Egzaminatorka grzecznie każe usiąść młodemu mężczyźnie i kobiecie, a potem formułuje dwa pytania: – Pan scharakteryzuje bohatera wybranego dzieła realizmu krytycznego i naturalizmu. Pani natomiast powie o perspektywach powieści współczesnej na tle wspaniałej polskiej prozy ubiegłego wieku. Zanim państwo się przygotują, ja pójdę zrobić sobie filiżankę kawy.
Podnosi się i dostojnie opuszcza gabinet.
– Zaraza – wzdycha studentka. – Tylko chłopaki nie mają u niej problemów. Ty powiesz na przykład o jej ulubionym zającu i realistycznym pięknie zajęczych bobków i z głowy. A ja już jestem zarżnięta!
– Wy, dziewczyny, kupicie jej na poprawkę obrus haftowany w błękitne, kaszubskie kwiatki – zauważa lekko student. – Zając – zastanawia się – chyba słyszałem o zającu.
– Chodzi z pewnością o szaraka – wtrąca się z wywietrznika krasnoludek. – Po łacinie Lepus europaeus. Pospolity w Polsce. Czterosiekaczowiec. Roślinożerny.
Ubarwienie szaro-rudo-brązowe, na brzusznej stronie ciała białe. Końce długich uszu, zwanych słuchami, i wierzch ogona czarne. Przerażony lub ranny kniazi, czyli wydaje osobliwy głos. Jeśli trzeba by o rozmnażaniu…
– Koleś – mówi studentka. – Gdzie ty jesteś?
– Nieważne! – odkrzykuje Pleton.
– Masz dziwny głos. Lepiej mnie byś pomógł.
– Owszem – zgadza się gnom. – Pisz!
Przez dwadzieścia minut w proroczym skupieniu dyktuje dziewczynie jedyną, jak się może wydawać, rozsądną odpowiedź na temat. Kończy zasadniczy wywód, gdy wraca doktor Sowokińska.
– Najpierw pani – zwraca się egzaminatorka do studentki. – Proszę.
Dziewczyna przełyka ślinę i najpierw stękając, a potem z większą, rosnącą odwagą czyta odpowiedź z zapisanej gęsto kratki:
– Zadane mi pytanie zawiera dwie sugestie: pierwszą, że realistyczna proza była wspaniała, i drugą, iż powieść ma przed sobą jakieś perspektywy. Już to przesądza o rzetelności odpowiedzi. Tymczasem realizm, jakkolwiek go rozumieć, jest podstawowym nieszczęściem sztuki w ogóle, a literatury przede wszystkim.
Ten ukształtowany około roku tysiąc osiemset pięćdziesiątego kierunek literacki, choć rodowód jego jest wcześniejszy, respektujący wyłącznie naukowe prawa rządzące rzeczywistością ludzką, popełnia błąd główny, gdy ulega, a czyni to, teoriom zwanym naukowymi. Teorie te, jak wiadomo, bez przerwy zmieniają się.
I tak realizm psychologiczny, bazujący długo na poglądach Freuda, okazuje się dziś nieprawdziwy, podobnie jak jutro stanie się fałszem modna współcześnie teoria w tej czy innej dziedzinie. Tematyczną pożywką realizmu są zawsze reguły przyjmowanej w konkretnym czasie moralności i zasady tak zwanego zdrowego rozsądku. Co to jest zdrowy rozsądek, diabli wiedzą, a normy moralne płynne jak woda w brudnej rzece etyki. Dziś na przykład Emma Bovary mogłaby spokojnie mieć swego idiotycznego kochanka, a Izabela Łącka poszłaby z rozkoszą do wyłożonego pieniędzmi łóżka Wokulskiego. I co z tego? Poza tym realizm ślizga się wyłącznie po nudnych, wielokroć przedstawianych (można tu jedynie mówić o zmianie dekoracji) zewnętrznościach życia, niewiele przyczyniając się do przekazania wielkości i nędzy wewnętrznych, wielorakich jego zjawisk. Idiotyczna sztuka zapisywania pozorów. Realizm jest wytworem cywilizacji, przypisaniem człowiekowi zbiorowych reakcji charakterystycznych raczej dla skomplikowanych maszyn i niewątpliwie zjawiskiem ideologicznym, mającym na celu wmówienie społeczeństwu, jakie działania są pożyteczne, a jakie niedobre. Dobre, niedobre dla kogo? Powieść realistyczna stanowi artystyczne oszukaństwo, tym większe, im piękniejsza wydaje się jej estetyka. Eliminuje ona tę najprawdziwszą świadomość, z jakiej wyłącznie składa się dusza człowieka, świadomość oderwaną od nietrwałych rzeczy…
Doktor Sowokińska, bębniąca od pewnego momentu kościstymi palcami po blacie biurka, wrzeszczy nagle jak kogut w pełni swych męskich sił: – Dość! Dość tych bredni!
– To nie są brednie – odkrzykuje nad jej głową rozzłoszczony krasnoludek. – To są indywidualne poglądy!
– Kto to? Co to? – odwrzaskuje egzaminatorka.
– Tam, w lufciku – mówi student – siedzi jakaś małpa.
– To jest papuga albo kruk – twierdzi studentka.
– Precz z tym – żąda doktor Sowokińska. I energicznie otwiera szufladkę biurka, skąd wydobywa blaszany pojemnik zawierający nieosiągalny na rynku naturalny dezodorant miętowy firmy „Uroda”.
– Ja poleję tę wiewiórkę – ofiarowuje się student.
