „Animals”. Dziesiątki fotografów robiły mu zdjęcia. Podobiznę Kazana wciąż można znaleźć w książkach, folderach i na pocztówkach z Podlasia. Czasami Kazan występuje na nich jako całkiem dziki wilk, którego fotograf-tropiciel cudem sfotografował w dzikich ostępach Puszczy. Kiedy czytam takie opisy, uśmiecham się pod nosem, bo od Kazana czasami nie dało się opędzić. A jego charakterystycznej wesołej mordy nie da się pomylić z żadną inną wilczą ani psią gębą.
Na samym początku nic nie zapowiadało losu gwiazdy. Kazan miał stróżować na lisiej farmie. W tym celu jej właściciele kupili go najpewniej w maju na targu w Hajnówce. Ale nigdy nie został stróżem. Stał się ulubieńcem rodziny, do której trafił. Właściciele farmy bardzo pokochali tego dziwnego psa. Tak bardzo, że rozpuścili go jak furmański bicz. Nie dość, że Kazan jadł wspaniale, to jeszcze spał w łóżku z domownikami. Wszystkim się to podobało tak długo, jak długo był małym zabawnym wilczkiem. Kiedy jednak pod koniec lata urósł i stał się wilczym młodzieńcem z wielką ochotą do rozrabiania, zaczepiania ludzi oraz kopania nor wszędzie, gdzie się dało, zaczęły się schody. Żadna, nawet najbardziej zakochana w zwierzaku rodzina nie wytrzymałaby tego. Nic dziwnego, że właściciele zaczęli szukać dla niego odpowiedniego miejsca. Choć perspektywa rozstania z Kazanem była dla nich bolesna, nie mieli wyjścia. Wilka oddano we wrześniu do Zakładu Badania Ssaków Polskiej Akademii Nauk w Białowieży, dziś Instytutu Biologii Ssaków. Zarówno właściciele, jak i naukowcy uznali, że to dla niego najlepsze miejsce. Były tam solidne klatki, w których mógł mieszkać, nie robiąc nikomu szkody. A przede wszystkim mało kto zna się na wilkach tak jak naukowcy z Białowieży.
To właśnie w Zakładzie Badania Ssaków w grudniu 1993 roku poznałem Kazana. A właściwie poznał nas Karol Zub, który został jego głównym opiekunem. Z Karolem przyjaźniliśmy się od roku. Był on wówczas pracownikiem technicznym w Zakładzie, ale każdy wiedział, że jego wiedza o przyrodzie jest olbrzymia. Z jego zdaniem liczyli się wszyscy utytułowani naukowcy. Pewnego zimowego dnia przyjechałem z Warszawy, gdzie wtedy jeszcze mieszkałem, żeby wybrać się z nimi na taki wilczy spacer. Najpierw miałem się, oczywiście, z wilkiem zapoznać. Co tu dużo gadać, ciekawość mieszała się ze strachem. Stanąć z oswojonym wilkiem, od którego nie dzieli mnie żadna krata – to jest przeżycie. A Kazan nie był już szczeniaczkiem. Widziałem go na zdjęciach, wielkością przypominał sporego owczarka niemieckiego i podobno zjadał przynajmniej 2 kilogramy surowego mięsa dziennie.
