sobota, 28 września 2024

Hanka Ordonówna i "Mali tułacze"

 PIEKŁO I RZECZY PIĘKNE

Zanim dorosły, zdążyły pokonać odległość większą niż długość równika.

Niektóre ruszyły w drogę, mając kilka lat, inne rodziły się już w jej trakcie. Przez kolejnych dziesięć lat nie poznały innego życia. Do celu dotarły już dorosłe, choć pierwotnie żadnego celu nie miały.

Dziesiątkowały je głód, epidemie, a nawet dzikie zwierzęta. Po drodze traciły rodziców i rodzeństwo. Czasem tak wcześnie, że nie zdążyły poznać nawet swojego imienia i nazwiska. Nie wiedziały, gdzie i kiedy się urodziły. Niektóre nigdy nie poznały swojej prawdziwej tożsamości.

Nie wiadomo, ile dzieci wywieziono w głąb Rosji w 1940 roku, ale rok później wraz z armią Andersa opuściło ją około dwudziestu tysięcy. W większości czekała je znacznie dłuższa, a czasem też bardziej niebezpieczna droga niż żołnierzy. Małych polskich uchodźców przyjęły takie kraje jak: Iran, Palestyna, Liban, Indie, Meksyk, Kanada, ówczesne kolonie brytyjskie w Afryce: Rodezja Północna i Południowa, Kenia, Uganda, Tanganika i Związek Południowej Afryki – a nawet odległa Nowa Zelandia.

Tylko niewiele z nich wróciło do Polski. Za to niemal wszystkie chciały zamieszkać tam, gdzie spędziły lata wojny. Bo dla dzieci cała ta tułaczka była czymś zupełnie innym niż dla dorosłych. Była jednocześnie podróżą w świat magicznej dziecięcej wyobraźni, dla której doskonałą wręcz pożywką były perskie baśnie pełne latających dywanów i wyskakujących z lamp dżinów, widoki zorzy polarnej i fatamorgany, transowy pomruk bębnów afrykańskich szamanów. „Przeszłam przez piekło, ale widziałam rzeczy piękne” – przyznała Kazia.

Wojciech Lada

***

WIELKA ROLA ORDONKI

Kiedy Cecylia śniła o fruwającym pieczywie, Hanka Ordonówna szykowała się do największej być może roli w swoim życiu, choć zupełnie nie była ona związana ani z ekranem, ani nawet z estradą. Przeganiana z taszkienckiego dworca absurdalnymi rozporządzeniami lokalnych władz NKWD, została ostatecznie wysłana przez polskie władze do pobliskiej miejscowości Wrewskoje, gdzie prowadzić miała… sierociniec. Początkowo pomysł wydawał się dość ekscentryczny, Ordonka bowiem wydawała się kobietą bardzo odległą od jakichkolwiek instynktów macierzyńskich. Żyła klasycznym życiem wielkiej gwiazdy. Koncertowała na całym świecie, opływała w luksusy – zwłaszcza od kiedy poślubiła hrabiego Michała Tyszkiewicza. Na pewno się kochali, ale małżonkowie nie byli chyba wobec siebie przesadnie restrykcyjni. Hanka lubiła mężczyzn, miewała romanse i zupełnie nic nie wiadomo, by kiedykolwiek chciała mieć dzieci. W tym momencie miała już zresztą coś koło czterdziestki, co w tamtych czasach czyniłoby ciążę bardzo ryzykowną.

Chyba jednak zupełnie jej to nie przeszkadzało. Nawet wśród biedy Taszkientu chodziła energicznym krokiem, w miarę możliwości elegancka, „szczupła, rozśpiewana, w nieodłącznym ogromniastym kapeluszu” – jak zapamiętał ją jeden z późniejszych podopiecznych, Wacław Stypuła. Z tym rozśpiewaniem to też nie przesada, bo oprócz bezpośredniej pomocy niesionej polskim uchodźcom w postaci bochenków chleba Ordonka nawet tu zdążyła już kilkakrotnie wystąpić z recitalami. Tak czy inaczej, kiedy otrzymała propozycję opieki nad dzieciakami, przyjęła ją bez wahania – i tak właśnie zaczęła się rola jej życia. „Sierociniec we Wrewskoje, a raczej tymczasowy punkt zborny dla opuszczonych dzieci, przedstawiał się tak samo żałośnie jak same sieroty, które doń przyprowadzono z kołchozów, transportów i stacji. Po prostu była to duża szopa, przepierzona na dwie części, pośrodku której stał żelazny piecyk pokaźnych rozmiarów” – zapamiętała swoje pierwsze wrażenie. Zasadniczo sierocińce wyglądały właśnie tak. Nie były to jakieś specjalne lokale z niezbędną infrastrukturą. Wykorzystywano po prostu jakąkolwiek dostępną przestrzeń, wstawiano do niej piec i rozlokowywano dzieci. „Było okropnie” – lapidarnie ujął to Artur Woźniakowski, który trafił do takiego ośrodka w Samarkandzie i jeszcze tego samego dnia zaplanował ucieczkę.

Sierociniec prowadziła także mama Oli Kulak i dziewczynka sporo w nim przebywała. „Mama zauważyła też, że jest bardzo duży problem z dziećmi. Że bardzo wiele jest samych. Ojcowie pojechali się zaciągnąć, kobiety zostawały same z dziećmi – czasem sobie nie radziły, czasem umierały. Mama zgłosiła to gdzieś do polskich władz i zaproponowano jej, żeby zbierała te dzieci i dostanie środki na ich utrzymanie. Pomogą w załatwieniu lokalu. Dostała najpierw pomieszczenie w szkole, a jak dzieci przybyło, to dostała cerkiew, w której potem mieścił się jakiś magazyn” – opowiadała.

I tak mniej więcej wyglądało dokładnie sto trzydzieści dziewięć polskich sierocińców w ówczesnej Rosji. Przypadkowe, zaimprowizowane pomieszczenia, duże niedobory w zaopatrzeniu – na to wychowawcy nie mogli nic poradzić, bo uzależnieni byli od hojności władz. Zazwyczaj niewiele mogli też zrobić w kwestiach wychowawczych. Przecież zarówno Ordonka, jak i mama Oli nie miały żadnego wykształcenia czy doświadczenia w tych sprawach. A rzucone zostały na głęboką wodę, gdzie tak naprawdę potrzeba było nie wychowawcy, lecz doświadczonego psychologa. W zasadzie wszystkie dzieci, które do nich trafiały, były w ten czy inny sposób trudne i zdziczałe. Psychika małego dziecka działa tak, że niezależnie od tego, jaką zastanie rzeczywistość, uznaje ją za swoją. Im młodsze, tym mniej wykształca nawyków, słabiej się przyzwyczaja, nawet więzy emocjonalne nie są u niego jeszcze całkiem wykształcone, bo i one do powstania wymagają czasu.

Ksiądz Królikowski wspominał dziewczynkę, która trafiła do jednego z sierocińców. Po pewnym czasie okazało się, że były tam jej dwie siostry i żadna z nich się nie poznała, kiedy zaś ustalono ich pokrewieństwo i powiedziano im o nim – nie wykazały żadnych emocji względem siebie. Jeszcze mocniejszy przykład przytaczał Andrzej Chendyński, którego rozdzielono z ojcem, gdy miał pięć lat. Kiedy po całej tułaczce spotkał go ponownie już jako nastolatek, był dla niego kimś obojętnym. „Przyszedł ojciec i… poznałem zupełnie obcego człowieka. Taki niski pan. Nic nie czułem. Przyjąłem do wiadomości, że to ojciec, ale nie miałem żadnych emocji. To było dość makabryczne. Jako dziecko nie miałem żadnych uczuć rodzinnych, to jest inwalidztwo” – opowiadał już jako starszy człowiek.

– Dziecko, które traci rodzica, może mieć problem z tym, żeby zaakceptować po latach jego odnalezienie. Nie mogąc poradzić sobie z tęsknotą, podchodzi do sprawy tak, jakby rodzica nigdy nie było. Czasem jest to nie do przeskoczenia i trzeba cały proces budzenia miłości zaczynać na nowo – przyznaje psychiatra dziecięcy Arkadiusz Garczyński.

Ale nie był to jedyny problem wychowawców. Zmuszone od najmłodszych lat całkiem dosłownie po zwierzęcemu walczyć o przeżycie, miały one naprawdę poważny problem z rozróżnieniem dobra i zła. To także zauważył ksiądz Królikowski – z racji powołania szczególnie wrażliwy na kwestie moralności. „U niektórych dzieci, zwłaszcza u chłopców starszych, objawy pewnego powstałego na zsyłce zdziczenia trwały nadal. Byli jeszcze bardziej nieufni niż reszta dzieci, częściej posługiwali się kłamstwem i kradli gdzie się dało (…). W systemie komunistycznym i pod jego naciskiem, nawet nienawidząc zła, można się do niego tak przyzwyczaić jak do chleba powszedniego. Niełatwo zachować wstręt do kłamstwa i kradzieży, gdy służą one obronie przed uciskiem i głodem” – zanotował, starając się je zrozumieć. Wspomniał o agresji starszych chłopaków, którzy organizowali się w prawdziwe bandy, rozrabiające i kradnące co się da na ulicach azjatyckich miast. Ola również ich zapamiętała: „Każde wyjście kończyło się awanturą, a bo to dzieciaki coś komuś podkradły, albo coś zniszczyły. Było całkiem sporo dzieci, odrobinę, ale niewiele starszych chłopców, którzy zasmakowali w takim ulicznym życiu. Takich watażków. Zresztą oni chcieli bić Germańca, a nie wychowywać się w sierocińcu. Dwóch chłopców znajomej uciekło, zostawiło nawet list, że idą bić Germańca, i matka nawet nie zgłosiła tego na policję. Uznała, że jak postanowili, to i tak uciekną, a kto wie, może im się uda dostać gdzieś na Zachód”. Takich właśnie łobuziaków wyłapywało NKWD i umieszczało w więzieniach lub obozach, jeśli mieli powyżej czternastego roku życia, a jeśli byli młodsi – w sowieckich sierocińcach, co oznaczało dożywocie w Rosji. Hanka Ordonówna zwracała uwagę na jeszcze jeden problem ze starszymi chłopcami, zazwyczaj pomijany w opisach: alkohol. Na Syberii pewnie nie, ale w azjatyckich kołchozach wyczarowywano wódkę z niczego i chłopcy chętnie z tego korzystali, nierzadko stając się po prostu szesnastoletnimi alkoholikami, jak choćby Michał z jednej z opowieści Ordonki. Piosenkarka przytoczyła zresztą charakterystyczną rozmowę dwóch dwunastoletnich chłopców, zgorzkniałych, bo obaj byli już poważnie chorzy na nogi.

Stali się złośliwi, rozdrażnieni, przeklinali, używając najgorszych wyrazów, i rzucali w mitygującą ich siostrę butami lub czym popadło.

– Nie wiem, po co mnie tu przywieźli. Na posiołku było mi o wiele lepiej, była wódka, bo komandirsza zawsze dała i dziewuchy w kuchni były ładne, człowiek się wałęsał i miał zdrowe nogi, a jak moja babka coś powiedziała, w łeb staruchę i już. Znała mores – przechwalał się Bolek.

– A ja byłem w kołchozie u Kirgizów. Też było dobrze i wódki dużo, i żadnej roboty. Ich główny to byczy chłop, kradłem dla niego machorkę ze składów NKWD – zaśmiał się Stefek.

Byli rzucającą się w oczy, ale mniejszością. Na młodsze dzieci sytuacja, w której wyrastały, przełożyła się podobnie, choć zazwyczaj bez agresji. Czymś najzupełniej normalnym było dla nich zabieranie wszystkiego, co mogło się przydać – bez pytania właścicieli. A już powszechnym zwyczajem stało się magazynowanie. Przyzwyczajenie do tego, że zasadniczo nie ma nic, nakazywało, kiedy coś już się pojawiło, to zachować, bo jutro przecież znów niczego nie będzie. „»Jak dajom, to bies i schowaj u Genki pod poduszką« – seplenił z powodu brakujących dwóch przednich zębów sześcioletni Józek, głowa rodziny Czynczyków, składającej się z czterech osób. »Kiedy ja już wzienan« – odpowiedziała Zosia, piwnooka fryga. »To nicz, jesce raz weź«” – Ordonka przytaczała charakterystyczną dla dzieci logikę tego miejsca i czasu. Podobno jeszcze wiele miesięcy później, gdy dzieciakom nie brakowało zupełnie niczego, często ustawiały się kilkakrotnie w kolejce po chleb, żeby zrobić zapas sucharów.