– Samaś wiewiórka, ty obfajdana zajęcza kito – mówi spokojnie skrzat. – Oto cały nasz realizm.
Widząc jednak, że student wchodzi na biurko, a doktor Sowokińska nerwowo wydłuża składaną parasolkę, poczyna opuszczać się w dół brudnego kanału wentylacyjnego jak alpinista w skalnym kominie. Podróż tę kończy dopiero w piwnicy uczelnianego gmachu.
*
– Jego magnificencja – relacjonuje znacznie później Ainstein pełen nieudanego współczucia wobec tego nauczyciela akademickiego – wydaje się trochę zagubiony w swoim wielkim gabinecie. Wygląda, jakby go nikt nigdy nie kochał. Przerażające i głębokie uczucie naukowej samotności wśród ponad tysiąca ludzi. Chociaż to człowiek energiczny, inteligentny i nadmuchany do odpowiedniej wielkości, niknie jakoś w urzędowym zaciszu.
Może przytłaczają go dębowe boazerie, może baterie nie czytanych nigdy dzieł naukowych.
Albo i ta zwyczajowo niezbyt duża plama. Nie jest dobrze, jeśli rektor na swoim wygodnym fotelu, za swoim wygodnym biurkiem wydaje się petentom, a nawet krasnoludkom, tak mizerny i malutki, choć słusznej postury oraz barwy. Kto wie, czy przełożony całej uczelni nie powinien nie tylko na uroczystościach, ale i w powszednim urzędowaniu, występować w gronostajach, w łańcuchu na szyi i w ogóle we wszystkich insygniach władzy oraz dostojeństwa.
Ainstein pomaga nieco jego magnificencji w wyprodukowaniu sprawozdania z odbywającej się letniej sesji egzaminacyjnej. Gnom uważa, że już to, że rektor pisze rzecz osobiście zamiast ją zlecić zastępcom, odbiega od dobrego tonu.
Ainstein wdrapuje się na ogromne biurko i, stojąc od strony serca magnificencji, zerka w początek sprawozdania.
Piszący tylko trochę pachnie żytniówką.
Dokument informuje odpowiednie władze, że ostatnia sesja egzaminacyjna dla wydziałów stacjonarnych w roku akademickim tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt jeden łamane na osiemdziesiąt dwa przebiega bez zakłóceń. Zaostrzony regulamin studiów, mimo pewnych obaw, powoduje wyłącznie zjawiska pozytywne. Zwrot „mimo pewnych obaw” zostaje nagle przez rektora skreślony. Piszący tworzy kolejne zdanie informujące, że według dotychczasowych danych, dostarczonych przez dziekanaty, studenci uzyskują lepsze przeciętnie wyniki w kończącej się sesji niż kiedykolwiek. W tym miejscu magnificencja staje i bardzo martwym wzrokiem wpatruje się w papier.
Ainstein najciszej jak może, głosem podobnym jedynie do szelestu myśli, delikatnie podpowiada rektorowi dalszy ciąg sprawozdania. Wysoki urzędnik uczelni jakby się budzi, ożywia i nie analizując sytuacji podejmuje pisanie.
– Na wszystkich wydziałach oraz kierunkach – dyktuje krasnoludek – egzaminowani dają nie tylko wyraz właściwej postawie, pełnej dyscyplinie oraz rzetelności w traktowaniu obowiązków, ale także dowód, iż ćwiczenia, konserwatoria, seminaria, wykłady oraz inne formy akademickiego nauczania wyposażyły ich w niezbędną wiedzę.
W ciszy, której nie mąci nawet pluskanie deszczu o szyby, magnificencja kończy zapełniać już dwie strony brudnopisu, kiedy karzełek strzela głupstwo.
Ainstein używa mianowicie w jednym ze sformułowań pojęcia „akceleracja”. Rektor przypadkowo nie zna wyrazu, aczkolwiek poza tym rozumie wszystkie inne w języku polskim, w tym ich synonimy oraz homonimy. Oczywiście nawet wybitny uczony może przez swe całe pracowite życie nie zetknąć się z jakimś pojęciem i to go wcale nie kompromituje.
Gnom powinien był powiedzieć „przyśpieszenie” i nic by się nie stało.
Akceleracja zgrzyta swoją niejasnością, nijakością znaczenia i magnificencja zwraca uwagę na fakt, iż słyszy jakiś obcy głos, jakby był nawiedzoną Joanną d’Arc. Ogląda się i spostrzega pomagającego mu Ainsteina.
Rektor, tak twierdzi duszek, jest pragmatycznym racjonalistą i powinien znać wszystkie sposoby wykańczania ludzi na małych uczelniach. Z tego powodu nie ma prawa przypuszczać, iż Ainstein pełni jakąś rolę w zmowie nieprzychylnych.
Patrzy na jasną, niewinną twarz skrzata, który stara się sympatycznie mrugać, i konstatuje twardo: – Zepsuję wam tę zabawkę!
I magnificencja dłonią zaciśniętą w pięść uderza w karzełka. Wali jedynie w masywny blat biurka. Ainstein bowiem jak mała panterka skacze mu na rękaw.
Następnie wdrapuje się na ramię dostojnika, zjeżdża po jego plecach na oparcie fotela i wykonuje salto w kierunku palmy. Docent Hindus, który otwiera właśnie drzwi gabinetu z przeciwnej strony, daje chochlikowi szansę uniknięcia dalszych prześladowań.
Anatol
Ulman
Potworne poglądy cynicznych krasnoludków
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.