Minęliśmy z Karolem budynek Zakładu, taki długi barak, dalej ogródki pracowników, w których uprawiali oni cebulę i marchewkę, wreszcie stanęliśmy przed zardzewiałą furtką, za którą były klatki. – Uważaj, bo będzie próbował wleźć ci na głowę – ostrzegł mnie Karol. Otworzył furtkę, potem klatkę. Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nagle coś wielkiego i szarego wystrzeliło z klatki, zawróciło, rozpędziło się i ani się obejrzałem, jak wielkie wilczysko skoczyło i ogromnymi łapami trzepnęło mnie w klatkę piersiową. Cios był potężny. Zachwiałem się na nogach i tylko cudem nie runąłem na ziemię. Nie był to koniec wystawiania mnie na próbę. Nie zdążyłem jeszcze wyjść z szoku po uderzeniu, gdy wilk stanął przy moim boku, a ja poczułem na dłoni jego wielkie i ostre zębiska. Trzymał ją spokojnie, ale bardzo stanowczo. Trzymał i patrzył mi w oczy swoimi brązowymi ślepiami, jakby chciał zapytać: „I co teraz, koleżko?”. Moment, w którym wilk trzyma w paszczy twoją dłoń, nie jest może najlepszą okazją na zachwyty, ale będąc tak blisko Kazana, nie mogłem nie zauważyć, że był piękny. Jak z kreskówek o wilkach, w których te są zawsze dobrze zbudowane i mają wspaniałe, szare gęste futro. Od wilków z obrazków różniły go tylko całkowicie brązowe ślepia i uśmiech. Tak, uśmiech. Wilki na obrazkach mają zazwyczaj miny poważne, ewentualnie mistyczne, groźne albo niezłomne. Takie są nasze wyobrażenia o tych zwierzętach. Tymczasem Kazan był po prostu uśmiechnięty. Paszczę miał często rozdziawioną, a jej kąciki uniesione do góry. Oczywiście tego uśmiechu nie widziałem, gdy trzymał w zębach moją dłoń. Jeżeli już, to szelmowsko świeciły mu się oczka w oczekiwaniu na to, co zrobię, a raczej czego nie zrobię.
Wiedziałem, że Kazan mnie testuje i że właśnie przechodzę najważniejszą część sprawdzianu. Modliłem się w myślach, żeby tylko nie wpaść w panikę. Karol, który majstrował przy smyczy i obroży, jakby pochłaniały go wyłącznie przygotowania do spaceru, szeptał:
– Nie możesz mu teraz pokazać, że się boisz, bo wejdzie ci na głowę.
Mówił to tak, jakby nie chciał, żeby wilk usłyszał, jak mnie instruuje, albo żeby pomyślał, że spiskujemy przeciw niemu. Karol doskonale wiedział, że zwierzęta wyczuwają nasze intencje, i robił wszystko, żeby Kazan ich nie poznał.
– Złap go drugą ręką za kark – powiedział mi z miną, która dla Kazana miała oznaczać, że ma w nosie to, czy ten wielki wilk zaraz zmiażdży dłoń jego kolegi, czy nie. Czułem, jak zaczyna się ze mnie lać zimny pot. Łatwo powiedzieć: „Złap go za kark”! Ale to bydlę ma moją dłoń w paszczy i wystarczy, że ją ściśnie, a zostanie z niej krwawa, pozbawiona palców miazga. Zdążyłem zobaczyć dość pogruchotanych przez wilcze szczęki jelenich kości, żeby móc sobie wyobrazić, co Kazan może zrobić z czymś tak delikatnym jak ludzka dłoń. Wiedziałem jednak, że muszę się zmierzyć z tym wilkiem. Obróciłem się w jego stronę i wolną ręką złapałem za luźną skórę na karku. Musiałem nabrać jej w dłoń jak najwięcej, żeby wilk poczuł, że go trzymam. Chwyciłem więc, a dodatkowo jeszcze przycisnąłem zwierzę do ziemi. Kazan zareagował tak, jakbym wcisnął magiczny guzik. Natychmiast uwolnił moją dłoń, podkulił ogon i przewrócił się na plecy, pokazując brzuch. „Już nie jestem strasznym wilkiem, jestem uległym szczeniaczkiem” – spojrzał mi w oczy w taki sposób, jakby chciał powiedzieć te właśnie słowa. Puściłem go. I ukradkiem obejrzałem dłoń. Choć trzymał ją tymi swoimi ostrymi zębiskami, nie został nawet ślad.