Nie samo jednak magazynowanie było sednem problemu, lecz to, z czego wynikało. A wynikało z całkowitej utraty zaufania do dorosłych. Starsi biją, oszukują i porzucają. Tego właśnie nauczyło ich krótkie, ale bardzo bogate już w doświadczenia życie. Nawet ci najbliżsi. Dzieci nie bały się śmierci – ani swojej, ani bliskich – bo w ich rzeczywistości była ona wszechobecna. „Bolek umarł 2.1.1942. Miał 6 lat. Zdzisiek umarł pod koniec stycznia 1942. Tata zmarł 7 lutego 1942. Stasia umarła pod koniec lutego 1942. Zostaliśmy sami we troje” – zapisała w pamiętniku nieznanego imienia i wieku dziewczynka nazwiskiem Wierzbińska, cytowana przez Normana Daviesa. Nieco bardziej bały się zgubienia, ale to także wobec kolejowego chaosu było czymś raczej codziennym. „Była noc, z daleka mrugały światełka z okien domostw. Wobec zapewnień maszynisty, że czekamy na nową lokomotywę, duża grupa podróżnych podążyła ku wiosce w celu zdobycia jakiejś żywności. W grupie tej była też moja mama. Gdy oddalili się około kilometra od pociągu, pociąg ruszył. Oni zostali bezradni, brnąc w śniegu. Nigdy więcej nie odnalazłam mojej mamy” – opowiadała Jasia Goebel. Tak naprawdę jednak największą traumą było porzucenie przez matkę, a to niestety również, właśnie na tym środkowoazjatyckim etapie ich odysei, było coraz powszechniejsze.

„Już jesienią 1940 roku NKWD Kazachskiej SRR informowało Berię o wielu desperackich poczynaniach cierpiących głód zesłańców, zwłaszcza kobiet obarczonych dużą liczbą dzieci. Zdarzały się przypadki, że zwracały się one do miejscowych zarządów NKWD wręcz z żądaniem zaopiekowania się ich dziećmi, nie mogły bowiem zapewnić im minimum jedzenia. Groziły samobójstwami, a nawet wcielały te groźby w czyn (…). Mając pod opieką kilkoro dzieci, w tym i niemowląt, kobiety te nie były w stanie pracować (nawet jeśli byłaby możliwość znalezienia zatrudnienia), a to oznaczało, że po wyprzedaniu wszystkich posiadanych dóbr pozostawały bez środków do życia” – pisał Stanisław Ciesielski. W 1941 i 1942 roku było znacznie gorzej. „Postanowiłam zlikwidować dzieci i siebie. Gdyż dzieci po śmierci matki były gdzieś wywożone. Moje maleństwa nie zapamiętałyby, że są Polakami” – wspominała Maria Ławińska, ale na szczęście coś ją powstrzymało. Emilia Brancewicz z kolei była jedną z tych matek, która żadnym sposobem nie mogła wykarmić dwóch dziewczynek. „Przez sześć miesięcy nie jadłam chleba, tylko zupę z jakąś trawą” – skarżyła się. Postanowiła więc je oddać. „Głód dawał się we znaki. W Bieszkiencie dla dzieci zorganizowano sierociniec. Ogłoszono tę wiadomość po kołchozach. Poszłyśmy do Bieszkientu po informacje na temat działania sierocińca. Podjęłam decyzję, następnego dnia z córkami Antoniną i Reginą udałam się do Bieszkientu. Z różnych stron ciągnęły matki ze swoimi dziećmi” – wspominała.

Akurat ta historia skończyła się dobrze i rodzina w końcu się spotkała. Młodsza córka pani Emilii nie ukrywa jednak, że przeżycie było traumatyczne. „Nie wiedziałam, byłam sama wśród obcych dzieci, podobnych sierot, na obczyźnie. Tęskniłam za mamą, za siostrą. Dziecięca główka nie mogła rozwiązać tej skomplikowanej sytuacji” – dopisała komentarz do wspomnień mamy. Bywało to tak skomplikowane i tak silne, że jedna z dziewczynek, Ola, nawet jako osoba w podeszłym już wieku nie potrafiła wybaczyć matce rozstania, choć w tym przypadku matka była zupełnie niewinna – trafiła po prostu do więzienia. „Nagle mi każą iść. A ja nie rozumiem. Mamo, ja chcę zostać, będę grzeczna, będę wszystko jadła, będę cicho – wszystko, co moim zdaniem mogło być argumentem. A ona mnie odsyła. Wtedy został we mnie żal. Dlaczego ona mnie zostawiła? Przyjechałam do niej, a ona nie pozwala mi zostać. Zrobiłam karczemną awanturę, jak to dziecko potrafi. Położyłam się na ziemi, biłam rączkami, krzyczałam… Pamiętam, że mnie te strażniczki siłą wywlokły. I to była moja jedyna wizyta. Ale ten plac i ona siedząca taka – jak mi się wydawało – obojętna” – wspominała po latach odwiedziny u matki w więzieniu.

I z tego właśnie powodu dzieci nie ufały dorosłym – z tego też same wydoroślały. Ordonka wspomina o sześcioletnim Józku Czynczyku, który stał się głową rodziny dla młodszego rodzeństwa. W Samarkandzie legendą obrósł wyczyn innego kilkulatka, który po śmierci rodziców został sam z półtoraroczną siostrą. Na wieść o wyjeździe chłopak, niewiele myśląc, wziął ją na ręce i przeszedł jakieś dwadzieścia kilometrów, by zdążyć na ewakuację. Takie zachowania były normą.

– Dzieci w sytuacjach ekstremalnych zachowują się jak mali dorośli, nawet w sposób tak dojrzały, o jaki nigdy byśmy ich nie posądzali – tłumaczy Arkadiusz Garczyński i dodaje: – W tym wieku mechanizmy zaprzeczenia i wyparcia nie są jeszcze tak rozwinięte i dzieci przechodzą przez te doświadczenia bez ochronnego pancerza. Dopiero później muszą go wykształcić, żeby jakoś sobie poradzić z całym okrucieństwem, którego doświadczyły. Ale w momencie przeżycia są wystawione na całą prawdę o tym, co dzieje się wokół i co może stać się z nimi.

W rozwiązaniu wszystkich tych dylematów Hanka Ordonówna nie mogła im pomóc. Jedyne, co mogła zrobić, to stworzyć jak najcieplejszą domową atmosferę i dać poczucie bezpieczeństwa. Było to jednak bardzo trudne, bo większość dzieciaków nie miała pojęcia, co to takiego bezpieczeństwo. Ale we Wrewskoje i ponad setce podobnych instytucji przynajmniej mogły zacząć się tego uczyć.

***

WYBRANA BIBLIOGRAFIA

O zsyłkach z początku lat czterdziestych XX wieku pisało się dużo. Relacje zbierał niemal na gorąco już Władysław Anders, a nauczyciele w zaimprowizowanych szkołach Indii, Afryki czy Iranu namawiali do spisania wspomnień swoich uczniów. Notowali je zresztą i później, często w podeszłym już wieku, zachęcani i wspierani przez swoje dzieci czy wnuki. Kłopot polega na tym, że wszystko to już stare, a w dodatku często wydawane w niewielkich nakładach na emigracji – wspomnienia te znają więc najbliższe rodziny, garstka specjalistów i zapewne dawni koledzy, dzielący z nimi podobne doświadczenia.

Tymczasem każdy z około dwudziestu tysięcy życiorysów dzieci wywiezionych w głąb Rosji to gotowy materiał na scenariusz filmowy, a w dodatku taki, w którym pomieszczą się chyba wszystkie gatunki: od ponurego dramatu wojennego przez barwne kino drogi, przeradzające się często w dynamiczny thriller, do na wpół baśniowej sielankowej opowieści w egzotycznych krajobrazach. Nie brakuje nawet ckliwego romansu. Przy powstawaniu tej książki bezcennymi przewodnikami, wielokrotnie cytowanymi, były: wspomnienia samego Władysława Andersa, wielokrotnie wznawiane pod tytułem Bez ostatniego rozdziału (Warszawa 2018), poruszająca książka Hanki Ordonówny Tułacze dzieci (Dziekanów Leśny 2005), Droga lodowa Stefana Waydenfelda (Poznań 2014), Skradzione dzieciństwo Łucjana Z. Królikowskiego (Kraków 2008), a także – choć tu osobliwie – Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd Kazimierza Nowaka (Poznań 2011). Autorzy tych świetnych nawet literacko książek stali się jednocześnie bohaterami tej.

Oczywiście opracowań, z których korzystałem, jest o wiele więcej. Koniecznie trzeba tu wymienić bezcenne Isfahan, miasto polskich dzieci (red. Irena Stankiewicz), Wiesława Stypuły W gościnie u „polskiego” maharadży, W czterdziestym nas Matko na Sybir zesłali (red. Jan Gross i Irena Grudzińska-Gross, Warszawa 1990), Klemensa Rudnickiego Na polskim szlaku (Wrocław 1990) czy Bez dachu Aleksandra Topolskiego (Poznań 2012). Inne bardzo ważne pozycje to zredagowani przez Leszka Bełdowskiego Polacy w Indiach 1942–1948 w świetle dokumentów i wspomnień oraz między innymi przez Andrzeja Krzysztofa Kunerta Polacy w Iranie. A także, rzecz jasna, Szlak nadziei (Izabelin 2015) – imponujący na wpół reporterski projekt Normana Daviesa, będący jednocześnie bodaj najświeższym opracowaniem tematu armii Andersa.

Wyliczanie wszystkich wykorzystanych źródeł mija się jednak z celem. Po pierwsze, książka ma charakter popularny, a nie stricte historyczny. Po drugie zaś, jej podstawą były w większości niepublikowane dotąd relacje świadków i uczestników wydarzeń. W tym miejscu wielkie ukłony należą się pracownikom Instytutu Pileckiego, którzy zebrali i zarejestrowali wiele z nich w ramach projektu „Świadkowie epoki”. Bez świetnej roboty Igi Łapińskiej, Tomasza Gleba czy Tomasza Słomczyńskiego dotarcie do tych świadków byłoby mocno utrudnione. Podobnie jak bez uprzejmości Jakuba Fornalczyka – któremu dziękuję szczególnie – wygodne korzystanie z tych materiałów.

Drugim bazowym zespołem wykorzystanych tu źródeł były zasoby Archiwum Wschodniego Ośrodka Karta.

Wojciech Lada

Mali tułacze 

O pisarstwie Maraiego

 Pani uznała, że w Polsce warto pokazać twórczość Sándora Máraiego. Kiedy zetknęła się pani po raz pierwszy z tym autorem?

Kilkanaście lat temu. Ten emigracyjny pisarz umarł w 1989 roku w San Diego, a pierwsze jego książki zaczęły legalnie ukazywać się na Węgrzech dopiero od początku lat dziewięćdziesiątych. W swych przekonaniach Márai był radykalnie antykomunistyczny i oświadczył, że dopóki w kraju stacjonują żołnierze radzieccy i nie mogą odbyć się wolne wybory, nie życzy sobie, aby jego książki były tam wydawane. Przez pół wieku – od roku 1948, kiedy to wyemigrował z ojczyzny – literatura rozwijała się tam bez wiedzy o tym, że gdzieś na drugim kontynencie mieszka pisarz, który w odmalowaniu portretu własnego Węgrów ma ogromne zasługi. Z propozycją tłumaczenia jego prozy zwróciło się do mnie wydawnictwo Czytelnik w 2000 roku. Lata dziewięćdziesiąte to czas, kiedy nakładem Czytelnika ukazało się w Polsce wiele utworów Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, a ten pisarz znał i cenił twórczość Máraiego. Jego pierwszą książkę, która zrobiła wielką furorę na Zachodzie, a po polsku ukazała się pod tytułem Żar w przekładzie Feliksa Netza, Herling-Grudziński przeczytał bodajże w ciągu jednej nocy i zaraz zadzwonił do swojego polskiego wydawcy, przekonując, że trzeba wydawać Máraiego. A ponieważ nikt nie wiedział, kto to jest ten Sándor Márai, zwrócono się do mnie, żebym na próbę przetłumaczyła dziesięć stron maszynopisu z jego dowolnie wybranej książki. Przyjęłam propozycję i dałam nura w tę prozę, skonsultowałam się też z przyjaciółmi zajmującymi się węgierską literaturą i bardzo szybko zdecydowałam, że na próbę przełożę kilkanaście stron z książki zatytułowanej Wyznania patrycjusza. Pamiętam, że tłumaczyło mi się ten tekst wyjątkowo lekko, co w moim wypadku nie zdarza się często. Dalszy ciąg tej historii pani zna: Czytelnik zainteresował się Máraim, ja przełożyłam Wyznania patrycjusza, a potem kolejne książki tego autora. Teraz, z dystansu, widzę to moje pierwsze zetknięcie z pisarzem wyraźniej, a zarazem jawi mi się ono na sposób nieco mistyczny – wszystko tak szczęśliwie się w moim życiu ułożyło, że pewni autorzy przychodzili do mnie w dobrym momencie.

Márai przyszedł do pani w dobrym momencie?

Tak. Gdy wydałam wspomniany tomik Balassiego, miałam już dwójkę dzieci, potem urodziły się nam jeszcze bliźniaki. Dużo wtedy tłumaczyłam z najróżniejszych dziedzin i redagowałam cudze utwory. Były to na tyle nieangażujące zadania, że mogłam zwolnić tempo i zajmować się dziećmi, nie porzucając całkiem pracy. Máraiego zaczęłam tłumaczyć, kiedy dzieci były już odchowane i chodziły do szkoły. Praca nad jego tekstami przyszła do mnie w momencie, kiedy mogłam się jej niemal całkowicie poświęcić i robić to, co zawsze chciałam. Moim celem od początku było tłumaczenie literatury, ale ponieważ z tego nie dało się wyżyć, nieustannie tłumaczyłam coś jeszcze. Nigdy nie obrażałam się o to na rzeczywistość, starałam się tak zorganizować sobie pracę, aby wszystko połączyć. Ale cieszę się, że propozycja tłumaczenia Máraiego przyszła do mnie wtedy, gdy miałam już więcej czasu i nie musiałam dokonywać takich łamańców.

