Atmosfera domu podczas świąt, cudowność tych dni, podniecenie i czułość całej rodziny — to apogeum roku należało z pewnością do najsilniejszych wpływów formujących uczuciowość i wyobraźnię Fryderyka.
Rozbudzona jego wrażliwość wrychle zaczęła szukać własnego wyrażania. Związać z tym można jedno z bardzo prawdopodobnych podań, przekaz zanych przez rodzinę. Oto pewnej zimowej i burzliwej nocy wpadła do sypialni państwa Chopinów przestraszona służąca z okrzykiem:.
— Jezus Maria, duchy chodzą po salonie.
Powstało wielkie zamieszanie. Wszyscy, nasamprzód rodzice, a za nimi obudzone dziewczynki, podążyli przez wyziębłe pokoje. Duch, który objawił się w salonie, był im dobrze znany. Siedział przy fortepianie i powtarzał melodie, które zasłyszał od matki, gdy przygrywała gościom do tańca. Powtarzał je nieomylnie i co dziwniejsze ozdabiał 'je w nowe, własne modulacje. Miał na sobie tylko nocną bieliznę, bose nogi zwisały melancholijnie z wysokiego taboretu. Uśmiechnął się do rodziców i powiedział, że chce zastąpić matkę na następnej zabawie. Sporo było jeszcze krzątaniny tej nocy, zanim duch uspokoił się i położył do łóżka.
Możliwe, że ten błahy wypadek dał dużo do myślenia państwu Chopinom i miał poważniejsze znaczenie: postanowili, że syn będzie pobierał lekcje od zawodowego nauczyciela. Frycek skończył wtedy sześć lat.
Cudowne dziecko
Pojawienie się nauczyciela gry na fortepianie, Wojciecha Żywnego, w domu Chopinów musiało wywołać wielkie wrażenie. Po pierwsze oznaczało to koniec amatorskich lekcji domowych i początek prawdziwej nauki, po wtóre sam Żywny był oryginałem.
Liczył lat sześćdziesiąt i poruszał się z żywością młodzieńca. Wysoki, nieco pochylony, przedstawiał sobą barwny obraz zaniedbania. Chodził w długim surducie, najczęściej zielonym, z kieszeni wystawała mu ogromna czerwona chustka w kraty, w kamizelce z żółtego aksamitu widać było czworograniasty ołówek, który mógł służyć za podręczną batutę, a w razie czego za egzekucyjną dyscyplinę. Wielki biały krawat przekręcał się za każdym ruchem szyi, daremnie usiłując ukryć splamioną swoją przeszłość. Solidny fundament tej niezwykłej postaci stanowiły węgierskie buty z cholewami po kolana.
Stylu profesora z anegdoty dopełniała jeszcze żółta peruka. Przylegała ona płasko do czaszki, zaczesana od tyłu ku przodowi, z rozdziałem pośrodku. W podłużnej twarzy o spiczastej brodzie poruszały się małe, bystre oczy, najwięcej zaś miejsca zajmował w niej okazały nos o podejrzanej barwie, długi i melancholijny jak dziób pelikana. Cała ta postać z daleka pachniała tabaką, którą zażywał z olbrzymiej tabakiery, plamiąc krawat, kamizelkę i surdut.
Żywny nie był zapewne najlepszym metrem fortepianu w Warszawie, gdzie uczyli głośni nauczyciele: Krogulski, Wejnert, Wieman i Zawadzki, nie mówiąc o wiedeńczyku Wiirflu, należał jednak do ludzi znanych w całym mieście. Utrzmywał się z lekcji i codziennie od wczesnego ranka rozpoczynał wędrówkę od domu do domu. Pobierał trzy lub cztery złote za godzinę, co było nie najgorszą zapłatą. Mówiono nawet, że uskładał sobie ładną sumkę na czarną godzinę, bo potrzeby miał minimalne. Jedynym jego nałogiem było to, że od czasu do czasu pociągał tęgi łyk wódki. Zatajał tę słabość przed ludźmi, jak umiał, nie mógł jednak ukryć istotnego zdrajcy tajemnicy, czerwonego nosa.
