Jak groźne mogą być krasnoludki w samoobronie, doświadcza najwybitniejszy pisarz pomorski Ludwik Dydek-Szacowny. My, Zatraceński, nie faworyzujemy Dydka tą opinią, gdyż najwybitniejszymi jest większość literatów, zwłaszcza w pojęciu własnym, co zawsze daje człowiekowi siły do tworzenia arcydzieł. Robiąc, w kapryśny sposób, niniejsze sprawozdanie z wytężonej działalności krasnoludków na środkowym wybrzeżu, posiadamy pełną świadomość, iż nie tworzymy żadnej literatury, o czym świadczy chociażby prostota techniki naszego zapisu zdarzeń oraz stanów umysłu jego, Jakuba, i uczuć jego, Andrzeja. Nie znamy zresztą tutejszej prozy ani poezji, gdyż nasza lektura skończyła się na pięciu tysiącach leżących właśnie w strużynach książek. Wszystko, czego on, Andrzej, dowiaduje się o Ludwiku Dydku-Szacownym, pochodzi z opinii skrzatów, tedy nie ze strachu, bo życie nasze już jest zamknięte wyznaczoną granicą, ale z poczucia niepoważnej sprawiedliwości za wszelkie sądy odpowiedzialność składamy na gnomy.
Od razu trzeba się zastrzec, iż nigdy nie będzie jasne, dlaczego krasnoludki składają komuś wizytę i często zachowują się nieprzyjemnie wobec otoczenia. Ich działalność jak gdyby pozbawiona jest przyczyn oraz celów, chyba żeby przyjąć, iż niestrudzenie poszukują jakiegoś cmentarza nie narodzonych, co nie ma sensu.
Niemniej on, Andrzej, rad bardzo, iż spisując to wszystko, nie wdepnęliśmy w tradycyjne koleiny związków przyczynowo-skutkowych, koleiny fałszywe natychmiast, gdy spytać na przykład: dlaczego urodziliśmy się i żyjemy?
Do pisarza karzełki wybierają się w piątek, dziewiątego lipca, w dzień od świtu cuchnący gorącem potwornego lata. Skrzaty wstają już o godzinie czwartej nad ranem, nie tak wcześnie jednak, by wyprzedzić grupę dzieci z naszego domu, która piłuje jakieś rury w piwnicy, co nie przeszkadza smacznie spać ich rodzicom.
Przy dźwiękach demontowanego centralnego ogrzewania krasnoludki odświeżają kilkanaście języków współczesnego nam świata oraz wiele martwych, gdyż Dydek-Szacowny słynie wśród nich biegłą znajomością wszelkiej starożytnej oraz dzisiejszej mowy. Zamiast więc smacznie przeciągać się wśród sennych widziadeł w śmierdzącym oleju gorącego powietrza, on, Andrzej, słucha wprawek Pletona nie tylko w greckim i aramejskim, ale także w holenderskim oraz baskijskim. Didirot odpowiada koledze w keczua, bantu i francuskim. Pitigoras piszczy po łacinie i w języku taj. Mechiavelli przekrzykuje kolegów po angielsku, włosku i hiszpańsku, wtrącając potoczne zwroty w mowie otomang. Tylko Ainstein mruczy wyłącznie po niemiecku, a stary Lao-Tan milczy, gdyż nigdzie, jak zawsze, się nie wybiera. Gwar nie przeszkadza jedynie kobietom krasnoludków: śpią zdrowo na żółtych łóżeczkach zrobionych z celofanowej serii poetyckiej.
Są nagie, ten widok tworzy w nim, Andrzeju, wiele pragnień.