Márai wielokrotnie odwołuje się do utraconej przeszłości, wspomina zapomniane rytuały i wydarzenia z lat dzieciństwa i młodości. Jak wyglądały Węgry, na których w 1900 roku urodził się pisarz?

Trwała wówczas epoka, o której Węgrzy mawiają: boldog békeidők, co można przełożyć jako „stare dobre czasy”. Nastały one dla Węgrów w 1867 roku, kiedy – po latach walki o wolność z Cesarstwem Austriackim – oba kraje podpisały porozumienie nazwane Ugodą. Stanowiła ona między innymi, że Węgrzy – jeden spośród wielu narodów zaludniających cesarstwo – zostali podniesieni do rangi narodu współrządzącego. Oczywiście ta władza miała liczne ograniczenia, ale Ugoda zaspokoiła elementarną potrzebę wolności Węgrów. Nie czuli się już tak bardzo uciskani, a nawet otrzymali szansę dominowania nad innymi, z której niestety czasami korzystali, co nie należy do najchlubniejszych kart w historii tego, sympatycznego skądinąd, narodu. Od 1867 roku aż do wybuchu I wojny światowej na Węgrzech panował pokój i dobrobyt. Był to okres znakomitej koniunktury gospodarczej, kraj rozwijał się pod względem komunikacyjnym, architektonicznym, przemysłowym i rolniczym. Struktura państwa wciąż pozostawała feudalna, ze stosunkowo wąską warstwą arystokracji, niewielką grupą szlachty i równie niewielką warstwą mieszczaństwa. Ale w niektórych miastach mieszczaństwo odgrywało istotną rolę.

Jednym z nich była Kassa, dzisiejsze Koszyce, gdzie dorastał pisarz.

Tak. Ja konsekwentnie używam węgierskiej nazwy, ponieważ miasto to zostało stworzone jako Kassa przez węgierskich i niemieckich osadników. Przodkowie Sándora Máraiego byli Niemcami, Saksończykami, i pojawili się na tych ziemiach w XVIII wieku, za panowania Marii Teresy. Był to czas licznych niemieckich osiedleń w tak zwanej Górnej Prowincji Węgier, która dziś jest południową częścią Słowacji. Na tych terenach, w miastach takich, jak właśnie Kassa czy Pozsony (dziś Bratysława), ukształtował się patrycjat – warstwa społeczna, z której wywodził się Márai.

Co było takiego szczególnego w atmosferze rodzinnego miasta Máraiego?

Znajdowały się tam wszystkie ważne dla regionu instytucje, wychodziły cztery gazety, działała duża księgarnia. Miasto miało charakter swoistego mikrokosmosu z własną wewnętrzną kulturą i stylem. Na przykładzie Kassy można obserwować ciekawe zjawisko: akces niemieckich osadników do węgierskości. W XIX wieku wiele osób, które znalazły się w promieniowaniu mentalności węgierskiej, zapragnęło być Węgrami. Najbardziej wyrazistym tego przykładem jest poeta uchodzący za najbardziej węgierskiego, Sándor Petőfi, w którego żyłach nie płynęła ani kropla węgierskiej krwi – jego matka była Słowaczką, a ojciec Chorwatem. Nazwisko Petrovič poeta zwęgrzył na Petőfi, co można przełożyć jako „syn Piotra”.

Márai też nie nosił nazwiska swego ojca, które brzmiało Grosschmied.

To prawda. Grosschmiedowie należeli do najzamożniejszych mieszkańców Kassy. Ojciec pisarza był prawnikiem, pracował w banku, co zapewniało rodzinie bezpieczeństwo finansowe. Przez pierwsze lata życia mały Sándor miał prywatne nauczycielki i guwernantki. Jego dorastaniu towarzyszyły wszystkie wydarzenia i rytuały, które w tym czasie można było obserwować w podobnych mieszczańskich domach w całej Europie. Jak wielu młodych ludzi, w pewnej chwili poczuł się ograniczony sztywnymi regułami panującymi w jego środowisku.

Wyrazem tych uczuć jest napisana w 1930 roku książka zatytułowana Zbuntowani, która po latach stała się pierwszą częścią pięciotomowego cyklu znanego jako Dzieło Garrenów. To historia grupy chłopców na progu dorosłości, którzy buntują się przeciw reprezentowanemu przez wszechwładnych ojców światu dorosłych.

Pokolenie rodziców tych chłopców doprowadziło do wybuchu straszliwej wojny, burząc swym dzieciom poczucie bezpieczeństwa i na zawsze niszcząc świat, w którym dorastały. Ojcowie ponieśli klęskę, dlatego nie zasługiwali na szacunek i posłuch. Rówieśnicy pisarza, a także on sam, pod wieloma względami zostali pozostawieni sami sobie, musieli skonfrontować się z upadkiem dawnego świata i odnaleźć w trudnej powojennej rzeczywistości.

Obie wojny wyznaczyły poważne cezury w życiu Máraiego. Wydaje się, że jego życie i twórczość można podzielić na dwie epoki – przed II wojną światową i po niej.

Jeśli chodzi o egzystencję, to jak najbardziej można mówić o takim podziale. Lata do roku 1943 to okres pomyślności w życiu pisarza. Nawet decyzja, aby w 1918 roku, w okresie represji po węgierskiej Republice Rad, wyjechać do Niemiec, była motywowana raczej strachem i ostrożnością jego rodziców niż realnymi powodami do niepokoju. Lata dwudzieste, czyli pierwsza, młodzieńcza emigracja – podróże do Lipska, Berlina, Paryża i innych miast Europy – to czas, w którym Márai położył podwaliny pod swą karierę literacką. Napisał wtedy swoje pierwsze książki, które zapewniły mu miejsce w czołówce ówczesnych węgierskich pisarzy, a także wyrobił sobie pióro i autorytet publicysty, nawiązał regularną współpracę z gazetami za granicą i w kraju. Po paru chudych latach zaczęło mu się nieźle powodzić materialnie. Miał mieszkanie, regularne zarobki, ożenił się i ustatkował. W 1939 roku dotknęła go tragedia – stracił nowo narodzone dziecko. W kolejnych latach narastające w kraju nastroje faszystowskie sprawiły, że stopniowo rezygnował z publikowania w prasie. W 1943 roku definitywnie skończył z publicystyką i zaczął pisać Dziennik, który prowadził do końca życia. Powoli tracił źródła dochodów, miał trudności z wydawaniem książek, jego mieszkanie zostało zbombardowane i cały zgromadzony dotychczas dobytek uległ zniszczeniu. Sytuacja nie poprawiła się po zakończeniu wojny. W 1945 roku, gdy na Węgrzech zaczęły instalować się nowe, komunistyczne władze, pisarz zrozumiał, że ludziom takim jak on nie będzie dane nawet usunąć się w cień i milczeć. W 1948 roku zdecydował się na emigrację, co oznaczało biedę, utratę bezpośredniego kontaktu z czytelnikami i pisanie do szuflady. Nie byli już wtedy z żoną tylko we dwójkę, mieli na utrzymaniu także małego adoptowanego syna Jánosa. Decyzja o emigracji na zawsze zmieniła sytuację pisarza i jego rodziny. W tym sensie II wojna światowa na pewno stanowiła cezurę w jego życiu.

Dla jego twórczości taką cezurą nie była?

W twórczości nie widzę tak wyraźnego podziału. Myślę, że gdyby nie wspomniane przełamanie egzystencji, Márai wielu rzeczy by nie zrozumiał – w samym sobie i w otaczającym go świecie. Sytuacja, która z miesiąca na miesiąc uczyniła go biedakiem, a potem wygnańcem, przyniosła mu doświadczenia, których nigdy by nie zdobył, gdyby zachował dobra materialne, pozycję i przywileje, jakimi cieszył się w kraju do czasu wybuchu wojny. Bardzo ciekawie pisze o tym w książce Ziemia! Ziemia!. Wydarzenia wojenne i późniejsza decyzja o emigracji przyniosły mu wiele goryczy, ale jednocześnie dodały sił, pokazały, że ma w sobie cechy człowieka niezłomnego, niepoddającego się przeciwnościom losu, wiernego swym zasadom i przekonaniom; udowodniły, że potrafi wyjść z trudnych sytuacji zwycięsko. Jego natchnienie i pomysły nie wyczerpały się wraz z trudnymi wydarzeniami, wręcz przeciwnie. Na emigracji stworzył książki, które pokazały nową twarz pisarza: Pokój na Itace, Ziemia! Ziemia!, Krew świętego Januarego i wiele innych. Kontynuował pisanie Dziennika i stworzył dwa bardzo ważne, nieprzetłumaczone dotąd na polski wiersze. Na Węgrzech są one dobrze znane, choć Márai nie był poetą, a tylko zdarzało mu się czasem pisać poezje. Pierwszy nosi tytuł Mennybőlaz anygal [„Aniele z nieba”] (od pierwszych słów popularnej węgierskiej kolędy) i opowiada o dramatycznych wydarzeniach 1956 roku na Węgrzech. Drugi, zatytułowany Halotti beszéd [„Mowa pogrzebowa”], ukazuje, jak zatraca się tożsamość narodową na emigracji. Oba utwory są wstrząsające i oba powstały w latach pięćdziesiątych.

Márai potępiał intelektualistów, którzy zostali w komunistycznym kraju?

Nie uważał własnego wyboru za jedyny słuszny, ale bywał surowy w ocenach. Zanim wyjechał z kraju, miał szansę z bliska obserwować liczne przykłady moralnego upadku intelektualistów węgierskich. Sam nie potrafił iść na żadne kompromisy, nie pasował do tamtych czasów i myślę, że nie odnalazłby się również w dzisiejszym świecie. Uważał, że człowiek ducha nie może wiązać się z żadnymi ruchami politycznymi. Ma obowiązek pozostać poza i ponad, tylko wtedy bowiem może wypowiadać się o bieżących sprawach w sposób bezstronny. Zaangażowanie polityczne przekreślało, w jego mniemaniu, możność oddziaływania poprzez prawdziwą wiedzę i autorytet. Na pewno w jego myśleniu obecne były swoisty arystokratyzm, elitaryzm i nieustępliwość. Choć oczywiście nie chodziło mu o to, aby nie angażować się w sprawy kraju czy Europy. W czasie wojny służył pomocą innym. Wiemy, że ukrywał Żydów. Uratował żonę i kuzynkę żony z córeczką, nie udało mu się jednak ocalić od śmierci teścia. Pomagał też innym ludziom, ale trudno dotrzeć do informacji o tamtych wydarzeniach, bo od początku były okryte ścisłą tajemnicą i pisarz nawet w prywatnym Dzienniku prawie o nich nie wspominał. Swą twórczością nie chciał jednak legitymizować żadnej władzy, a czuł, że zostając na Węgrzech, byłby poddawany naciskom, by zająć stanowisko, że nie pozwolono by mu milczeć.

Za największe dzieło Máraiego uważa pani Dziennik czy może cykl powieści o rodzie Garrenów?

Opus magnum pisarza to zdecydowanie Dziennik – kilkanaście tomów zapisków prowadzonych regularnie przez kilkadziesiąt lat. Na pewno jednak spośród wszystkich powieści, które ogłosił w życiu, Dzieło Garrenów ma wyjątkową wagę. W książkach składających się na ten cykl pisarz próbował ukazać procesy, jakim na przestrzeni pierwszych dziesięcioleci XX wieku podlegało społeczeństwo węgierskie. Zawsze mówił, że najważniejszym bohaterem jego książek jest czas i to, jak kształtuje on bohaterów. Dzieło Garrenów jest szczególną pozycją w jego dorobku właśnie ze względu na tryb pisania tych książek, czyli okoliczność, że powstanie poszczególnych tomów dzielą lata i to, że nie były pierwotnie pomyślane jako całość. Finalnie złożyły się na fascynujący obraz węgierskiego społeczeństwa w pierwszej połowie XX wieku, opowiadają o kilku kluczowych dla tego narodu sprawach.

To znaczy?