Kiedyś miał swoje górne i chmurne lata, ale trudny los podciął mu skrzydła i wcześnie zaprzągł go do uciążliwej pracy. Pochodził z Czech, gdzie uczył się muzyki u niejakiego Kucharza. Od niego przejął i na zawsze zachował uwielbienie dla Jana Sebastiana Bacha. Grał na skrzypcach i na klawikordzie, próbował kompozycji, był też dyrygentem, skończyło się jednak na lekcjach. Wielka kariera uśmiechnęła mu się przed laty, gdy sprowadził go do Polski książę Kazimierz Sapieha i na swym magnackim dworze uczynił go domowym pianistą i nauczycielem muzyki. Stracił to zajęcie z powodu katastrofy Polski, a po rozbiorach kraju przeniósł się do Warszawy i tu rozpoczął swoją wędrówkę od domu do domu, latem i zimą.
Brat-łata, gaduła, trochę pieczeniarz i sknera, miał Żywny jedną nieobumarłą w sobie cnotę: szacunek dla prawdziwej sztuki. Wyczuwał jej ducha, rozumiał powagę, uwielbiał doskonały wyraz. Wiedział, że instrument, przy którym obtłukiwali sobie palce jego uczniowie i który sam obsypywał tabaką, może mieć wymowę aniołów. Mądrość tę chował dla samego siebie, bo nie umiał jej wyrazić ani komukolwiek przekazać. Ale nie chował jej nadaremnie.
Fryderyk był dla niego olśnieniem. Od zetknięcia się z tym dzieckiem drgnął w nim artysta, żywy jeszcze pod rumowiskiem czasu i niepowodzeń życiowych. Wszystko, co było w nim szlachetnego i wraz z niewygasłym ukochaniem sztuki kryło się pod rubaszną powierzchownością, ujawniło się teraz w trosce o nowego ucznia. Usuwał niedokładności w jego grze, wskazywał mu najlepsze wzory. Dzielił się z nim swoją miłością do Bacha, wprowadzał go w geniusz Mozarta. Fryderyk czuł tę życzliwość, zżywał się z nauczycielem i słuchał go z ufnością. Bez zawstydzenia odkrywał mu swoje największe dziecięce tajemnice: pomysły kompozycyjne. Grał przed nim polonezy i marsze, pytał o wskazówki i rady. Żywny wyciągał z żółtej kamizelki ogromny ołówek i spisywał zasłyszane kompozyqe.
Lekcje odbywały się o tyle nieregularnie, że Żywny poświęcał Fryderykowi każdą wolną chwilę. Stał się codziennym gościem w domu Chopinów, po lekcjach zachodził tam wieczorem na karty. Okazało się, że jest żywą kroniką dawnych czasów i gorliwym kolekcjonerem wszystkich ostatnich nowości. Opowiadał o nich przedziwnym językiem własnego układu, w którym niemieckie, czeskie i polskie słowa często znaczyły mniej niż zapał i elokwentne gesty. Prócz przyjaźni znalazł u Chopinów także nowe zajęcie, zaczął dawać lekcje panienkom i pensjonariuszom.
(...)
Fryderyk miał siódmy rok życia. Rósł normalnie śród normalnych radości i kłopotów rodzicielskich. Uczył się w domu, skarżył się niekiedy na zęby, jadał niechętnie jak zawsze. Był pełen dowcipu, uroku i kaprysów godnych swego wieku i podobny w tym do innych dzieci. Tylko muzyka oddalała go od przeciętności rówieśników, i to oddalała poza obręb wszelkich porównań.
