Dojeżdżamy do Monte Carlo. Na drodze, przy wjeździe, stoi monakijski policjant w białym mundurze obszytym złotymi galonami, w olbrzymim czaku z pióropuszem. Wygląda imponująco. Tadzio zbaraniał i szeptem, pełnym czci, mówi do mnie: „Pięęęękna glina”. Nie – to prawdopodobnie żołnierz gwardii. Jesteśmy spoceni i zmęczeni. Marynarka, spodnie, pończochy, buciki dławią nas i duszą. 25 km przekręciliśmy w godzinę dziesięć. Staczamy się w dół do Monte Carlo. Stare miasto leży na górze, na prawo – droga do kasyna jest na lewo. Poznaję je z daleka. Budynek przypomina luksusową kasetkę na papierosy. Wchodzimy do wielkiego parku i umieszczamy rowery w komisariacie policji. Wąsaty policjant od razu nam proponuje, że gdyby zabrakło nam pieniędzy, to on. chętnie kupi rowery. Rower jest teraz poszukiwanym wehikułem. Śmiejemy się: Sommes pas si bêtes. Wiążemy krawaty i siadamy na ławce w parku. Pot leje się z nas ciurkiem.
Tadzio rozwalił się na ławce i powiada: „Masz pojęcie? Monte Carlo. I to TAKIE lejtki jak my…” Postanawiamy przeznaczyć na grę 30 franków, to znaczy po 15 franków każdy; wygrana równo na połowę, niezależnie od tego, kto wygra.
– Tak, ale czy ty wiesz, jak to się gra? – pyta niespokojnie Tadzio.
– Nie.
– Ja też nie; grałem w trzy karty, w oko, w durnia, ale w ruletkę nigdy.
– Zobaczymy tam w środku – i patrzę na wejście.
Ludzie wchodzą, wychodzą, siadają na ławkach, wstępują do wielkiej i wytwornej kawiarni opodal. Obydwaj mamy jakieś głupie wrażenie, że wszyscy przyglądają się nam z ironicznym uśmiechem. W końcu podnosimy się z ławki i okrężną drogą, koło kilku sklepów z fantastyczną galanterią i biżuterią, podchodzimy do wejścia. Tak niedbale i obojętnie – z miną i ruchami starych graczy. Ale czuję, że w sumie przypominamy Flipa i Flapa. Przestępujemy próg i ogarnia nas półmrok.
Portier wskazuje nam drzwi na lewo, gdzie wydają karty wstępu. Siedzi tu kilku panów, sprawdza dowody osobiste, wypisują wszystkie dane na blankiecie i odsyłają to do kontroli. Po chwili kontrola wyraża zgodę na wpuszczenie nas i otrzymujemy imienne karty wstępu. Płacimy za nie „temu kasiarzowi” (kasjerowi – Tadzio nabrał animuszu) po 5 franków.
Wchodzimy do sal. Znowu półmrok, nad stołami wielkie lampy elektryczne, cisza i właściwie słychać tylko suchy trzask podskakującej w misce ruletki kulki przy najbliższym stole. Kiedyś nie wpuszczali tu na pewno takich „lejtków” w sportowych spodniach, ale teraz widzę tu sporo innych, podobnych do nas. Niektórzy panowie pozdejmowali nawet marynarki i siedzą w koszulach. Wygląda to raczej na partię pokera na Dzikim Zachodzie, a nie na ruletkę w świątyni kasyna, tego najsławniejszego kasyna. Stajemy przy jednym ze stołów. Ludzie siedzą wokoło, trzymają przed sobą małe zeszyciki i tabelki pełne cyfr, skrzętnie notują wychodzące numery. Jakiś maniak pracuje zawzięcie przy pomocy suwaka logarytmicznego i szepce coś do siebie. Od czasu do czasu typ, pogrążony całkowicie w cyfrach i w „swoim systemie”, stawia na jakiś numer i – przegrywa. Poza kołem siedzących przy stole stoi drugi szereg graczy, mniej poważnych. Ci rzucają niedbale sztony na stół, dyktując numer po każdym sakramentalnym faites vos jeux krupiera. Rien ne va plus brzmi, jak item missa est w czasie cichej mszy w pustym kościele. Stoimy i gapimy się. Tadzio zachowuje się jak w katedrze. Nie wytrzymał. Szepce mi do ucha: „Jędruś – już rozumiem – to tak, jak u nas: bęc kaczkie w brzuszek, tu się gra, tu się wygrywa, wapno, cukierki, siuwaks, czekolada, skumbrie…” Parsknąłem śmiechem i kilka osób spojrzało na mnie groźnie. Tadzio (już go wzięło) plecie: „To ci kopana kulka – skacze, jakby ją pchły gryzły. Jędruś – już rozumiem. Kupuj te «siajbki» (sztony) i trącamy kaczkie”.
– Tak, ale gdzie to kupić?
W tej samej chwili stojący obok pan nienaganną polszczyzną i mefistofelicznym szeptem cicho podpowiedział:
– Pan chcesz sztonyyy? Kup je pan u krupiera!