Pierwsza sprawa dotyczy dramatycznej historii Węgier. Jak wcześniej wspominałam, „dawne dobre czasy” skończyły się w kraju wraz z wybuchem I wojny światowej. Węgry walczyły w niej, z oczywistych przyczyn, po stronie austriackiej i należały do przegranych państw Trójprzymierza. Cała Europa odczuła skutki wojny, ale spośród pokonanych Węgry zostały ukarane najsrożej, a przecież nie prowadziły samodzielnej polityki zagranicznej i nie one wojnę wywołały. W 1920 roku, nakazem traktatu z Trianon, utraciły dwie trzecie swojego terytorium i dwie piąte ludności. To ogromne liczby. Kraj stracił całą masę ośrodków przemysłowych, złoża surowców, a także rozbudowaną sieć kolejową, która znalazła się poza nowymi granicami. Nie było rodziny, która nie zostałaby w jakiś sposób dotknięta skutkami tego rozerwania. Ogromne rzesze ludzi postanowiły ewakuować się z utraconych terenów i przenieść na Węgry. Ci, którzy tego nie zrobili, zostali poddani przeróżnym, często brutalnym, działaniom asymilacyjnym. Ustalenia traktatu w Trianon spowodowały niewyobrażalną narodową traumę. Márai przeżył ją osobiście, bo jego rodzinne miasto przypadło po wojnie Czechosłowacji i zostało przemianowane na Koszyce. W należącym do sagi rodu Garrenów tomie zatytułowanym Obcy znakomicie opowiedział o tym, co dzieje się z miastem, które nagle wypełnia się najeźdźcami i powoli, mimo prób oporu, traci swą dawną tożsamość. Temat ten pojawia się też w Maruderach – miasto, po latach okupacji, wraca wreszcie na łono ojczyzny. Jest to jednak powrót dramatyczny i gorzki: zamiast oczekiwanego szczęścia i wyzwolenia przynosi ogromne problemy: administracyjne, społeczne i kulturowe. Węgrzy zajęli na powrót utracone po I wojnie tereny w 1938 roku. Márai zaś wydał ten tom w roku 1947, miał więc dobrych kilka lat, aby zaobserwować, jak wiele trudności zrodziło upragnione scalenie kraju.

To prowadzi nas do kolejnego tematu poruszanego na kartach Dzieła Garrenów: skomplikowanych relacji węgiersko--niemieckich.

Márai był Węgrem, ale – jak wiemy – z korzeniami niemieckimi. Od dziecka mówił biegle po niemiecku, jako dwudziestojednoletni chłopak publikował już w niemieckiej prasie, wśród Niemców czuł się swojsko. W czasie swoich podróży w latach dwudziestych i trzydziestych miał wiele okazji, aby z niepokojem obserwować, co się dzieje w tym bliskim mu kraju. Swojscy Niemcy zaczynają wtedy pokazywać twarz, która przeraża Máraiego. W całym Dziele Garrenów pisarz wielokrotnie zastanawia się nad tym, jak to się stało, że Hitler (nigdy niewymieniony w książkach z nazwiska) przejął władzę w Niemczech. Najwięcej możemy przeczytać o tym w Maruderach, gdzie znajduje się między innymi fantastycznie napisana relacja z wiecu narodowych socjalistów.

Węgry odzyskały utracone po I wojnie terytoria dzięki pomocy III Rzeszy, chwilę później przystąpiły do wojny po stronie Niemiec. To bardzo wysoka cena za odzyskanie Kassy.

Márai, mimo tęsknoty za dawnymi Węgrami, nigdy nie akceptował poglądów proniemieckich środowisk węgierskich, które w latach trzydziestych doprowadziły do zbliżenia kraju z III Rzeszą. W Dziele Garrenów pokazuje, jak dramatyczne to zbliżenie miało konsekwencje. Faszystowski wirus przenika przecież też do rodziny bohaterów – jeden z braci jest zafascynowany narodowym socjalizmem, a drugi nosi w klapie znaczek Strzałokrzyżowców i jawnie sympatyzuje z nazistami. Na przeciwległym niż oni biegunie znajdują się najstarszy brat Peter (postać, którą można odczytać jako alter ego pisarza) i siostra Anna. Ostatnie tomy cyklu powstawały w latach czterdziestych i są – podobnie jak notatki z lat wojny zawarte w Dzienniku – wyrazem gorzkiego rozczarowania społeczeństwem węgierskim. Pisarz boleje nad brakiem jakiejkolwiek refleksji dotyczącej własnych przewinień i zaniedbań oraz nad łatwością, a nawet gorliwością, z jaką wielu ludzi przyjmuje warunki nowej władzy.

Wielką ambicją pisarza było oddanie ducha swej epoki. Czy to mu się udało? Węgrzy odnajdują się w jego prozie?

Bez wątpienia ją doceniają. Odpowiadając na to pytanie, musimy jednak pamiętać o tym, o czym już wspominałam, a mianowicie, że na Węgrzech odbiór prozy Máraiego przez całe dziesięciolecia był tak bardzo utrudniony, że właściwie niemożliwy. Lata komunizmu wyglądały inaczej w Polsce i na Węgrzech. Na Węgrzech nie istniała tak prężna struktura wydawnictw i drukarni podziemnych jak w Polsce, a dostęp do książek emigracyjnych lub wydawanych poza zasięgiem cenzury był bardzo ograniczony. Emigracja oznaczała dla pisarza całkowitą nieobecność jego twórczości w kraju. Tak więc węgierska literatura przez lata rozwijała się bez Máraiego, a spotkanie Węgrów z jego prozą – choć żywiołowe i emocjonalne – odbyło się dopiero po upadku komunizmu. Tymczasem, aby mogło zaistnieć uczucie rozpoznania w literaturze i utożsamienia się z nią, niezbędny jest kontakt z pokoleniem, którego ona dotyczy.

Czytając prozę Máraiego, można odnieść wrażenie, że wielkie rozczarowanie współczesnością przeszkadza mu uchwycić i opisać rodzącą się na jego oczach nowoczesność. Krytykuje kulturę, która doprowadziła do wojennej rzezi, lecz nie jest w stanie przeciwstawić jej nic innego.

Mówiąc o twórczości i o życiu Máraiego, należy pamiętać, że wierzył on, iż podstawowe wartości nie starzeją się i nie przedawniają. Nadużywane dziś wyrażenie „kryzys wartości” to oksymoron, bo wartość sama w sobie nigdy nie podlega żadnemu kryzysowi. Moc wartości objawia się zawsze wtedy, gdy są one praktykowane. To ludzie, którzy nie żyją według wartości, nie praktykują lojalności, solidarności, wierności, skromności, popadają w kryzys. Nie poczuwają się jednak do winy, obarczając nią pojęcia abstrakcyjne. To, co Máraiego najbardziej boli, to fakt, że Europa, w jakiej się wychował, w której ważny był szacunek dla człowieka, uczciwość, humanitaryzm, dążenie do piękna i prawdy, odwróciła się od tych wartości i w godzinie próby zawiodła. Winą za to pisarz obarcza przede wszystkim, choć nie tylko, warstwę społeczną, z której sam się wywodzi. W Wyznaniach patrycjusza i w Dzienniku pisze o tym bez ogródek, ukazując patrycjat węgierski w całej jego urodzie i szpetocie, bez fałszywych upiększeń. W zakończeniu Wyznań patrycjusza pragnie dać świadectwo temu, że była kiedyś na świecie epoka, w której rozum triumfował nad instynktami. Wobec tego, co obserwuje wokół siebie, wybiera ten miniony, umierający na jego oczach świat. Márai postrzegał nowoczesność jako regres wobec przeszłości, dlatego nie mógł się nią zachwycać. Czytał dzieła Spenglera i podzielał jego przekonanie, że kultura ma swoje okresy wstępujące i zstępujące – okres młodości, dojrzałości i starczego upadku. W Dziele Garrenów wspaniale pokazał ten ostatni etap, który rozumiał jako powolne zastępowanie kultury przez cywilizację.

Nie jest jednak tak, że Márai w ogóle nie doceniał nowoczesności i ją negował. Choć ze smutkiem przyglądał się swoim przyklejonym do telewizora amerykańskim wnuczkom, to sam z przejęciem śledził w telewizji pierwszy krok człowieka na Księżycu, chwalił świetne amerykańskie biblioteki i doceniał możliwość podróżowania po świecie. Mimo tego niewątpliwie nie czuł się zadomowiony w powojennej rzeczywistości.

Podobno pracuje pani teraz nad powiększonym polskim wydaniem Dziennika pisarza, który pozostawił po sobie dwadzieścia tomów zapisków. Co znajdzie się w nowym wyborze?

Márai prowadził swoje notatki od lat czterdziestych aż do śmierci. Całości Dziennika nie zna jeszcze nikt poza redaktorem, który redaguje i przygotowuje wydania kolejnych tomów. Przed laty, gdy opracowywałam i tłumaczyłam sześciusetstronicowy wybór dla Czytelnika, miałam do dyspozycji sześć tomów zapisków, które sam autor wybrał i wydał za granicą. Nowe wydanie przygotowuję już na podstawie ich pełnej edycji, korzystając z tomów, które ukazały się dotychczas po węgiersku. Na razie jest ich piętnaście. Opublikowanie wszystkiego potrwa pewnie jeszcze trzy, cztery lata. Przekład wyboru z tej całości też będzie się więc ukazywał sukcesywnie. Przygotowując wybór z tak ogromnej ilości materiału, staram się wyłowić wątki przewodnie, najważniejsze w życiu twórcy, ale także najciekawsze z punktu widzenia polskiego czytelnika. Márai bardzo oszczędnie pisze o swoim życiu prywatnym, wyławiam więc z jego notatek wszystkie fragmenty dotyczące codzienności – jego relacji z żoną i przybranym synem. Zwracam również uwagę na zapiski, w których pisarz z perspektywy emigracji komentuje wydarzenia na Węgrzech. Kolejny temat, który bardzo wyraźnie widać w dzienniku, to losy świata i stały namysł nad nimi. Osobny, ważny wątek dotyczy Europy. Márai czuł się obywatelem tego kontynentu, wydarzenia wojenne i stan powojenny europejskich krajów sprowokowały go jednak do zapisania zdania, że „Europy w Europie już nie ma”. W 1947 roku pojechał na parę tygodni do Francji, Włoch i Szwajcarii i wrócił z tej podróży zniesmaczony. Uważał, że po tym, co się stało, Europejczycy powinni dokonać poważnego rachunku sumienia i uderzyć się w piersi. Tymczasem było wręcz przeciwnie, zdawało się, że wszyscy chcieli jak najszybciej zapomnieć o przeżytym koszmarze, otrząsnąć się z niego bez namysłu, rachunku sumienia, odpokutowania własnych win i zaniedbań. Poza wymienionymi wątkami fascynujące są również wszystkie fragmenty dziennika, które mówią o trudnej kondycji emigranta i są obrazem intelektualnych poszukiwań pisarza.

Co sprawia, że wciąż decyduje się pani poświęcać czas twórczości Máraiego?

To bardzo wybitna umysłowość, twórca jedyny w swoim rodzaju i wyjątkowe zjawisko w prozie węgierskiej. Miał niezwykle rzadką umiejętność „dostrzegania przyszłych owoców w dzisiejszych ziarnach”, patrzył w przyszłość z wielką przenikliwością. Jednym zdaniem potrafił uchwycić sedno tego, co się wokół działo, i ująć to w sposób interesujący i zapadający w pamięć. Czytanie jego prozy jest jak spotkanie z mądrym starcem, który wiele przeżył, wiele widział i potrafi o tym fascynująco opowiadać. Człowiek chciałby przycupnąć u stóp takiej osoby i bez końca słuchać jej historii – i taka jest właśnie sytuacja tłumacza. Niedawno usłyszałam gdzieś powiedzenie, że „latarnia morska nie może być na kółkach”. Według mnie świetnie odnosi się ono do Máraiego. Jestem głęboko przeświadczona, że wielka fascynacja tym pisarzem widoczna na współczesnym rynku wydawniczym na świecie bierze się nie tylko z jego literackiego talentu, ale także z jego niezwykłej intelektualnej uczciwości i niezależności. Z tego powodu jest on dla dzisiejszych czytelników wiarygodny i interesujący.

Przejęzyczenie. Rozmowy o przekładzie

Zofia Zaleska

Fragmenty rozmowy z panem Ireneuszem Kanią

 Sportowa samodyscyplina przydaje się w pracy tłumacza?

Przydaje się samodyscyplina, ale i fizyczna wytrzymałość. Przy działalności intelektualnej wytrzymałość fizyczna też jest niezwykle istotna, a w każdym razie bardzo pomaga. Ja się po prostu prawie nigdy nie męczyłem, a pracowałem intensywnie przez dziesiątki lat. Zajmowałem się w życiu bardzo różnymi sprawami, nieraz bardzo skomplikowanymi, ale dopóki mnie coś interesowało, dopóki miałem do czegoś napęd, to się nie męczyłem.

Podobno hebrajskiego zaczął się pan uczyć już jako szesnastoletni chłopak. Skąd ten pomysł? W tym wieku ludzie chętniej spędzają czas z kolegami niż nad książką.

Ja nie rezygnowałem z życia towarzyskiego, zawsze jakoś potrafiłem to połączyć. To druga rzecz, którą mogę się pochwalić – i jest to jeden z kluczy do zrozumienia mojej sytuacji: nigdy nie narzucałem sobie jakiejś specjalnej ascezy czy rygorów, kierowałem się za to dyscypliną negatywną. To znaczy, już jako młody chłopak dbałem o to, żeby jak najmniej czasu marnować. Każdy z nas marnuje nieprawdopodobną ilość czasu! Przy czym za marnowanie nie uważam na przykład chwil lenistwa, włóczenia się przez wiele godzin po lasach czy polach, bo to robiłem i do dzisiaj robię. Zmarnowany czas to czas stracony na głupoty, na idiotyczne rozrywki, na bezpłodne rozmowy z delikatnie mówiąc średnio inteligentnymi ludźmi, na mnożenie nieciekawych kontaktów towarzyskich i podtrzymywanie ich z fałszywego poczucia lojalności.

Z taką postawą musiało być panu ciężko w szkole.

