Porządkuję książki. Wiele skazuję na śmierć wieczną, gdyż niepotrzebne jak pisarze. Tak odkryłem na nowo staroć trzęsącą się i znaną dziś mało, choć w swoim czasie postać potężną.
Trudno sobie wyobrazić, że jeszcze sto lat temu, ba pięćdziesiąt, (jako że zaraz po II kataklizmie żywy był jeszcze np. Żeromski: czytany, szanowany, podtykany pod nos) brano niesłychanie serio takie oto poglądy: u podstaw wszystkiego znajduje się, jako istota wszechrzeczy, Boska Idea Świata. Dla większości ludzi pozostaje ukryta, żyją oni pośród tego, co powierzchowne, praktyczne, pośród pozorów (…) pisarz jest wysłany na Ziemię w tym celu, by sam poznał, a następnie ukazał nam ową Boską Ideę…Dlatego też Fichte nazywa pisarza prorokiem, lub, jak kto woli, kaznodzieją, który nieustannie objawia ludziom to, co Boskie (…) jest duszą wszystkiego. Cały świat czyni to, czego ona naucza. Zadanie pisarza, podobnie jak każdego bohatera, polega na głoszeniu prawdy w taki sposób, jaki jest mu dostępny. I tak dalej.
Poglądy takie szerzył w licznych grubych tomach Thomas Carlyle, po części natchniony Fichtem. I prorokował przyjemnie: I jak długo istnieć będzie czarodziejska sztuka pisania… pisarz-bohater pozostanie nadal jednym z głównych przedstawicieli heroizmu także we wszystkich wiekach przyszłych.
Drwiny dziś z Carlyle`a, fałszywego profetyka, miałyby walor niewybrednych żartów z trupa, gdyby nie skrzeczenie naszej rzeczywistości. Pisarz wprawdzie przez wypadki dziejów, a i z woli własnej, odstawiony jest od funkcji nauczania prawdy i robi dziś prawie wyłącznie w rozrywce, ale wydaje się, że potrzebny nadal. Otóż, choć tak zbryzgano (mam nieskromny udział) śmieszne uzurpacje pisarzy do wskazywania idei, zapotrzebowanie na idee jest takie samo, jak było zawsze.
Prawdę mówiąc rolę pisarzy w tej dziedzinie obrzydził publiczności oraz im samym realny socjalizm. Ujął on rzecz w urzędowe ramy zapotrzebowania społecznego, przez które pojmowano podsuwanie masom kłamliwych celów bieżącej polityki partyjnej. Bohater-pisarz został ustawiony jako głupek z megafonem w gębie. W konsekwencji osądzono błędnie, że skompromitowany został nie tylko pisarz jako heros, ale także konieczność głoszenia przez niego idei. Założono też niesłusznie, że przy szerokim obecnie dostępie do wszelkiej zmagazynowanej myśli ludzkiej, każdy może poglądy oraz myśli czerpać sobie sam z istniejących zasobów. Ludzie jednak nie przepadają ani za poszukiwaniem idei, ani za myśleniem samodzielnym. W powstałą pustkę wcisnęli się niekompetentni przekazywacze myśli powierzchownych. Siedzący głównie za szkłem kineskopów i innych monitorów. Oczywiście pisarz przekazuje idee (głosi swoją prawdę) nie w sposób charakterystyczny dla filozofa czy teologa, lecz, nie wchodząc w ich nie zawsze kompetentne kompetencje, obrazowo, przy użyciu form literackich, wykorzystując konstruowane w tym celu fabuły. Tego sugestywnego warsztatu nikt mu nie odbierze.
Niby niepotrzebny, a tu, proszę, okazuje się, że miliony łakną głębokich, podstawowych prawd, w tym opartych o założenia transcendentalne. Oczywiście te miliony nie pożądają objaśnienia transcendencji lecz chętnie przyjmą jasny, sfabularyzowany przykład rzetelnego życia, przekład metafizyki na dostępne przeciętnemu człowiekowi proste cele.
W tej pachnącej utopią teoryjce jest niestety conditio sine qua non, nieodzowny warunek. Prezenter idei (nie mylić z telewizyjnym prezenterem stronniczych dyrdymałek) posiadać musi niekwestionowany autorytet. Wedle zasady: prawda jest nią naprawdę, kiedy głosi ją autorytet. Można by nawet kombinować, że ważniejszy od prawdy jest głoszący ją człowiek. Czy musi wiec on przekazywać prawdę? No cóż, prawdziwy autorytet musi.
Zatem pisarz, jeżeli chce być w społeczeństwie znaczącym herosem, winien postarać się o autorytet. No, a jak się to robi? Najlepiej zostać wieszczem i wymyślić Konrada Wallenroda. Albo krzewicielem serc z rolami głównymi dla Olbrychskiego. Albo społecznikiem i wygłówkować lekarza, co nie bierze. To wszystko smutne żarty i jakby przezacne możliwości zrobienia sobie autorytetu. Być może rozwiązaniem byłaby jakaś prywatna Wyższa Szkoła Autorytetu i Wartości Moralnych. Sto milionów czesnego za semestr. Ale to pomysł bez sensu: kto wyłoży taką gotówkę, by potem za darmo głosić prawdę? Sposób jednak jest. Trzeba tylko zwyczajnie i konsekwentnie, z uporem stanąć po stronie i trwać mimo wszystko. Po czyjej? Po darmowej, niewdzięcznej, trudnej.
To znaczy po jakiej? Ano bardziej po stronie treści niż formy. Pisarz dzisiejszy (nie mówimy o doskonałych rzemieślnikach tłukących szmal, np. amerykańskich) usunął się, by nacisk położyć na doskonalenie formy. Bo forma rozstrzyga o pięknie, a piękno stanowi sens. Stanowi, choć nikt nie wie, czym ono to piękno jest? Zwłaszcza nie odpowiada na pytanie: jak pięknie żyć? Nie jest rzeczą możliwą kontemplowanie piękna na głodno przy mrozie i smrodzie. A jaka to treść zawsze słuszna jest? Treść bezdomna, bezrobotna, głodna. Inaczej, jak pisze Carlyle, zwany mędrcem z Chelsea, najbardziej wpływowy myśliciel epoki wiktoriańskiej, pisarz jest jak powiada Fichte–partaczem…
Ale co tam jakiś dziewiętnastowieczny Carlyle, którego niekompletne wytwory rozpadły się na tylnej półce biblioteczki i nikt ich nie chciał, więc…
Anatol Ulman
Sycyna, nr 13/1997, 6 VII 1997
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.