Tadzio pociągnął mnie do innego stołu. Kupujemy sześć sztonów po 5 franków i zaczynamy grać. Gra Tadzio. Nigdy dotąd nie zdradził się, że tak dobrze mnie francuskie liczebniki. Pewnym ruchem obstawia jednym sztonem dwa numery i głośno mówi: „Trez – katorz”. Przegrywamy. Stawiam ja, tylko na 13-tkę. Nic. Tadzio na 7-kę i też nic. Pozostawiam zabawę Tadziowi. Stawia jeszcze dwa razy i przegrywa. Zostajemy z ostatnim sztonem. Tadzio stawia już po raz drugi na 13-14. Kulka skacze, ślizga się i – wygrywamy. Tadzio spąsowiał. Już bardzo głośno mówi do krupiera: „Messie – isi – trez – katorz”. Krupier nie spieszy się i Tadzio wpada w pasję: „Czemu ten ogrodnik tutaj do nas nie grabi? – Mesie, isi, trez – katorz” tu, proszę pana, trzynaście – czternaście…
Ten obrzucił go trochę drwiącym spojrzeniem i spokojnie wręczył mi rulon sztonów – 85 franków. Od razu odkładam sześć sztonów do bocznej kieszeni jako kapitał zainwestowany, który się wrócił i dwa daję Tadziowi. On jest już w transie; oczy mu błyszczą, drepta i pcha się między ludzi otaczających stół. Tak musiałby się zachowywać w kasynie Donald – kaczka Disneya.
Nareszcie wiem, kogo Tadzio mi przypomina: oczywiście Donald. Przegrywa raz, potem stawia na 35-36 i wygrywa. Drugi rulon sztonów wędruje do moich rąk. Daję Tadziowi cztery i nie zważając na grę, patrzę na ludzi. Pełno tu jakichś starszych pań, wymalowanych apokaliptycznie, ubranych krzycząco i staromodnie, w kapeluszach z epoki kankana. Łańcuszki na szyi, bransoletki, koronki, perfumy żrąco-duszące. Wszyscy wpatrzeni w kulkę, w grabki, odprowadzają zazdrosnym spojrzeniem każdy rulon sztonów wręczany komuś, kto wygrał. Wielkie, siwe płachty 500-frankówek przechodzą z torebek do kieszeni krupiera, wieżyczki sztonów raz przesuwają się do kogoś, raz odsuwają i nie wracają lub wracają w znacznie większej ilości. Niektórzy mają wypieki na twarzy, tej pani trzęsą się ręce, tamta uporczywie ściska w dłoni chusteczkę do nosa i usiłuje zrobić z niej kulę. Mężczyzna obok mnie nie sięga nawet po chusteczkę i szybkim ruchem obciera pot z czoła i z karku – krawatem. Czuje się, że nie jest to JEGO ruch; to odruch spoza zasięgu jego świadomości. Wszyscy zachowują się spokojnie i tylko po małych gestach można poznać, co się w nich dzieje. Przypominają mi kocioł parowy w czasie próby: też nic nie widać. Jedynie strzałka manometru przekroczyła już czerwoną kreskę i czuję, co tam dzieje się poza ścianami.
Nie rozumiem, jak można poniżyć się do tego stopnia, by uzależniać cały swój spokój wewnętrzny, ład i harmonię, wszystko – od trzydziestu sześciu numerów i kulki. Patrząc na tych ludzi, myślę, że wysiłek nerwowy tych graczy, siła woli w utrzymywaniu pozornego spokoju, to wszystko nie jest proporcjonalne nawet do wielkiej wygranej. Podchodzi do mnie Tadzio; jak inni, tak i on jest już „gotów”. Wkłada mi znowu do ręki rulon sztonów. Przegrał trzy razy, na ostatni wygrał przy innym stole. Przeliczam i widzę, że „jesteśmy wygrani” i że cały pobyt w Nicei zapłaciło nam kasyno. Biorę Tadzia na bok i mówię „dosyć”. On jakby spadł z księżyca: „Jędruś, nie – jeszcze raz – coś mnie mówi, że na 21 wyjdzie…” Patrzę na zegarek. Już po 6-ej.
– Dosyć Tadziu, nie mamy reflektorów przy rowerach, za godzinę zacznie się ściemniać i zamkną nas za jazdę bez światła.
Tadzio poddaje się, więdnie, powraca do życia. „Dobrze, żeś mnie wstrzymał – już mnie zaczęło brać. Jakbym tak grał, to przegrałbym i te nasze siajbki i swoje pieniądze. Jędruś – to straszne – tu masz prawo zapomnieć o żonie, o dzieciach i splantować się na równo…”
Wyszliśmy na taras. Potem wymieniliśmy sztony na pieniądze. Wychodzimy. Słońce chyli się ku zachodowi i jest już chłodniej. Pijemy piwo i piszemy kartki. Tadzio do Warszawy, ja do Krakowa. Jakby nigdy nic. Może dojdą. (Doszły).
Andrzej Bobkowski
Szkice piórkiem
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.