Jedynie do pewnego czasu uważano mnie za dziwaka, zawsze miałem za to opinię samotnika. W pierwszych klasach szkoły, jak mama przychodziła z wywiadówki, przynosiła zawsze te same trzy przymiotniki, dowiadywała się, że jestem: zdolny, krnąbrny i aspołeczny. Notabene w latach pięćdziesiątych, kiedy byłem dzieckiem, były to bardzo niebezpieczne kwalifikacje – zwłaszcza ta aspołeczność. Ale wracając do mojej dyscypliny negatywnej, od najmłodszych lat starałem się jak najmniej czasu marnować. W związku z tym, mimo że zawsze bardzo dużo pracowałem, zostawało mi zawsze dużo czasu, na przykład na sport. Sport, jak wiadomo, zabiera sporo czasu, ale mi go po prostu nigdy nie brakowało, co nieodmiennie dziwiło moich kolegów, którzy wciąż pytali: „Jak ty to wszystko robisz?!”.

Jak pan odpoczywa?

W zasadzie nie odpoczywam. Czasem czuję się znużony. Na przykład teraz, gdy przygotowuję drugie – po edycji Kubiaka – pełne wydanie poezji Kawafisa, odczuwam zmęczenie oczu. W takich chwilach wsiadam na rower, jadę sześćdziesiąt kilometrów i jestem jak nowo narodzony. Nadal nie męczy mnie wysiłek. To cecha w dużej mierze wypracowana, wyrobiona, bo ja nie jestem z natury taki heros atleta.

Może odczuwa pan w sobie jakąś podskórną skłonność do marazmu i lenistwa, i stąd ta niesłychana dyscyplina?

Ależ tak! Ale lenistwa szczególnie rozumianego – u mnie lenistwem jest, powiedzmy, włóczenie się po górach przez kilkanaście godzin bez przerwy. Gdy mam czegoś dosyć, to przerzucam się w zupełnie inne sfery, na ogół szukam właśnie wysiłku fizycznego, który jest dla mnie nadal, mimo że mam już swoje lata, źródłem niebywałej przyjemności. Wczoraj na przykład pojechałem na rowerze do Kalwarii Zebrzydowskiej, to jest siedemdziesiąt parę kilometrów w obie strony w terenie górzystym.

Wczoraj był upał, 33 stopnie. Żona się o pana nie martwi?

Nie, jest przyzwyczajona, a poza tym zna moje możliwości. Ja tak funkcjonuję całe życie.

Przygotowując się do rozmowy, zauważyłam, że pytanie o naukę języków nie jest jedynym, za którym pan nie przepada. Nie lubi pan też nagabywań o własny projekt translatorski, o translatorskie wybory. Zwykle ucina pan takie pytania, mówiąc, że tłumaczy pan dla siebie samego. Ja jednak zaryzykuję i zapytam: nauka kolejnych języków, a potem praca nad przekładami, to dla pana droga do zdobywania mądrości?

Trafiła pani w sedno. Moi rozmówcy mówili mi kilkakrotnie, że jak patrzy się na cały mój dorobek, to widać, że układa się on w pewien spójny projekt. Chętnie się z tym zgadzam, ale sam nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Ex post rzeczywiście widać ciągłość moich zainteresowań translatorskich, ale nie ma w tym nic specjalnie zaskakującego. Projektu translatorskiego nigdy sobie nie nakreślałem, chyba że takim projektem mogłaby być, powiedzmy, lista książek, które koniecznie chciałem przetłumaczyć, na których przekład miałem chęć i pomysł już dziesiątki lat temu. Taka lista rzeczywiście istniała, ale było na niej kilkanaście książek, a ja, jak pani wie, przełożyłem ich już ponad sto. Prawie wszystko z tego, co sobie kiedyś zamarzyłem przetłumaczyć, przetłumaczyłem, w tej chwili brakuje mi może jednej czy dwóch pozycji do zamknięcia tej listy.

Źródłem moich działań przekładowych od zawsze był ten sam napęd: ciekawość świata, dążenie do zrozumienia rzeczy, których nie rozumiem, albo przynajmniej przybliżenia się do tego, co mnie zawsze pasjonowało. A pasjonowało mnie wiele rzeczy – stare odległe kultury, wielkie egzotyczne tradycje, religie i oczywiście języki. Samo badanie i uczenie się języków jest niebywałym ćwiczeniem intelektualnym, zwłaszcza jeśli chodzi o języki odległych kultur. Języki orientalne są inaczej skonstruowane, odwołują się do nieco innych niż nasze władz poznawczych, inaczej je wykorzystują, indukują inny obraz świata, odmienny od tego, który przynoszą języki europejskie. To mnie pasjonowało, odkąd pamiętam, a wszystko przez znaczki pocztowe, które zbierałem jako dziecko.

Poznawał pan świat dzięki znaczkom pocztowym?

Tak. Geografia nie miała dla mnie w dzieciństwie żadnych tajemnic. Zbierało się wtedy znaczki państwami – chodziło o to, żeby zgromadzić jak najwięcej państw, najlepiej tych egzotycznych. Miałem więc atlasy i ambicję, aby wiedzieć wszystko o miejscu, które widnieje na znaczku. Nie znałem jeszcze języków, ale już jako małe dziecko dostrzegałem różnicę między pismami chińskim, tajskim, koreańskim i indyjskimi. Dziś zgodziłbym się, że zawsze kierowało mną dążenie do zdobycia – choć może „zdobycie” to nie jest dobre słowo, raczej do poszerzania – mądrości, chęć rozumienia głębiej i więcej. I zawsze robiłem to wszystko przede wszystkim dla siebie.

Po przełożeniu ponad stu książek ma pan poczucie, że udało się panu znaleźć to, czego pan szukał?

To się nigdy do końca nie uda, ale to, co po drodze zdobyłem, to moje! Czegoś się jednak przez te wszystkie lata dowiedziałem i w tym sensie mi się udało. Przez dwadzieścia parę lat zajmowałem się na przykład kabałą żydowską, dowiedziałem się tego, czego chciałem, i teraz już się nią nie zajmuję, już mnie to nie interesuje.

***

Stąd to szczególne upodobanie do podążania „ścieżką nocy”?

Teksty z nurtu ciemnego zawsze były dla mnie ważne i ciekawe, bo wiążą się z problematyką fundamentalną, która zajmowała mnie całe życie, a mianowicie z problematyką zła w świecie, z pytaniem o status naszej ludzkiej kondycji. Od najmłodszych lat towarzyszyło mi odczucie, że zarówno jako pojedynczy ludzie, jak i jako gatunek jesteśmy w świecie samotni i nie ma na to rady, musimy to przyjąć i zaakceptować. To było moje podstawowe doświadczenie już w dzieciństwie i ono przywiodło mnie później do buddyzmu. Oczywiście jako dziecko nie wiedziałem, że istnieją filozoficzne propozycje zrozumienia tych spraw prawie tożsame z moimi intuicjami. Potem przekonałem się, że religia, światopogląd czy filozofia buddyjska – jakkolwiek się ją nazwie – najbardziej zbliża się do istoty rzeczy, do dziś uważam, że jej mędrcy podeszli najbliżej Tajemnicy, która de facto nie jest żadną tajemnicą. Tutaj, obok nas, na stole leżą teksty należące do kanonu palijskiego – zbioru kanonicznych ksiąg wczesnych szkół buddyjskich. Ciągle do nich wracam, szczególnie do ostatniego tomu Majjhima Nikaya, w którym stale odkrywam nowe treści; mimo że obcuję z tymi tekstami od kilkudziesięciu lat, są one dla mnie cały czas najgłębszą mądrością. Mahayanę, czyli jeden z młodszych kierunków buddyzmu tybetańskiego, w dużej mierze już poznałem, natomiast Therawada, czyli buddyzm pierwotny, tak zwany palijski i południowy, najwcześniejszy nam znany, wciąż skrywa przede mną różne tajemnice. Po latach studiów i namysłu wciąż nie mam pewności, że rozumiem buddyzm. Niewykluczone, że my w ogóle nie jesteśmy już w stanie zrozumieć tych bardzo starych tradycji i bardzo starych tekstów. Teksty, o których tu mówimy, należące do kanonu palijskiego, pochodzą sprzed dwóch i pół tysiąca lat!

***

Podobno w orientalistyce często stosuje się metodę wtórnego odtwarzania zaginionych, utraconych oryginałów z przekładów, bo tłumaczenia są dziś często jedyną formą istnienia starożytnych tekstów.

To prawda, to jest metoda uprawiana z nieprawdopodobnymi wynikami przez wielu orientalistów i indologów, w przeszłości głównie przez Giuseppe Tucciego, wybitnego włoskiego buddologa i tybetologa. W latach trzydziestych ubiegłego wieku, jeżdżąc po środkowej Azji, odkrył on dziesiątki rękopisów tybetańskich pism filozoficznych, o których wiadomo było, że są przekładami z oryginalnych tekstów indyjskich, prawdopodobnie sanskryckich, niekiedy być może palijskich. Tucci zrobił kilkanaście przekładów tych tekstów z tybetańskiego na sanskryt, czyli wykonał taką retrowersję, przełożył je na hipotetyczny oryginał. Po kilkunastu latach zdarzyło się, że odkryto oryginale sanskryckie teksty i oczywiście szybko porównano je z hipotetycznymi wersjami Tucciego. Na ogół idealnie się zgadzały! Zatem i takie cuda się w tej dziedzinie zdarzają, ale aby czegoś takiego dokonać, trzeba być Tuccim, czyli geniuszem.

*** 

W przeprowadzonej w 1994 roku rozmowie z Miłoszem opublikowanej w książce pod tytułem Metafizyczna pauza mówił pan, że buddyzm jest dziś najważniejszą alternatywą dla chrześcijaństwa, a jednocześnie największym dla niego wyzwaniem. Czy dziś toczy się jakiś znaczący dialog między tymi religiami?

Dialog jest potrzebny i jakoś wciąż się toczy, ale – tu sięgnę do pewnego paradoksu, który już kiedyś wypowiedziałem, gdy pytano mnie o perspektywy dialogu międzyreligijnego – tam, gdzie taki dialog jest możliwy, nie jest konieczny, a tam, gdzie jest konieczny, nie jest możliwy. Miałem na myśli to, że dialog między buddyzmem a chrześcijaństwem toczy się na bardzo wysokim poziomie, między intelektualistami, między specjalistami, a brakuje go w świadomości zwykłych ludzi. Rozmawiają z jednej strony Dalajlama, a z drugiej…

Papież?

Zależy który. Benedykt XVI ni w ząb nie rozumiał buddyzmu i nawet powiedział kiedyś na jego temat piramidalną bzdurę. Jan Paweł II był ostrożniejszy i wypowiadał się z dużą dozą dobrej woli, ale też się na tym nie znał. W swojej książce Przekroczyć próg nadziei napisał rzeczy nietrafne i niesłuszne. Na prośbę „Tygodnika Powszechnego” napisałem kiedyś na ten temat pewien artykulik. Redakcja dała mi do zrozumienia, że zanim tekst zostanie skierowany do druku, musi zostać wysłany do Watykanu do akceptacji.

Mieli uwagi?

Nie, właśnie w tym rzecz. Byłem przekonany, że będą mieli, bo ja, chociaż napisałem delikatnie, to nie owijałem w bawełnę i dowodziłem, że Jan Paweł II w tym i tym punkcie się myli – wytykanie papieżowi błędów nie było oczywiście popularną praktyką. Medytowałem nad tym niedużym tekstem przez tydzień, zastanawiałem się, jak go napisać, żeby nikogo nie obrazić, a jednocześnie powiedzieć wszystko, co ważne. Potem wiele osób gratulowało mi właśnie tego, że udało mi się to wyważyć. Wracając do rzeczy: dialog jest możliwy na wysokim poziomie i na tym poziomie się toczy, między intelektualistami panuje zgoda. Natomiast tam, gdzie rozmowa jest konieczna, czyli na najniższym poziomie – na poziomie tak zwanego ludu – jest niemożliwy. Z buddyzmem nie jest jeszcze tak źle, bo buddyzm nie ma w sobie tego potencjału agresji, który niestety jest na przykład bardzo wyraźny w islamie i który ma uzasadnienie i zakorzenienie w Koranie.

Dzięki panu jesteśmy jednym z niewielu krajów, w których czytelnicy mogą zapoznać się ze starożytnymi tekstami przełożonymi bezpośrednio z oryginałów. Mam na myśli na przykład teksty tybetańskie – biografię i poezje jogina Milarepy czy wspomnianą Księgę umarłych, które przełożył pan w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Jak się pan uczył tybetańskiego w PRL-u?