My, Zatraceński, nie znamy tych języków, którymi, jak rodzinną mową, posługują się biegle skrzaty, i on, Andrzej, musi im zawierzyć, iż to lub owo zdanie wyrażone jest w języku Basków czy Hebrajczyków. Zaraz po śniadaniu, złożonym z płatków owsianych na mleku o woni gnojówki, potrawie taniej i pożywnej, której krasnoludki starają się nie wąchać, zawozimy je przed dom Szacownego przepełnionym autobusem pachnącym jak ruchoma kloaka. Jest kilka minut przed ósmą, szczegół nie bez znaczenia, gdyż punktualnie o tej godzinie każdego dnia, z wyjątkiem świątecznych, wolnych sobót i poświęconych rozrywce, pisarz, siedząc już w fotelu za biurkiem, uderza w pierwszy klawisz maszyny do pisania.
– Uderzenie ostatnie – mówi Pleton – jego młodego, tłustego palca pada, wytłaczając znak kropki na papierze, gdy zegar ścienny wybija koniec godziny szesnastej. Wysiłek ten daje w sumie dwadzieścia stron maszynopisu nowej powieści dziennie. Trzy średniej objętości książki miesięcznie, trzydzieści rocznie. Tylko trzydzieści, gdyż twórca wyznacza sobie czterotygodniowy urlop i co kwartał przeznacza jeden dzień na solidne pijaństwo.
– To młody artysta – uzupełnia rzecz Mechiavelli. – Pisać zaczął nie tak dawno i ma za sobą dopiero sto utworów prozą oraz wierszy. Jeśli w zdrowiu pożyje jeszcze lat pięćdziesiąt, pozostawi narodowi ponad tysiąc pięćset skończonych dzieł. Powód do zgryzoty stanowi może tylko opieszałość wydawców, którzy dotąd zdołali wytłoczyć zaledwie dwadzieścia ksiąg Dydka-Szacownego. W dodatku przyczyna nie tkwi w małej wydajności maszyn drukarskich ani w przeznaczaniu papieru na pożyteczne uchwały. Mord na tej współczesnej literaturze polskiej dokonuje się na etapie tak zwanej recenzji wewnętrznej, dokonywanych w wydawnictwach. Całkowicie podzielam żal pana Ludwika, wyrażony publicznie, po jasną cholerę wybitne dzieło nadesłane przez wielkiego pisarza opiniuje się dodatkowo, zamiast błyskawicznie rzucić je na rynek. Tylko twórca wie najlepiej, jaką wartość wykonał.
Tymczasem zawiść, tchórzostwo, asekuranctwo, brak wyczucia i rozeznania, co jest dobre, a także zwykłe nieuctwo recenzentów utrąca arcydzieła.
– No, cóż – zauważa Pitigoras – książki, które czyta osobiście papież, rezygnując w nawale obowiązków z innej literatury, i którymi zachwycał się Giscard d’Estaing, nawiasem mówiąc jeden z mniej znanych krewnych autora, nie znajdują należnego uznania w tym zazdrosnym kraju. Miejmy nadzieję, że przyszłe pokolenia.
Didirot jest podobnego zdania. I dopiero ten duszek uzmysławia jemu, Andrzejowi, na czym polega oryginalność oraz obiektywna wielkość pisarza Ludwika Dydka-Szacownego.
Raz na dekadę małżonka twórcy przynosi mu do domu wypożyczoną w bibliotece książkę.
Stare lub nowe dzieło jakiegoś Iberosa, Francuza czy po prostu Marii Konopnickiej.
Szacowny czyta je łakomie przez jeden wieczór i następnie w tym samym stylu, budując identyczne zdania, wypruwając jedynie z książki filozofię oraz psychologię, obcą płytkiej duszy Polaków, tworzy kolejną swoją powieść. Dzięki temu daje rodzimej literaturze wszystko, co najlepsze na świecie w tej dziedzinie. I są to książki wspanialsze, gdyż zaznaczone jest w nich piętno jego bogatej osobowości. Krótko mówiąc za pół wieku każdy intelektualista, który przeczyta stworzoną przez Dydka-Szacownego bibliotekę, będzie miał za sobą lekturę całej światowej prozy, tyle że lepszej od pierwowzorów.