We trójkę z Karolem i Kazanem ruszyliśmy na łąki przez ośnieżony park pełen wielkich drzew, zwany Parkiem Pałacowym (stał w nim kiedyś pałac cara). W parku zaczepkom nie było końca. Wilk ciągle starał się albo zajść mnie od tyłu i skoczyć na plecy, albo uderzyć z przodu. Dopiero na łąkach w pobliżu Białowieskiego Parku Narodowego przestał się mną interesować. Rozpoczął polowanie na małe gryzonie, zapewne norniki. Był w tym zapamiętały. Nornik tylko z pozoru nie jest atrakcyjną ofiarą dla wilka. W tym niewielkim zwierzątku jest wszystko: od witamin po minerały. Próżno jednak będziecie szukali w wykazach wilczych ofiar norników albo myszy. Nie uwzględnia się ich, bo to tylko incydentalne ofiary, a także dlatego, że to ofiary trudno wykrywalne. Badania nad dietą drapieżników robi się głównie na podstawie ich odnalezionych ofiar oraz włosów wyciągniętych z ich odchodów. Tymczasem nornik, a tym bardziej jego resztki, to coś tak małego, że właściwie nie da się tego wykryć. Myślę, że to, co z nich zostaje, ginie w masie włosia innych, o wiele większych zwierząt, takich jak jelenie lub – rzadziej – dziki.
(...)
Kazan polował tak, jak robią to lisy. Najpierw wytrwale węszył z nosem w śniegu, po czym wykonywał skok na wyprostowanych nogach – jak na sprężynach – żeby spaść tam, gdzie spodziewał się nornika. Norników, niestety, nie udało mu się złapać. Znalazł za to pod śniegiem wielką kość. Może należała do jakiegoś padłego albo zabitego przez wilki jelenia, którego szczątki po łąkach rozwlekły lisy? Wystarczyła sekunda, żeby potężny gnat złamał się z trzaskiem w mocarnych szczękach Kazana, a mnie na myśl o mojej dłoni, która godzinę wcześniej znajdowała się pomiędzy jego zębiskami, zrobiło się nieswojo.
Po kilku wycieczkach w towarzystwie Karola i Kazana zapadła decyzja, że na spacer z wilkiem mogę iść sam. Znałem już trochę wilczy język, wiedziałem, że niewiele w nim odgłosów, a dużo mowy ciała. Podkulony ogon to uległość. Machanie końcem kity i położone uszy to zadowolenie. Kazan skomlał tylko czasami. Gdyby warknął i zjeżył sierść, musiałbym się pilnować, bo to oznaczałoby atak. Wychodząc z nim bez Karola, miałem trochę stracha. Nie chodziło tylko o mnie – po pierwszej lekcji wiedziałem, jak nie dać mu się zdominować. Bałem się o innych. Kazan zaczepiał prawie każdego, kogo napotkał po drodze. A jeśli ten ktoś nieopatrznie szedł przez park z torbą, która na dodatek była szeleszczącą plastikową reklamówką, to w Kazana wstępował demon. Za wszelką cenę musiał taką torbę mieć. A raczej rozerwać ją na strzępy, żeby się przekonać się, że nie ma w niej niczego ciekawego. Reklamówki (jak się wtedy mówiło) interesowały Kazana, bo Karol właśnie w takich torbach przynosił mu smakołyki. Nie tylko mięso, ale też biały ser. Dlatego gdy tylko widziałem podczas spaceru, że ktoś się do nas zbliża, natychmiast zakładałem Kazanowi kolczatkę. Zapierałem się przy tym nogami z całych sił i modliłem, żeby wilkowi nie udało się mnie wywrócić, dopóki właściciel torby nie zniknie za drzewami.
Po wyjściu z parku na łąki można było na chwilę odetchnąć z ulgą. Tu raczej nikt się nie włóczył. Kazan mógł ewentualnie pognać za jeleniem, ale te rzadko pojawiały się za dnia. Zimą nie było ani koni, ani krów, które, jak opowiadał mi Karol, nasz wilk uwielbiał zaczepiać. A że z nudów kogoś zaczepiać musiał, padało na tego, kto wyprowadzał go na spacer, czyli mnie. Zabawa polegała na tym, że podkradał się do mnie, a ja udawałem, że tego nie widzę. Nagle ku mojemu rzekomemu zdziwieniu zrywał się i pędem ruszał w moim kierunku. Jeżeli udawało mi się odwrócić i uderzyć go ręką – wygrywałem ja. Jeżeli Kazan zdołał wcześniej dopaść moją nogę lub rękę – wygrywał on. Jego zwycięstwo było szczególnie nieprzyjemne, gdy chwytał nogę, bo wystarczyło wtedy, żeby naparł na nią barkiem, i już lądowałem na śniegu. A wtedy czekała mnie obowiązkowa walka polegająca na tarzaniu się w śniegu. Uf, z takiego spaceru zawsze wracałem wykończony. Zabawa ze mną była dla Kazana nie tylko treningiem, ale też ciągle i na nowo powtarzanym sprawdzianem tego, który z nas stoi wyżej w hierarchii watahy. Kazan musiał spróbować się ze mną, z Karolem i z każdym, kto pojawiał się w jego towarzystwie.