Uczyłem się z bardzo dobrego rosyjskiego podręcznika, to właściwie nie był podręcznik, tylko taki zarys języka. Na początku lat siedemdziesiątych nawiązałem kontakt z biurem rządu tybetańskiego na uchodźstwie w Dharamsali, gdzie rezyduje Dalajlama, i oni zaczęli mi przysyłać książki. Jak tylko dostałem do ręki te materiały, szybko nauczyłem się klasycznego języka tybetańskiego i zacząłem pracować jako tłumacz i komentator. Mój przekład Księgi umarłych miał już chyba osiem czy dziewięć wydań i ciągle pojawiają się nowe. Teraz od wielu lat nie zajmuję się już sprawami tybetańskimi, to jest jedna z tych dziedzin, które w zasadzie odsunąłem na bok i nie wiem, czy kiedykolwiek do nich wrócę. Na początku lat siedemdziesiątych byłem chyba jedynym człowiekiem w Polsce, który uczył się tybetańskiego, byłem w tej dziedzinie pionierem, nie było nikogo, do kogo mógłbym się zwrócić, nikt się na tym wtedy nie znał. Gdy publikowałem swoją pierwszą ważniejszą pracę – opatrzony komentarzem przekład na angielski pewnej czternastowiecznej kroniki tybetańskiej – zgłosiła się do mnie redakcja pisma „Folia Orientalia”. Napisali, że chętnie wydrukują mój tekst, ale ponieważ jestem u nich debiutantem, chcieliby najpierw uzyskać recenzje specjalistów na temat mojej pracy. W Polsce takich nie było, więc poproszono mnie, żebym sam postarał się o recenzje za granicą. Miałem wtedy kontakty ze światowej sławy tybetologami węgierskimi i rosyjskimi, więc zwróciłem się do nich z prośbą o recenzje przekładu. Oczywiście i u nas byli uczeni i filologowie, specjaliści od szczegółów, ale w swojej pracy potrzebowałem głównie pomocy przy pisaniu komentarzy do tych tekstów: musiałem odmalować ogólne tło kulturowe i religijne. Potrzebowałem czasem rady religioznawcy, ale religioznawcy z kolei często nie znali języka. Później próbowałem nawet wykształcić sobie pomocników – przez pięć lat wykładałem prywatnie język tybetański w środowisku filozofów, buddystów krakowskich. Parę osób nauczyłem tybetańskiego, niektóre z nich są dzisiaj profesorami i gdybym dziś tłumaczył wspomniane teksty, na pewno miałbym w nich oparcie.

Chciałabym przeskoczyć teraz w nieco inne rejony pana zainteresowań – do Rumunii. Skąd wzięła się panu ta Rumunia?

Zainteresowałem się nią jeszcze przed rozpoczęciem studiów, dokładnie w lipcu 1959 roku, gdy zdawałem w Krakowie egzamin wstępny na romanistykę. Byłem wtedy zauroczony językami romańskimi, znałem już wówczas nieźle włoski i francuski, a i z hiszpańskim też jakoś sobie radziłem. No więc przyjechałem na egzamin i spacerując po mieście, trafiłem do księgarni na Podwalu, gdzie w witrynie stała książka, a w zasadzie skrypt autorstwa profesora Emila Biedrzyckiego pod tytułem Język rumuński. Wiedziałem, że rumuński należy do języków romańskich, a co ważniejsze, że zajmuje wśród nich osobną, bardzo szczególną pozycję. Zawiera rozmaite archaizmy, których nie ma w innych językach romańskich, a także bardzo duży wkład elementu słowiańskiego, w związku z czym jeszcze na początku XX wieku był we Francji uważany za język słowiański – we Francji! No więc kupiłem ten skrypt i po prostu go w ciągu wakacji przerobiłem. Jak jechałem w październiku do Krakowa na studia, to już jako tako orientowałem się w tym języku. Potem wybierając lektorat, bez wahania zdecydowałem się na rumuński, który był moją najświeższą zdobyczą.

I stał się pana wieloletnią fascynacją, co widać na liście pana przekładów, na której widnieją nazwiska Emila Ciorana, Mircei Eliadego czy Constantina Noiki.

Rumunia to była moja kolejna wielka fascynacja i wielka miłość, która trwa do dziś. Wszystko zaczęło się od tego lektoratu i od wyjazdu do Rumunii w 1963 roku. Niedawno mój rumuński znajomy, wspaniały polonista i tłumacz Nicolae Mareș opublikował przeprowadzony ze mną wywiad i napisał tam niebywałą rzecz: „Rozmawiam z Ireneuszem Kanią, jednym z najwybitniejszych rumunistów naszych czasów”. Uśmiałem się strasznie, jak to przeczytałem, bo tak oto koło się zamknęło – pięćdziesiąt lat pracy na rumuńskim poletku. I to nie tylko na poletku literackim, ale też muzycznym, ponieważ tym, co mnie w pierwszym momencie najbardziej zafascynowało w Rumunii, wcale nie była literatura, ale rumuńska muzyka ludowa. Ich muzyka jest czymś niebywałym, czymś jedynym w swoim rodzaju.

Jest wyjątkowa przez ogromny wpływ kultury romskiej?

Nie da się wyznaczyć ostrej granicy pomiędzy tym, co w niej cygańskie, a tym, co rumuńskie. Na przykład główna rumuńska forma wokalna – doina – jest wprawdzie z pochodzenia rumuńska, ale Cyganie też ją po mistrzowsku wykonują. Genialna tradycyjna muzyka instrumentalna lăutărească jest natomiast z pochodzenia cygańska. Miałem okazję powiedzieć o niej co nieco w Polsce, gdy parę lat temu zostałem zaproszony do wygłoszenia odczytu w Akademii Muzycznej w Katowicach. Zaproszono mnie dlatego, że napisałem kiedyś eseje o Wagnerze, ale nie jestem muzykiem ani muzykologiem, więc miałem z tym odczytem kłopot. W końcu wpadłem na pomysł wystąpienia pod tytułem: „Moje muzyczne odkrycia osobiste: pieśni losu południowej Europy”. Mówiłem o melodiach z trzech różnych krajów, w kolejności chronologicznej były to: ludowa muzyka rumuńska, portugalskie fado i moja ostatnia fascynacja i wielka miłość – greckie miejskie pieśni rebetika tragoudia. Puszczane nagrania uzupełniałem swoimi wywodami ogólniejszej natury, ale jeśli chodzi o Rumunię, zarysowałem szerokie i dość szczegółowe tło etnograficzne i filozoficzne. Rumuńska muzyka i poezja ludowa stanowią w zasadzie jedną całość. Ta poezja to często teksty filozoficzne bardzo wysokiej próby, tamtejszy folklor odznacza się wyjątkową głębią.Co w nim pobrzmiewa?

To, co słychać i u Ciorana, czyli dor – tęsknota podobna do portugalskiej melancholijnej saudade. Pesymizm i smutek, ale spokojny, w duchu fatalistycznego pogodzenia się z przeznaczeniem. Przeznaczeniem, które nie jest odbierane jako siła wroga człowiekowi, ale jako niezbywalny wymiar każdego istnienia (tutaj blisko do buddyzmu), z którym w duchu panteistycznym trzeba się pogodzić. Taki jest ogólny klimat rumuńskiej muzyki i poezji ludowej. Po moim wystąpieniu w katowickiej Akademii podszedł do mnie zachwycony profesor Eugeniusz Knapik i podziękował mi, mówiąc coś takiego: na co dzień siedzimy z nosami w partyturach i zapominamy, że muzyka to coś znacznie więcej niż nuty, że jest ona odzwierciedleniem rzeczywistości w najgłębszym jej aspekcie. Bardzo się cieszę, że udało mi się wzbudzić wśród profesjonalistów entuzjazm dla tej prymitywnej muzyki, prymitywnej w najszlachetniejszym sensie.

Gdy myślę o kulturze rumuńskiej, nasuwa mi się starogreckie stoickie określenie logos spermatikos, oznaczające coś, co można by nazwać nasiennymi pierwiastkami logosu, a co tkwi w rumuńskiej glebie i w pewnych warunkach rozkwita. Tak się stało na przykład w XX wieku, kiedy w okresie międzywojennym nastąpił wysyp słynnych Rumunów, pojawili się Eliade, Noica, Cioran, Ionesco. Cioran zrobił wielką karierę jako pisarz francuski, ale zanim wyjechał do Francji, pisał po rumuńsku. Podobnie Ionesco, który należał do tego samego kręgu i przyjaźnił się z Cioranem. Korzenie rumuńskie miał też Paul Celan, z tym że on tworzył jednak po niemiecku, po rumuńsku pisał odrobinę tylko, gdy był w Bukareszcie. Celan odwrócił się od Rumunii po doświadczeniu pogromów i innych straszliwych rzeczy, które działy się tam z Żydami podczas wojny. Wszyscy ci pisarze są znani na świecie, ale mało kto wie, że Cioran czy Ionesco to Rumuni. Tymczasem oni nigdy się rumuńskości nie wyparli, to znaczy Cioran pisał po francusku, ale pod koniec życia wrócił do rumuńszczyzny.

Ma pan kontakt ze współczesną literaturą rumuńską?

Mam, ale rzadko zajmuję się kulturą i literaturą najnowszą. Dochowaliśmy się na szczęście, przynajmniej tutaj, w Krakowie, znakomitych młodych ludzi, szczególnie kobiet – tłumaczek i badaczek, które się tym wspaniale zajmują. Ja już jestem nestor, czcigodny starzec, do którego pielgrzymują młodzi. Bardzo miło nam się rozmawia, bo młodzież jest pierwszej klasy, to jest uciecha i radość dla starego człowieka. Ja już się tym nie zajmuję, młode pokolenie przejmuje pałeczkę.

Cioran mówił o Eliadem, że nie ma on wyczucia zła, nie czuje zła, co w domyśle oznaczało, że Eliade jest złym pisarzem, że czegoś mu brakuje. Czy rzeczywiście twórca, który nie zagłębia się w mroczne rejony rzeczywistości, to twórca marny? Jak jest według pana z wyczuciem zła u polskich pisarzy?

Cioran nie cenił beletrystycznych utworów Eliadego, m.in. dlatego że – jak napisał w Ćwiczeniach z zachwytu – Eliade doskonale rozumiał zło (Cioran użył tu słowa „grzech”, „grzeszność”), ale go nie czuł; obca mu była wszelka „negatywność”. Otóż ja także uważam, że pisarz pozbawiony zmysłu zła nie może być wybitnym twórcą. Na poziomie wysokiej literatury można wymienić całą plejadę bardzo wybitnych polskich pisarzy, którym absolutnie nie można odmówić wyczucia zła, w ostatnich czasach jednym z tych największych był na przykład Miłosz. Miał je również Gombrowicz. Michał Paweł Markowski w książce Czarny nurt. Gombrowicz, świat,literatura wydobywa to, o czym się mało mówi, mianowicie, że twórczość Gombrowicza, który ma u nas łatkę prześmiewcy i ironisty (zresztą zasłużoną, mówi krytyk) na głębszym poziomie wskazuje na coś znacznie ważniejszego, należy do tego ciemnego nurtu, przenikniętego namysłem nad naturą zła. Także w tym sensie wspomniane przez Ciorana wyczucie zła jest obecne w polskiej prozie i w poezji od najstarszych czasów, od Kochanowskiego. Natomiast w twórczości ludowej nie bardzo to widzę, polski folklor jest moim zdaniem mało atrakcyjny pod tym względem, no może z wyjątkiem góralskiego, ale tam jest dużo pierwiastków nieswoistych dla słowiańszczyzny w ogóle. W naszej poezji ludowej nie ma namysłu nad złem i cierpieniem, a jeżeli nawet te kwestie się pojawiają, to pokazane jakoś tak bardzo naiwnie, po dziecinnemu. W literaturze rumuńskiej – na każdym jej poziomie – to jest nurt główny, objawiający się w formach niebywale subtelnych, skomplikowanych i głębokich.

My, Polacy, lubimy sielanki i niechętnie wmyślamy się w grozę świata?

Ma pani rację, coś takiego u nas jest, albo przynajmniej było. Wynikało to chyba z poczucia obowiązków literatury wobec narodu, co przecież można łatwo uzasadnić sytuacją historyczną. Nasi pisarze nie bardzo mieli czas i ochotę zajmować się takimi sprawami, jak abstrakcyjne rozważania o naturze zła czy o złu w ludzkiej naturze – tym zajmowali się ewentualnie filozofowie. Literaci długo byli zajęci serwitutami społecznymi, narodowymi, bo tak było trzeba. Dlatego taki Sienkiewicz, zamiast pisać rzeczy mroczne i bliższe prawdy egzystencjalnej, pisał literaturę młodzieżową. Trylogia, jeżeli odfiltrować z niej straszliwe zresztą sceny masakr i przemocy, to była w zasadzie literatura dla dorastających chłopców.

Dziewczynki też ją czytały.

Ja do tej pory wracam do książek Sienkiewicza, bo są tam przepyszne fragmenty. To był jednak wielki mistrz języka, który dzisiaj jest w dużej mierze dla młodych ludzi niezrozumiały. Tam jest wiele słów i zwrotów, których młodzi już dzisiaj nie rozumieją. Myślę, że gdy Gombrowicz mówił o Sienkiewiczu, że jest on „pierwszorzędnym pisarzem drugorzędnym”, jako pierwszorzędne oceniał walory artystyczne jego prozy, a ta drugorzędność tyczyła się tematyki i stawianych problemów. Dla mnie bardzo ważną, choć wciąż mało znaną polską poetką jest Anna Świrszczyńska. W latach siedemdziesiątych byłem redaktorem jej tomiku zatytułowanego Budowałam barykadę, wydanego w serii dwujęzycznej. Świrszczyńska też miała to wyczucie, o którym wspomina Cioran.

Mówi pan, że wszystkie przekłady były wynikiem pana czytelniczych olśnień i fascynacji. Do tłumaczonej książki podchodzi pan z dozą nieufności czy raczej z rewerencją?