Krasnoludki idą do pisarza między innymi z konkretną propozycją. Jest nią prośba, aby artysta, wykorzystując swój szczególny talent, popołudnie każdego pracowitego dnia poświęcił lekturze innej książki. Gdyby tak postąpił, każda nowa jego powieść zawierałaby syntezę stylistyczną nie jednej, ale dziesięciu pozycji literatury światowej. Każdy czytelnik biblioteki Szacownego uzyska wówczas szansę zapoznania się kiedyś z piętnastoma tysiącami arcydzieł. Z kolei jednak, ponieważ wiadomo, że przeciętny człowiek czyta w życiu zaledwie kilka powieści, Dydek-Szacowny, oby tworzył wiecznie, winien pod koniec życia zapoznać się z każdą setką swoich utworów oddzielnie i pod ich urokiem napisać dzieło kolejne. Tak działając, stworzyłby piętnaście utworów, które stałyby się obowiązkowym kanonem szkolnym, warunkującym nie tylko tytuł profesora zwyczajnego, ale również godność czeladnika w zawodzie gastronomicznym.
Wymieniona, a niewielka liczba powieści zawierałaby w sobie wszystko, co w ogóle warto poznać, poznając jednocześnie piętnaście tysięcy literackich arcydzieł.
Żadne zubożenie problematyki, gdyż nie treść stanowi o rewolucji w sztuce, ale forma!
On, Jakub Zatraceński, oburza się słuchając. Oczywiście wnosi pretensję do niego, Andrzeja, jakby ten w jakikolwiek sposób wpływał na postawy oraz poglądy skrzatów, których istnienie neguje.
– Skoro – dowodzi – każdy uczciwy człowiek pracuje osiem godzin dziennie, jest rzeczą naturalną, że pisarz postępuje podobnie, produkując tyle stron prozy na dobę, ile może. To jest zgodne z racjonalnym podejściem do roboty.
On, Jakub, nie chce pojąć, iż w rozważaniach i działaniach krasnoludków nie daje się dostrzec żadnej ujmy dla Ludwika Dydka-Szacownego. Jest tylko podziw dla tej wydajnej, upartej pracy w głuchym zaciszu prowincji.
Krasnoludki duszą się w naszej czarnej, nagrzanej torbie, przecież nie ma mowy o ukazaniu ich publicznie, chociażby dlatego, iż nikt w nie nie uwierzy, a poza tym czasu są trudne dla wszystkich istot odbiegających od ujętego w ustawach wyobrażenia. My, Zatraceński, siadamy przed budynkiem, w którym mieszka pisarz, w cieniu zabijanego gorączką drzewa, a skrzaty wykorzystują moment, gdy nikt nie idzie, i szybko biegną ku schodowej klatce. Do mieszkania Szacownego udaje im się wejść w momencie, gdy żona twórcy opuszcza lokal, by zarobić na powszedni chleb nie tylko dla siebie. Przemykają jej pod stopami, gdyż kobieta, będąc towarzyszką życia artystycznego, patrzy wyłącznie do góry.
Pisarz uderzył już był w klawisz maszyny. Piękny obraz, powie później Pleton, mistrz w akcie tworzenia. Pochylony w kierunku biurka, niezmiernie skupiony, z dłońmi wodzonymi przez muzę. Gdyby nie woń zaduchu spowodowanego przez upał oraz ostry pot Dydka-Szacownego pracującego w niezbyt czystej koszuli, można by odczuć niezwykły nastrój chwili. Mający zmysł praktyczny Ainstein jest zdania, iż gdyby pokazywać Dydka-Szacownego przez wizjer, za niedużą opłatą, można by zebrać wystarczające środki na zaspokojenie jego życiowych potrzeb, z alkoholem włącznie.
Krasnoludki karnie stoją na środku pokoju, tworząc zdyscyplinowany szereg wyrażający sobą samą istotę szacunku i poważania. W ich postawie zawiera się również przeproszenia, iż zakłócają skoncentrowaną na twórczości uwagę artysty.