Spędzał przy fortepianie długie godziny, ćwiczył z zapałem albo improwizował w pogoni za celem jemu tylko wiadomym. Łatwość, z jaką przyswajał sobie wskazówki nauczyciela, była nadzwyczajna. Odgadywał w lot jego myśli, często wyprzedzał je i zaskakiwał go własną wynalaaczością. Fenomenalna pamięć pozwalała mu powtarzać improwizacje i nie spisane kompozycje. Żywny coraz częściej wyciągał wielką tabakierę i wielki ołówek, obsypywał tabaką klawiaturę i notował melodie.
Stary gaduła rychło rozpowiedział po Warszawie o niezwykłym talencie z Krakowskiego Przedmieścia. Zabrał też stamtąd kilka arkuszy z kompozycjami wariacji i tańców, spisanymi według wskazówek ucznia, i obnosił je po znajomych domach. Pani Skarbkowa, zawsze bliska rodzinie swej wychowanicy, nie kryła szczerego podziwu dla chłopca. Sąsiedzi dodali swoje i oto nie minął rok, a Fryderyk stał się znany w Warszawie. Zapraszano go do najznakomitszych domów i z podziwem słuchano w salonach.
Niezwykła wieść dotarła nawet do wielkiego księcia Konstantego, który także chciał poznać Fryderyka. W pałacu Briihla, gdzie wówczas rezydował, zabrzmiały pewnego dnia dźwięki nieznanego marsza. Pochmurny słuchacz kazał sobie przegrać utwór po raz drugi, wpadł w doskonały humor i maszerował po salonie, jakby to była parada wojskowa.
Wszystkie te wydarzenia chłonęła najbardziej szczęśliwym i trochę zalęknionym sercem pani Justyna. Żadne sprawy rodzinne, żadne zajęcia gospodarskie, pensjonat, goście, ani nawet codzienna msza u Wizytek nie mogły usunąć na dalszy plan myśli, że syn jej jest dzieckiem niepospolitym.
Niebawem miało to wyrazić się jeszcze dobitniej. Żywny przyniósł wiadomość, że jeden z polonezów Fryderyka ukaże się ogłoszony publicznie. Podjął się tego ksiądz Cybulski, proboszcz kościoła Panny Marii na Nowym Mieście, który miał przy parafii zakład typograficzny i płakał razem z Żywnym, gdy słuchał małego pianisty. Po niedługim czasie pani Justyna drżącą ręką wzięła od profesora biały arkusz z odbitą sztycharskim sposobem kompozycją syna. Jeszcze większe wzruszenie musiało ją ogarnąć, gdy w numerze „Pamiętnika Warszawskiego" ze stycznia 1818 roku, w dziale Wiadomości literackie, w rubryce Spis dziel polskich w roku 1817 wydanych, przeczytała następujące słowa: „Lubo kompozytorów muzyki nie liczymy do pisarzy literackich (niemniej jednak są i ci autorami) , przemilczeć jednakże przed publicznością nie możemy kompozyqi następującej, przez przyjacielskie ręce sztychem rozpowszechnionej: Polonaise pour pianoforte, dédiée à son Excellence Mme la Comtesse Victoire Skarbek par Frédéric Chopin âgé de 8 ans. Kompozytor tego tańca polskiego, młodzieniec ośm lat skończonych mający, jest synem Mikołaja Chopin, profesora języka i literatury francuskiej w Liceum Warszawskim, prawdziwy geniusz muzyczny. Nie tylko bowiem z łatwością największą i smakiem nadzwyczajnym wygrywa sztuki najtrudniejsze na fortepianie, ale nadto jest już kompozytorem kilku tańców i wariacji, nad którymi znawcy muzyki dziwić się nie przestają, a nade wszystko zważając na wiek dziecinny autora. Gdyby młodzieniec ten urodził się w Niemczech lub we Francji, ściągnąłby już zapewne uwagę na siebie wszystkich społeczeństw; niechże wzmianka niniejsza służy za wskazówkę, że i na naszej ziemi powstają geniusze, tylko że brak głośnych wiadomości ukrywa je przed publicznością".