Pewna doza krytycyzmu jest w tej pracy zdecydowanie potrzebna, ale to znowu chyba bardziej kwestia usposobienia niż odgórnie narzuconej metody. Ja jestem z natury sceptykiem i dlatego na każdy tekst na początku patrzę z pewną dozą nieufności – jak tekst zda pierwszy egzamin, mogę się za niego zabrać.

Z którego ze swoich przekładów jest pan najbardziej zadowolony?

Może to zabrzmi niemądrze albo zadufanie, ale z wielu rzeczy, które zrobiłem, jestem zadowolony. W ostatnim czasie powodem mojej wielkiej radości i satysfakcji jest książka Mit psychologiczny w starożytnych Indiach Maryli Falk, którą przełożyłem z włoskiego dla wydawnictwa Universitas. Cieszę się, bo przy okazji przywróciłem polskiej nauce wielką autorkę i wielkie dzieło. Maryla Falk była bardzo obiecującą indolożką, co tu dużo mówić: była po prostu genialną dziewczyną. Tę niesłychanie trudną, skomplikowaną, wymagającą olbrzymiej erudycji książkę napisała w 1939 roku po włosku w wieku trzydziestu lat! Książka została odkryta po pół wieku i okazało się, że przez te wszystkie lata w światowej indologii, która ma na swoim koncie olbrzymie osiągnięcia, nie napisano nic lepszego na ten temat. Wstęp do polskiego wydania napisał i redakcję naukową przygotował Marek Mejor, tłumaczenie zrobiłem ja, obaj mamy z tej publikacji ogromną satysfakcję. Maryla Falk to tajemnicza postać, pochodziła ze Lwowa, ale całe życie spędziła za granicą, za granicą umarła i prawie nic o niej nie wiemy. Nasza humanistyka nie ma zbyt wielu dzieł światowej rangi, a książka Falk jest jednym z nich, dlatego bardzo się cieszę z tego przekładu.

Czy jakiś tekst przysporzył panu szczególnych trudności i mozołu? Zakładam, że nigdy nie miał pan ochoty zrezygnować z pracy nad książką?

Nie, takiej pokusy nigdy nie miałem. Ja się nigdy nie poddaję, i nie dotyczy to tylko tej dziedziny. Znam po prostu swoje możliwości, wiem też doskonale, że mogę przegrać – tego nauczył mnie sport. Jeśli miałbym wskazać jedną z najtrudniejszych książek, jakie kiedykolwiek przełożyłem, to byłaby to właśnie książka Falk. To tekst niesłychanie skomplikowany, napisany przez wielką uczoną i jednocześnie wielką wizjonerkę. To naprawdę nie do wiary, ile ta młoda dziewczyna miała w głowie! Znała całą literaturę indyjską, a nie wiem, czy zdaje sobie pani sprawę z tego, co to oznacza – całą literaturę wedyjską z komentarzami, cały kanon palijski! Kanon palijski to jest trzydzieści parę tomów po siedemset stron każdy, a do tego jeszcze cała masa komentarzy, które swoimi rozmiarami przewyższają znacznie objętość samych tekstów. I ona miała to wszystko w głowie, cytowała to na wyrywki! Maryla Falk nie była zresztą wyjątkiem, bo na przełomie XIX i XX wieku pojawiła się na świecie cała plejada orientalistów, którzy mieli podobną wiedzę i horyzonty, dziś już takich uczonych nie ma i być nie może. Ona była jednocześnie filozofką, tłumaczką i badaczką, zajmowała się nie tylko literaturą indyjską, pisała też kapitalne rzeczy o literaturze polskiej i niemieckiej. We Włoszech, od czasu wznowienia w 1986 roku, jej książka miała już kilka kolejnych wydań.

***

W 2013 roku ukazało się dwujęzyczne wydanie poezji Kawafisa w pana przekładzie, teraz przygotowuje pan kompletne wydanie utworów poety. Skąd ta potrzeba? Miał pan ochotę zmierzyć się z Kawafisem, czy może bardziej z Zygmuntem Kubiakiem, dla którego przekład całej twórczości greckiego poety był dziełem życia?

Na przekładanie Kawafisa namówili mnie przyjaciele, ale gdy zacząłem się w tę pracę wgłębiać, to szybko się przekonałem, że nie tylko warto, ale nawet trzeba zrobić nowy przekład. Zacząłem, czego nigdy wcześniej nie robiłem, porównywać dokładnie przekłady Kubiaka z oryginałami i wniosek był dosyć smutny, a mianowicie taki, że Kubiakowi dużo przekładów zupełnie nie wyszło. Głównie w sensie artystycznym i literackim, ale są tam również błędy, które wypaczają interpretację tych utworów. Uznałem, że nie można przejść nad tym do porządku dziennego.

Mój przekład wychodzi z zupełnie innych założeń niż przekład Kubiaka i siłą rzeczy będzie zupełnie nową propozycją. Kubiak na przykład bardzo często rezygnował z rymu, z różnych prozodycznych cech oryginału, przez co polski czytelnik otrzymał fałszywy obraz tej poezji, wyrobił sobie przekonanie, że była ona poezją wolną. Kubiak w pewnych wypadkach ściśle trzyma się rymu, ale w większości rymy pomija, z czego wysnuwam brzydki wniosek, że jak nie dawał rady, to z rymu rezygnował, a jak dawał, to rym utrzymywał. Tak nie można, ja w każdym razie podchodzę do tego inaczej. Nie wiem oczywiście, jak mi to wyjdzie i jak przekład zostanie oceniony, ale głosy, które mnie doszły po publikacji wydania dwujęzycznego, były na ogół pozytywne. Bez względu jednak na to, czy mój przekład się przyjmie, czy nie, nie zmieniam zdania, że metoda Kubiaka jest zła i warto tłumaczyć na nowo. Jednocześnie uważam, że jesteśmy winni Kubiakowi wdzięczność za jego przekłady i nie tylko – również za komentarze do twórczości Kawafisa, które ciągle mają bardzo wielką wartość, sam z nich do pewnego stopnia korzystałem. W żadnej mierze nie podważam wielkości Kubiaka i jego znaczenia dla naszej literatury. To on wprowadził do niej Kawafisa, poetę bardzo ważnego, bez którego nie byłoby na przykład Herberta.

W wywiadzie opublikowanym niegdyś w „Dekadzie Literackiej” powiedział pan, że dla naszej części Europy kluczową sprawą było doświadczenie totalitaryzmu i to, w jaki sposób wpłynęło ono na język. Mówił pan tam: „Przygniata nas masa kłamstw, które tkwią w języku, które zaindukowano w język. Język się zużył, albo zużywa, jest niewiarygodny, niesie kłamstwo”.

W PRL-u język uległ totalnemu zakłamaniu, bo był taki moment, że każde słowo znaczyło coś dokładnie odwrotnego niż normalnie. Dramat polega na tym, że do dziś nie przepracowaliśmy tego negatywnego doświadczenia komunizmu. Nie wiem, dlaczego tak się stało, być może po części z lenistwa umysłowego, może z braku czasu, bo inwazja nowej rzeczywistości po 1989 roku była na kształt powodzi po pęknięciu tamy. Jakiekolwiek były przyczyny tego zaniechania, faktem pozostaje, że po 1989 roku zalała nas nowa fala tandety językowej. Dziś na gruncie języka obserwuję dokładnie to samo zjawisko, tylko zagrożenie płynie z zupełnie innej strony – wszechobecnych reklam, anglicyzmów, kalek językowych. Zresztą reklama właśnie często oparta jest na zwykłym łgarstwie. To wszystko psuje ludzkie umysły, przyzwyczaja nas do wypowiedzi skrótowej i prymitywnej, i w ten sposób zmienia nasze myślenie. Bo trzeba pamiętać o jednej fundamentalnej rzeczy: myślenie i mowa to są dwie strony tego samego medalu. Im prymitywniejszy język, tym prymitywniejsze myślenie – to jest nieunikniony proces, proces niebywale niebezpieczny dla każdej wspólnoty. Tandetny język produkuje tandetne myślenie, tandetne myślenie z kolei narzuca i indukuje tandetny język, a wszystko razem produkuje tandetnego człowieka, to znaczy człowieka nieautentycznego. W czym się to przejawia? No chociażby w tym, że nowe środki komunikacyjne stosowane na masową skalę prowadzą do zastępowania prawdziwych kontaktów międzyludzkich kontaktami fantomatycznymi, wirtualnymi, a to prowadzi do wyzuwania z autentyczności całego ludzkiego życia. Ludzkie życie pozbywa się stopniowo substancji, materii, autentycznego przeżywania na rzecz ersatzów. Żyjemy dziś w świecie ersatzów, i te ersatze to nie tylko namiastki tkanin, namiastki skóry i tak dalej – to jest nieuniknione, bo surowców naturalnych wnet zabraknie, na to jesteśmy skazani – groźniejsze jest to, że ta ersatzowość dotyczy również sfery duchowej człowieka. A objawia się ona właśnie poprzez język, ja to nazywam „fantomatyzacją kontaktów międzyludzkich”. Na ten temat się ostatnio bardzo dużo dyskutuje, więc nie mówię tu nic nowego, mogę sobie poczytać za pewną gorzką zasługę jedynie to, że ja przeczuwałem to i pisałem o tym już dawno temu.

Za: Przejęzyczenie. Rozmowy o przekładzie

Zofia Zaewska



piątek, 27 września 2024

Esej


Esej pochodzi od francuskiego słowa essai, czyli próba, które wzięło początek od późnołacińskiego rzeczownika exagium, czyli waga. Mówiąc o eseju, ważymy się wejść na terytorium rozległej formy. Nie ma ona ściśle wytyczonych granic, wręcz świadomie przedstawia się jako obszar otwarty na migracje form. Esej byłby kształtem wypowiedzi na swój sposób „bezkształtnym”, który udziela azylu innym kształtom. Marta Wyka pisze o eseizacji prozy Zygmunta Haupta, mając na myśli to, że miesza ona „elementy fikcji, prawdy wspomnieniowej, eseistycznego komentarza”. Józef Olejniczak podkreśla niegotowość jako – obok otwartości – jedną z dwóch naczelnych cech eseju. Esej to forma gościnnie otwarta na inne formy, niejako naturalizująca je i wchodząca z nimi w ścisłe związki. Dzienniki, memuary, włoskie zibaldone, angielskie commonplace books łatwo uzyskują obywatelstwo w państwie eseju, który jawi się jako forma demokratyczna. Głowiński pisze, że Gombrowiczowski Dziennik to „w istocie wielki cykl eseistyczny”. Gościnna forma z trudem podda się rygorom historii literatury dążącej do nakreślenia ewolucji danej formy, wskazania momentów przełomowych. Głowiński przypomina, że esej, zarówno dawniej, jak i dziś, „nie odznaczał się nigdy tak dobitnie ukształtowanymi regułami gatunkowymi, by ich przekształcanie mogło być przedmiotem osobnych zabiegów i starań”. Ustrój eseju to demokracja niepodatna na rewolucyjne wstrząsy, bo zawsze gotowa udzielić i wysłuchać wielu głosów. Ci, którzy wypowiadają się w owej estetyczno-politycznej strukturze, czynią to prywatnie, ale chcą być słyszani i czytani publicznie. Esej jest sposobem wypowiadania się ściśle związanym z subiektywnością ludzkiego indywiduum, ale nie może czuć się zwolniony z obowiązku komunikatywności. To ogranicza możliwość ześlizgnięcia się eseisty w doskonałą prywatność, w której jest zrozumiały tylko dla samego siebie, jak i w chłodny dystans prozy naukowej, z właściwą jej hermetyczną terminologią. Esej nie jest formą przeznaczoną ani do „szuflady”, ani do zaistnienia na „liście filadelfijskiej”. Jest osobowym, a nawet osobistym, sposobem wypowiadania się o sprawach „nieosobistych” (jak np. w esejach popularyzujących dokonania naukowe), lub też pisania o sprawach osobistych tak, że nabierają one nieosobistego charakteru. 

Michel de Montaigne, od którego słynnych Prób (tak Tadeusz Boy-Żeleński spolszczył francuskie Essais) wydanych w 1580 r. rozpoczyna się esejopisarstwo, ostrzega czytelnika, że cel jego pracy jest „domowy i prywatny” po to, by mógł odmalować siebie „bez wymuszenia i sztuki”, ale już w pierwszym eseju rozszerzy swe dociekania daleko poza sferę domową: „Zaiste człowiek jest to istota osobliwie lekka, różnoraka i odmienna; niełacno budować o nim stałe i jednolite mniemanie”.

Według Joyce Carol Oates dialog i szczegół (dialogue and detail), budujące napięcie myślenia eseistycznego, zbliżają je do formy narracyjnej, która w tradycyjnej akademii budzi taką samą niechęć, jak pozornie niepoważne wystąpienia indagującego przechodniów Sokratesa. Stwarza więc esej znakomitą okazję do rozważań na temat dyskursu naukowego i jego klasycznych form. Wypowiada przy tym posłuszeństwo dogmatycznemu przekonaniu klasycznej filozofii akademickiej, że należy unikać efemerycznych zjawisk na rzecz uniwersalizujących abstrakcji (Adorno). Esej chce być myśleniem ucieleśnionym: w każdym najbanalniejszym przedmiocie kryje się splot myśli, ale owe myśli są bezradne bez materialności przedmiotu, który badają. Esej jest wcieleniem myślenia. Gdy będziemy pamiętać, jak wielką wagę przykładał do fizjologiczności myślenia Friedrich Nietzsche, aforystyczna forma, jaką wybrał dla swych pism, blisko spokrewniona z esejem, stanie się mniej zagadkowa.