– Panie Ludku – przyjaźnie zagaduje Didirot po aramejsku, gdyż wie, że wszyscy bohaterowie utworów Dydka-Szacownego znają ten język lepiej od własnego, podobnie jak kilkadziesiąt innych.
– Panie Ludku – powtarza po hebrajsku Mechiavelli.
Zasłuchany w swe wnętrze oraz w potężną muzykę maszyny do pisania twórca nie odwraca się jednak.
– Panie Ludku – mówi trójka pozostałych elfów w języku chińskim, duńskim oraz portugalskim. Lecz nadal milczenie jest im odpowiedzią. Na hasło dane przez Pletona pięć gnomów wrzeszczy więc w dialekcie małopolskim: – Ludek!
Pisarz podnosi głowę, zwraca twarz ku źródłu zakłóceń i długo wodzi oczyma pełnymi natchnienia po brudnych ścianach pokoju. To, co widzi, jest złudne.
Prawdziwy świat, wytworzony przed paru dniami przez pewną książkę, znajduje się wewnątrz artysty.
– Hospes hospiti sacer – mówi Pitigoras i wówczas Dydek-Szacowny spostrzega wreszcie drużynę chochlików wyprężoną służbiście. Nie dziwi się, gdyż ma fantazję.
– Mówcie po ludzku – prosi. – Jeszcze nie opanowałem języka meksykańskiego.
Pleton z uszanowaniem, czego daje dowód skłoniwszy po żołniersku głowę, wyjawia prośbę krasnoludków. Mówi krótko, dobitnie w sanskrycie o tym, jak Dydek-Szacowny, dla dobra kultury masowej, mógłby pisać swoje książki.
– Węgierski znam dobrze – potwierdza pisarz – ale ty, Pigmeju, nie masz pojęcia o prawidłowym akcencie. Przeszkadzacie mi bardzo. Piszę właśnie dzieło mego życia, powieść „Ość z kości” o pradziadzie własnym, świętym Stefanie, kniaziu mongolskim.
I wraca do pisania. Po minucie jednak albo dwóch powstaje z fotela i tchnięty nagłą nadzieją mówi przymilnie:
– Pożyczcie chociaż z dziesięć patyków. Oddam za dwa dni. Może nawet jutro, bo spodziewam się przekazu na dwieście tysięcy.
– W tym mieście i w ogóle w województwie nikt ci już nie pożyczy, mistrzu – zdecydowanie stwierdza Ainstein. – Nigdy nie oddajesz.
Dydek-Szacowny patrzy na niego nienawistnie.
– Uraziłeś dumę polskiego pisarza – mówi groźnie. – Podeptałeś biedę polskiego pisarza. A wiedz, że pisarz jest duchowym przywódcą narodu. Sprzedam cię na jarmarku, gówniarzu!
Okazuje przy tym nadzwyczajną sprawność, gdyż, mimo obfitego brzucha i zniewalającego gorąca, pochyla się szybko, aby capnąć skrzata. Ainsteinowi udaje się jednak uskoczyć, podobnie czynią jego koledzy.
– Wszystkich sprzedam – dochodzi do wniosku pisarz i najpierw dokładnie zamyka drzwi oraz okna swej artystycznej pracowni. – Po trzy tysiące, razem piętnaście.
Obok regału zastawionego bibelotami leży tekturowe pudełko po andrutach wypełnione książkami autorstwa Dydka-Szacownego. Pisarz wyrzuca je na wyleniały dywan, sprawdza wytrzymałość pudła na ewentualne wolnościowe dążenia krasnoludków i krzyczy: – Włazić dobrowolnie, dla waszego dobra, bo poduszę!
– Poczekaj, mistrzu – odkrzykuje Didirot, który jakimś trafem znajduje się na biurku i szykuje do pisania na maszynie. – Wymyśliłem ładne zdanie do twojej, mistrzu, powieści.Błyśniesz wreszcie myślą oryginalną!
Ale Dydek nie chce myśli oryginalnych. Dopada do biurka i, celując w gnoma, wali pięścią w klawisze. Więźnie mu ona w maszynie i po chwili trochę ocieka krwią, co może mieć sens symboliczny.