Była to pierwsza wiadomość o Fryderyku Chopinie ogłoszona drukiem. Stało się! Uznano go za cudowne dziecko. Przed synem profesora licealnego otwierał się gotyjski almanach Warszawy: książę Czartoryski, hrabia Potocki, książę Sapieha, książę Czetwertyński, namiestnik Zajączek, minister książę Lubecki. Zainteresował się nim również książę Antoni Radziwiłł z Poznania, namiestnik króla pruskiego w części Polski zajętej przez Niemców, i starał się go usłyszeć, ilekroć przyjeżdżał do Warszawy. Nazwiska te, od których trzęsła się cała Polska, mówiły mu niewiele. Snobizmu nie rozumiał, przed pochlebstwami chroniła go naiwność. Mimo to wiele było rzeczy, które mogły ośmioletnią głowę przyprawić o zawrót.
W pałacyku pani Grabowskiej, słynącej ze świetnego salonu, nie nazywano go inaczej jak następcą Mozarta. Marsz, który spodobał się księciu Konstantemu w pałacu Briihla, ukazał się również w druku, choć bezimiennie. Co ważniejsze, grywały go kapele wojskowe podczas ulubionych przez Konstantego parad, i Fryderyk często słyszał swą kompozycję zorkiestrowaną i widział, jak w takt jej maszerowały kompanie, bataliony i pułki.
Poproszono go też o występ publiczny. Miał on stać się pierwszym koncertem ośmioletniego pianisty. Imprezę tę, urządzoną na rzecz Towarzystwa Dobroczynności, popierały najwyższe sfery Warszawy. Przygotowała ją ordyńatowa Zamoyska, siostra księcia Adama Czartoryskiego. Z prośbą do Chopinów zwrócił się nestor pisarzy Julian Ursyn Niemcewicz. Sławny poeta, adiutant Kościuszki i towarzysz jego podróży do Ameryki, był człowiekiem ostrego widzenia rzeczy i ostrego o nich języka. Przyjrzawszy się, jak panie warszawskie przygotowują się do wykorzystania młodziutkiego wirtuoza, napisał o tym zjadliwą komedyjkę. Wyśmiał w niej pogoń za sensacją i gorliwe filantropki, które na wyimaginowanym zebraniu licytują się w odejmowaniu lat „Szopenkowi". W końcu sztuki zapada uchwała, by na afiszu zapowiedzieć, że cudowne dziecko wniesie na scenę niańka.
Koncert odbył się 24 lutego 1818 roku. Wypadł on w dwa dni po urodzinach Fryderyka. Cała rodzina przeżyła to wydarzenie w podnieceniu. Fryderyka ubrano w ciemny aksamitny żakiecik z białym, szeroko wykładanym kołnierzem, krótkie spodenki i białe pończochy. Pani Justyna została w domu z powodu niedomagania.
Sala zgromadziła największe w kraju tytuły i fortuny. Na estradę wyszedł mały pianista o bladej twarzyczce, bez dziecinnych rumieńców. Patrzył na publiczność śmiało, bystrym spojrzeniem brązowych oczu.
Grał koncert fortepianowy wiedeńskiego kompozytora Adalberta Gyrowetza. Wprawa techniczna, jaką wykazał wykonując ten utwór, musiała wywołać podziw słuchaczów. Do kunsztu dziecka dołączyła się krążąca o nim legenda, powodzenie miał ogromne.
Matka czekała na powrót syna niecierpliwie. Pan Mikołaj i Żywny, świadkowie jego triumfu, musieli powtórzyć jej cały wieczór od początku do końca. Zasiedli przy stole, na którym zjawiła się flaszka wina, cytowali wielkie nazwiska spośród audytorium, opowiadali, jak Fryderyk wyglądał, jak grał i jak go oklaskiwano. Patrzyła z czułością na drobną postać dziecka, na bladą twarz i spytała go, co się publiczności podobało najbardziej. Odpowiedź była niespodziewana:
— Biały kołnierzyk od ciebie.
Kazimierz Wierzyński
Życie Chopina
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.