(...)
Wytarmosił i sponiewierał na przykład naszą koleżankę Joannę Łęską, która przyjechała nakręcić o nim program dla telewizji. Było nam jej naprawdę szkoda. Kazan nie bał się nawet żubrów. Karol opowiadał mi, że kiedyś na leśnym spacerze nasz wilk natrafił na stado z młodymi. Ruszył do nich, a żubry zareagowały tak, jak powinny zareagować na widok wilka: młode natychmiast znalazły się w środku stada, którego czoło najeżone rogami zwierząt ruszyło na Kazana. Karol ledwo zdołał zapanować nad wilkiem, który chciał się koniecznie z żubrami pobawić. Tym razem dał się przekonać, ale zdarzało mu się wściekać, gdy nie mógł postawić na swoim. Pamiętam, gdy kiedyś wyszliśmy na spacer z Kazanem. Było z nami dwóch Holendrów, którzy po półgodzinie postanowili wrócić do Białowieży i udać się do knajpy. Na nieszczęście Kazan zapragnął im towarzyszyć. A przecież nie można było dopuścić do wizyty nawet oswojonego wilka w lokalu gastronomicznym pełnym ludzi. Kazan chciałby się pewnie zaprzyjaźnić z każdym gościem, a z niektórymi nawet powalczyć o miejsce w hierarchii stada. Karol wziął więc Kazana na smycz, a wtedy wilk oszalał z wściekłości. Zmarszczył pysk, pokazał zęby i zaczął warczeć, co w przypadku wilka stanowi o wiele poważniejsze ostrzeżenie niż u psa. Spanikowałem, przyznaję. A Karol usiadł tuż przed błyskającym ostrymi zębami pyskiem i zaczął cichutko przemawiać. Nie wiem, co mu mówił, ale Kazan po chwili się uspokoił.
Spacery były wspaniałe, ale ich koniec zawsze był kłopotliwy. Wilk bardzo szybko zrozumiał, że zabawy i spacer mogą potrwać góra parę godzin dziennie. Resztę doby musiał spędzić sam w klatce. Dziś myślę, że nie chodziło mu nawet o zwykłą nudę. Po prostu dla zwierzęcia stadnego albo, jak kto woli, rodzinnego samotność musiała być prawdziwą udręką. To dlatego Kazan szalał z radości, gdy widział, że do jego klatki zbliża się ktoś, kto zabierze go na pola. I dlatego robił wszystko, żeby po powrocie ze spaceru nie dać się zamknąć. Jedynym sposobem było zwabienie go do klatki za pomocą kawałka mięcha. Niestety, kiedy był nakarmiony, nawet to nie pomagało. Czasami Karol musiał się z nim długo bawić w ciuciubabkę, zanim udało mu się zaprowadzić go do „domu”. Niedawno opowiadał mi, że bywał załamany, gdy po trwającym kilka godzin spacerze musiał kolejne dwie spędzać na wymyślaniu trików, które miały pomóc zamknąć Kazana. Najlepszym sposobem było umówienie się na powrót o określonej godzinie z kimś, kto mógłby stać przy klatce ze smakołykiem. Karol przed otwartą klatką spuszczał wilka ze smyczy, a jego pomocnik, który stał tuż obok, wrzucał jedzenie do środka i momentalnie zamykał drzwi. Jeżeli spóźnił się choć o kilka sekund, Kazan w mgnieniu oka wypadał ze zdobyczą w pysku na zewnątrz. Wkrótce jednak samotność Kazana miała się skończyć. Na szczęście nie tylko dla niego.
Adam Wajrak
Wilki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.