Pitigoras, siedzący właśnie na skrzynce radioodbiornika marki „Klawesyn”, proponuje pojednawczo:
– Możemy razem zebrać siedemnaście złotych. Czy cię to urządza, mistrzu?
Pisarz, trzymając za plecami poranioną dłoń prawą, działa odtąd lewą. Składa ją tak, jakby polowała na muchę, i zamachnąwszy się naciera na Pitigorasa.
Krasnoludek zsuwa się szybko za aparat radiowy i wychodzi z tyłu do nie mającej zabezpieczenia skrzynki. Dydek-Szacowny dyszy ciężko, a skrzat pokasłuje wewnątrz odbiornika, zadławiony poruszonym tam kurze. Opanowuje się jednak i mówi poważnie z poprawną dykcją: – Tu program piąty. Wiadomość z ostatniej chwili: wielki pisarz opanowanym pasją prześladowania krasnoludków. Śmierć podstawowych wartości humanistycznych.
– Usmażę cię elektrycznie – stwierdza zadowolony Dydek i przekręca włącznik sieciowy odbiornika. Nic jednak nie skwierczy, tylko po jakimś czasie rozlega się głos autentycznego spikera:
– Porozumienie jest możliwe.
– No widzisz, mistrzu – mówi Pitigoras spod stolika, na którym stoi radioodbiornik.
Pisarz z wściekłością kopie w urządzenie i radio milknie.
Krasnoludki nie biorą pod uwagę, że Dydek-Szacowny nie jest zwykłym, prowincjonalnym osobnikiem o przeciętnej inteligencji, lecz intelektualistą, może jedynym na Pomorzu. Myśliciel ten obmyśla twórczy plan i skutecznie go realizuje. Mianowicie w sprawną rękę chwyta wiklinowy kosz na brudną bieliznę i, niby w dalszym ciągu próbuje schwytać Pitigorasa, znienacka zarzuca pojemnik na Ainsteina pochłoniętego na biurku lekturą maszynopisu tworzonego przez pisarza.
Duszek wpada w niewolę, gdyż denko kosza natychmiast zostaje przygwożdżone krwawiącą dłonią artysty. W tym samym momencie uruchamia się twórcza wyobraźnia Dydka-Szacownego.
– Utopię go w kwaśnym mleku. Dziś na obiad będzie właśnie kwaśne mleko z młodymi ziemniakami. Albo przepuszczę przez maszynkę do mielenia mięsa. Organizmowi trzeba trochę zwierzęcego białka. Lub zrobię tak, jak Tatarzy z kniaziem Olegiem w oczeretach. Może po prostu wycisnę z niego zawartość.
Pisarze popełnia błąd, gdyż utożsamia życie z literaturą. W rzeczywistym działaniu zabija się wroga bez zwlekania, aby pozbyć się wszelkich możliwych kłopotów. W pisarskiej fikcji musi on ujść z życiem dla dobra dalszej akcji, i dlatego zwycięzca, miast mu urwać głowę, wygłasza przemówienia, co odwraca sytuację na korzyść jakiegoś drania. Dydek-Szacowny nie bierze też pod uwagę, że świat zwierząt i ludzi jest wrogi krasnoludkom i aby przetrwać, musiały one wykształcić skuteczne metody samoobrony, zarówno przeciw psom i szczurom, jak i agresywnym pisarzom. Gnomy umieją skakać niby latające wiewiórki i uderzać stopami oraz dłońmi w nerwowe sploty przeciwnika, co natychmiast go paraliżuje.
Rodzaj doprowadzonego do perfekcji karate, a raczej kung-fu. Ponadto noszą w kieszeniach po kilka małych stalowych kulek, podobnych do rowerowych. Rażą nimi cel z dokładnością do milimetra.
