Podsłuchał nas pewien pan, który nadszedł od strony przychodni, a potem skierował się w ulicę Ogrodową, gdy skończyła się nasza krótka rozmowa. Był tak szczupły, jakby już zrezygnował z ciała, niezbyt trafnego przejściowego opakowania dla duszy. Powiedział tak:
— Oto słowa Buddy: Kto kocha na sto sposobów, cierpi na sto sposobów; w kim jest jedna miłość, w tym jedno cierpienie; w kim nie ma miłości, nie ma i cierpienia.
Rozpoznaliśmy go, był psychologiem z poradni psychiatrycznej w lewym skrzydle przychodni. Siostra moja Małgorzata wyznała mu ufnie, iż poszukujemy Tujwy, kobiety o sześciu piersiach. Uważał, iż niepotrzebnie tracimy czas dzieciństwa na mrzonki. Byłoby dla nas z korzyścią, gdybyśmy skupili swe wysiłki nie na odkryciu, kim jest nasza Tujwa, lecz na odszukaniu naszego ja.
— Oczywiście — odpowiedziałem mu — mogliśmy przedsiębrać z Małgorzatą inne zajęcia: w górach i dołach odpadków poszukiwać w milczeniu naszych ja. Ani zachodnich ani wschodnich ja. Tym bardziej południowych, choć w naszym wypadku wydaje się to bardzo stosowne. Południowych nie bierzemy pod uwagę, południowe oznaczają tylko człowieka naturalnego, zwierzę ludzkie uwikłane w mity i totemy. I z pewnością podejmiemy nie tyle trud ten ile przyjemność wykrycia, czym jest nasze ja wyłuskane z ciasno przylegających śmieci Europy. Tyle że wówczas nie będziemy już o tym opowiadać, nie będzie potrzeby.
— W każdym razie — rzekł, jakby musiał nas czymś obdarować — nie starajcie się w niczym zwyciężać.
Podziękowaliśmy mu. Był pierwszym z ulicy, który rozmawiał z nami, jak z ludźmi.
— Dramat naszego zagubienia w tym świecie, bezsilności, braku porozumienia z kimkolwiek jest w Europie rozpatrywany od strony dupy, która boli. Od strony skutku więc nie od przyczyny. A z kim się porozumieć, kogo zainteresować sobą w cywilizacji zwycięzców? Cała przecież ludzka tłuszcza test poprzez tę szczególną kulturę (wytworzoną na kontynencie i doprowadzoną do komicznego zwyrodnienia w Stanach) ustawiana na konieczność zwyciężania innych. Od dziecka po starość człowiek musi być lepszy od pozostałych: lepiej powiedzieć wierszyk, namalować obrazek, zagrać na flecie. Lepiej czyli szybciej pędzić na mety wszelkich biegów. Lepiej zjeść, ubrać się, nawet ostrzyc. Lepiej pojechać, to jest lepszym pojazdem, wyższego rodzaju i kategorii. Lepiej się uczyć, wyglądać. Robić kupy w lepszy sedes, kąpać się w lepszej wannie, wąchać lepsze kwiaty, kontemplować lepszy krajobraz. A potem rozpaczać, że gorszy z lepszym nie mają wspólnego zdania w każdej sprawie. A w każdym biegu jest tylko jeden zwycięzca. Jeden w klasie prymus. Jeden wybitny w grupie wielkich. Jeden najbogatszy wśród bogatych. Jeden japoński samochód w dzielnicy, jedna willa z modrzewia. Jeden największy brylant. Cywilizacja zwycięzców w biegu po wszystko.
— Więc co? — spytał ten pan psycholog.
— Tymczasem wystarczyłoby nie chcieć być pierwszym. W niczym. Nigdy i nigdzie nie zwyciężać. Nie pragnąć rzeczy lepszych, a nawet podobnych. Szukać krajobrazów w sobie, a nie pod Akropolem. Smaku w skórce chleba zamiast w przesłodzonym serniku. Oczywiście nie na rozkaz tylko z woli własnej, nawet nie z wyboru i nawet nie z potrzeby.
Tak mu powtórzyłem niby małpa to, co mówił ojciec nasz Faust.
— Tak — zgodził się. — Nie chcę niczego. Prócz małego dobrego gramofonu.
— Zawsze się zaczyna od jakiegoś śmiecia — zamknęła rozmowę siostra moja Małgorzata. Pan psycholog ukłonił się nam, dzieciakom i począł kroczyć ku ulicy Ogrodowej.
Anatol Ulman
Ojciec nasz Faust Mefistofelewicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.