– To jest tama-hogo karzełków – niechętnie wyjaśnia Mechiavelli. – Sztuka narodzona w klasztorze Sumpu, dawnej stolicy rodu Imagawa. Tą kuleczką, mniejszą od muchy, potrafimy oślepić, pozbawić przyjemności, a także zabić.
Właśnie Mechiavelli poraża Dydka-Szacownego jednym rzutem w skroń. Pisarz wali się na dywan jak worek wypełniony słoniną.
– Najgorsze – zauważa Pleton – że do końca świata nie da się już odrobić tych dwudziestu stron prozy, które w tym dniu miał Dydek-Szacowny napisać.
My, Zatraceński, nie uczestniczymy w wydarzeniach. Siedzimy wtedy na kamieniu pod podwórkowym drzewem i śledzimy oczyma dzieci, które ze znacznie jednak mniejszym zapałem rozbierają dom pisarza. On, Jakub, nie daje wiary wypadkom nawet wówczas, gdy krasnoludki relacjonują ich przebieg w naszym niby-
telewizorze, gdyż nie jest w stanie w skrzaty uwierzyć. Wielka to szkoda, ponieważ gnomy posiadają reporterskie talenty, uzupełnione aktorską sprawnością w unaocznianiu zajścia.
Czekamy w pyle, smrodzie i upale do godziny szesnastej. Aż do tej pory Dydek-
Szacowny leży nieprzytomny, nie czyniąc skrzatom krzywdy. Krasnoludki duszą się w nagrzanym pokoju, gdyż nie potrafią otworzyć ani okien, ani drzwi. Od czasu do czasu jedzą twarożek ze szczypiorkiem, przygotowany pisarzowi przez małżonkę na drugie śniadanie. Z nudów czytają w spięte w plik recenzje pisane przez przyjaciele Dydka-Szacownego dla lokalnej prasy. Recenzent nazywa się leśnie Sośnina i operuje dziesięcioma panegirycznymi zwrotami przechwyconymi z gazet centralnych. Ponieważ między poszczególnymi frazesami brak jest logicznej spójności, recenzje sprawiają głębokie wrażenie na skrzatach.
Ainstein natomiast wgryza się w ostatnią stronę tworzonej przez artystę powieści. Uwalnia krasnoludki mimowolnie dopiero żona Dydka-Szacownego po powrocie z pracy. Jest to, zwłaszcza w opinii Pletona, kobieta miła i ładna.
Ostrożnie zagląda do gabinetu męża, spostrzega go i w jej działaniach przejawia się głębokie uczucie oraz troska o geniusza, którego zafundowało jej życie.
– Miły mój, miłości moja – mówi doń czule, klęcząc na dywanie przy głowie artysty. – Dlaczego znów pijesz w czasie pracy?
Łagodnie głaszcze go po owłosionych policzkach i Dydek otwiera oczy obudzony przez tę potężną miłość.
– Natychmiast o moim stanie zawiadomić papieża żąda i pyta także: – Gdzie są krasnoludki?
– Przecież jesteś pisarzem realistycznym – przypomina mu żona.
Skrzaty spokojnie wychodzą przez niedomknięte drzwi.
– Najwspanialsze jest to – mówi Ainstein, kiedy już każde słowo i gest zostają przedstawione jemu, Andrzejowi – że pisarz sam wpadł na naszą ideę. Ta strona, którą czytałem, zawiera niezrównane połączenie technik nowej powieści, dokonań prozy dziewiętnastego wieku z twórczymi wyobrażeniami Dydka-Szacownego. Jedyne w swoim rodzaju formalne powikłanie chwytów z utworów Nathalie Sarraute, Robbe-Grilleta i Butora z psychologią postaci Elizy Orzeszkowej i Henryka Sienkiewicza. Jest w tym również Colette, José Maria Arguedas i Maria Konopnicka. Na jednej tylko stronie, co pozornie wydaje się niemożliwe.
– Jedyna metoda – kiwa główką Pleton – aby ożywić zamierającą powieść i stworzyć sztukę dostępną wszystkim ludziom oraz krasnoludkom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.