Esej jako forma do-chodzenia prawdy – pierwszy człon, w poczuciu nieskończoności i wysiłków, i różnorodności ich rodzajów, zbliża go do sztuki, drugi, w pragnieniu sformułowania pewnego kształtu myśli, do nauki. Theodor Adorno wyzwoli esej z ograniczeń nałożonych na dyskurs przez wymogi filozofii akademickiej i z jej „scjentystycznego puryzmu”, ale jednocześnie nie przyzna racji Lukácsowi umieszczającemu esej po stronie formy artystycznej. Jest więc esej formą myślenia, która dąży do uwolnienia świata z więzów pozornej oczywistości drogą niespiesznego namysłu nad rzeczywistością. Nie bez przyczyny dla Davida Hume’a esej był misją dyplomatyczną, negocjującą pokojowe relacje i wzajemne inspiracje między światem „uczonym” (learned) a „konwersującym” (conversible). Nie ma nic bardziej sprzyjającego związkowi świata uczonego i konwersującego (learned and conversible worlds) niż esej – pisze Hume. I nie kryje, że dzięki tej formie wypowiedzi sfera publicznej komunikacji może ograniczyć dominację plotki i czczej gadaniny (gossiping Stories and idle Remarks). Esej jest wypowiedzią zarówno „odciążającą”, jak i „dociążającą”:  o d c i ą ż a  styl świata „uczonego”, zorientowanego na studium prowadzone przy użyciu specjalistycznego dyskursu,  d o c i ą ż a  świat „konwersujący”, orientując go w stronę tematów zwykle dlań obcych i otwierając je przed nami, w doznaniu swoistego punctum, momentem doświadczenia osobistego. Francis Bacon w liście dedykującym jego Eseje księciu Buckingham wyjaśni popularność poprzedniej edycji tomu tym, że jego szkice „trafiały do serc”. Punctum radowało i przynosiło ulgę w trudach studium. Ów konwersacyjny, „ustny” dyskurs tego typu wypowiedzi przekładałby się w tradycji polskiej, zdaniem Wyki i Olejniczaka, na wyraźną obecność w eseju elementów szlacheckiej gawędy. To, co zostało nazwane „eseizacją”, to próba (słowo w przypadku eseju szczególnej wagi), to zapewne namysł zmierzający do znalezienia wyważonego środka między różnymi dyskursami. Łaciński źródłosłów eseju zaprowadzi nas do exigere, czasownika oznaczającego wspólne naradzanie się.

52

53

54

Jerzy Stempowski, mistrz polskiego eseju, przypominał, że w wypadku prozy, a więc i eseju, „czarnoksięstwo słowa jest rzeczą podrzędną”, chodzi o „jasność myśli porządkującej chaos zjawisk”. Styl eseju wynika z przekonania, że nasza egzystencja w świecie ma przede wszystkim wymiar praktyczny. Esej jest więc praktyką teorii; dąży do tego, aby nasze spojrzenie na świat codziennych przedmiotów i problemów stało się głębsze. 

Esej chce opisać i uporządkować codzienny świat, ale chce go także zmienić. Marksowe Tezy o Feuerbachu wieńczy myśl, że nie o opis chodzi w filozofii, lecz o zmianę świata. Zapisane jako atomy myśli,  p r ó b u j ą  być tekstem filozoficznym,  p r ó b u j ą  zmienić świat. Tej właśnie estetyce próbowania, estetyce wzdragającej się przed wszelką kompletnością właściwą systemom, zawdzięczają to, że są esejem. 

Esej ma charakter antysystemowy. Andrzej Skrendo mówi, że „esej jawi się jako gatunek właściwy dla filozofii poheglowskiej, która utraciła raz na zawsze pojęcie całości i która dopuszcza tylko «lokalne krystalizacje i momentalne wglądy»”. Pozwala to umieścić esej w perspektywie politycznej jako rodzaj wagi w demokracji i otwartość na nowe możliwości: „esej przestaje być gatunkiem konserwatywnym i służącym wyrażaniu konserwatywnych poglądów na kulturę i społeczeństwo, lecz – na odwrót – okazuje się miejscem wyrażania idei najnowszych i najżywszych”.

Język eseju czyni zeń dzieło sztuki. Esej „rządzi suwerennie pojęciem i metaforą; jest abstrakcyjny i zmysłowy, duchowy i emocjonalny, poetycki i rzeczowy” (Hilsbecher), podobny do fragmentu, aforyzmu i adagium, ale swobodniejszy niż wiersz i każdy gatunek literacki. Esej to spotkanie wielości i wielu – agora demokratycznego społeczeństwa.

Tadeusz Sławek

BIBLIOGRAFIA Adorno, Th.W. (1958), Der Essay als Form, w: idem, Noten zur Literatur I, Frankfurt am Main 1958. | Bacon, F. (1959), Eseje, przeł. C. Znamierowski, Warszawa. | Głowiński, M. (2000), Gombrowiczowska diatryba, „Pamiętnik Literacki”, z. 4. | Hilsbecher, W. (1972), Tragizm, absurd i paradoks. Eseje, przeł. S. Błaut, Warszawa. | Hume, D. (1987), Of Essay-Writing, w: idem, Essays Moral, Political and Literary, ed. E. Miller, Indianapolis. | Kowalczyk, A. S. (1990), Kryzys świadomości europejskiej w eseistyce polskiej lat 1945–1977 (Vincenz – Stempowski – Miłosz), Warszawa. | Montaigne, M. de (1985), Próby, przeł. T. Boy-Żeleński, Warszawa. | Oates, J. C. (ed.) (2000), The Best American Essays of the Century, Boston. | Olejniczak, J. (1992), Arkadia i małe ojczyzny: Vincenz, Stempowski, Wittlin, Miłosz, Kraków. | Skrendo, A. (2003), [Rec.: A. Zawadzki, Nowoczesna eseistyka filozoficzna w piśmiennictwie polskim pierwszej połowy XX wieku, Kraków 2001], „Pamiętnik Literacki”, z. 3. | Stempowski, J. (2005), O czernieniu papieru, w: idem, Eseje dla Kassandry, Gdańsk. | Tomkowski, J. (2013), Moja historia eseju, Warszawa. | Wyka, M. (red.) (1991), Polski esej. Studia, Kraków. | Zawadzki, A. (2001), Nowoczesna eseistyka filozoficzna w piśmiennictwie polskim pierwszej połowy XX wieku, Kraków.

Ilustrowany słownik terminów literackich 

Aforyzm

 

Aforyzm jest dowodem na to, że myśl potrafi być złota, lotna, zwinna; że może zwijać się jak jeż i wzlatywać jak ptak. O aforyzmie wolno mówić dyskursem wzlatującym, ponieważ w dużym stopniu ma naturę ptasią. Istnieje wpisana weń tendencja do niezależności, lekkości, do wzbijania się w górę, nieustanna gotowość do skoku, co potwierdził pięknie Stanisław Jerzy Lec. Dlatego wolno – pamiętając o Homerze – nazwać aforyzm skrzydlatym słowem, ἔπος πτεροέν (épos pteroén).

Jeśli ulatywanie wiąże się z oderwaniem od ziemi, z przekroczeniem owego naturalnego ograniczenia, to jesteśmy w dramatycznej relacji wobec greckiej etymologii aforyzmu, gdyż czasownik ἀφορίζειν (aphorídzein) znaczy ‘wytyczyć granice’, ‘ograniczyć’, ‘dzielić’, ‘oddzielić’, ‘przedzielić’, ‘rozłączyć’, ‘izolować’, ‘segregować’, ‘zwężać’, ‘wybrać’. Pochodzący od tego czasownika rzeczownik ἀφορισμός (aphorismós) to ‘ograniczenie’, ‘oznaczenie’, ‘wyznaczenie’, ‘określenie’, ‘definicja’, a także ‘krótkie twierdzenie, które zwięźle streszcza podstawowe pojęcie jakiejś dziedziny’.

Działanie aforyzmu wiąże się tak samo z lataniem, jak i z leczeniem. Jednym z pierwszych obszarów jego funkcjonowania jako definicji był tzw. podręcznik lekarzy knidyjskich, czyli Aforyzmy hipokratejskie (cz. Corpus Hippocraticum). To ponad czterysta bardzo krótkich opisów i diagnoz chorobowych, podzielonych na siedem obszarów tematycznych. Aspekt lekarski jest istotny. Franz Kafka, jeden ze znakomitszych aforystów w dziejach literatury, układał je na wsi w Zürau (wrzesień 1917 – kwiecień 1918). Był to swoisty zabieg terapeutyczny – podjęty miesiąc po zdiagnozowaniu u niego gruźlicy. Okazją do napisania ponad stu aforyzmów była nie tylko pewność choroby, lecz także odległość – odizolowanie się od świata i Pragi: „[…] głosy tego świata stały się cichsze i coraz mniej liczne”. Świat w Zürau uległ zawężeniu. „I tylko tym możemy wytłumaczyć samą istotę tej ryzykownej próby, możliwej jedynie w tamtych warunkach, by sięgnąć w pisaniu po nową formę: po formę aforyzmów” (Calasso). Kafka tworzył je „rozłącznie” także w sensie przestrzennym, zgodnym z grecką etymologią: zapisywał prawie każdy na osobnej kartce o wymiarach 14,5 na 15,5 cm.

Do połowy XIX w. aforyzm łączono z naukami przyrodniczymi, gdzie stanowił zwięzły opis oraz podsumowanie wykonanego eksperymentu. Później, prawdopodobnie od wydania Schopenhauerowskich Aforyzmów o mądrości życia w 1851 r., mianem tym zaczęto nazywać zapiski i fragmenty, które nie dotyczyły dyscyplin szczegółowych i szybko rozwijającego się przyrodoznawstwa; stanowiły przeto uwagi nieeksperckie, niespecjalistyczne. Niejako ex post aforyzmami poczęto nazywać także różnego typu notatki, uwagi, refleksje, ścinki teorii. Tak rozumiał je Friedrich Nietzsche, dla którego były podsumowaniem i streszczeniem eksperymentu wykonanego na sobie, na własnym życiu i myśleniu. 

Aforyzm jest gatunkowo spokrewniony z gnomą, apoftegmatem, entymematem, przysłowiem, maksymą, sentencją, sloganem, cytatem, a także adagium, które w dobie renesansu doprowadził do mistrzostwa Erazm z Rotterdamu. Choć czasem bywa utożsamiany z gnomą albo maksymą, funkcjonuje samodzielnie, autonomicznie, nie jest częścią innego tekstu ani Bachtinowskim „cudzym słowem” (tak jak np. przysłowie wplecione w większą wypowiedź). Od IV w. p.n.e. tworzono aforystyczne zbiory, jeśli za takowe uznamy gnomologie (kolekcje gnom i sentencji oraz innych wypowiedzi o charakterze przysłowiowym). Służyły one w szkołach do nauki. W Rzymie taki zespół 734 tekstów zgromadził i stworzył Publiliusz Syrus (I w. p.n.e.).

6

Aforyzm, zgodnie ze swoją etymologią, chce pozostać wyizolowany, wypreparowany, szykując się niejako do wyruszenia w jakąś inną, nową stronę myśli. Z tego powodu wolno skojarzyć go także z innym słowem greckim: ἀφορμή (aphormé) – miejsce, które się opuszcza, z którego się dokądś wyrusza, punkt wyjściowy, okazja, pretekst, bodziec. 

Aforyzm tylko pozornie jest terminem nieostrym. Możemy go utożsamić z niektórymi przysłowiami o proweniencji nieludowej. Arystoteles uważał przysłowie za metaforę, Kwintylian w Kształceniu mówcy – za figurę stylistyczną (Institutio oratoria), lecz aforyzm potrafi być autonomiczny, ma swoją poetykę, choć może się zatracić w grze słów. W swej budowie często miewa charakter korelatywny (jaki–taki, ile–tyle), paradoksalny („połowa to więcej niż całość”), adynatywny (wyrażający niemożliwość), a także zagadkowy: Homo trium litterarum – człowiek z trzech liter – fur – czyli złodziej. Wedle Mautnera proces jego tworzenia można ująć dwufazowo, jako pomysł i jego wyjaśnienie, choćby tak: „W jaki sposób powstają olbrzymie fortuny? Trzeba szczęścia… Los wywyższa i zniża ludzi wedle swego kaprysu” (Wolter). Dla Stanisława Jerzego Leca aforyzm musiał być dowcipny, często oparty na kalamburze i grze słów, co widać w Myślach nieuczesanych z 1957 roku.

W XVII i XVIII w. aforyzm „był […] modną zabawą salonowej literatury” (Boy-Żeleński). Salon sprzyjał zarówno koncentracji myśli, jak i jej rozsianiu. Aforyzm staje się wówczas „sądem całego towarzystwa” (Boy-Żeleński), bon motem, powiedzonkiem. Chociaż lubi się oddzielać, stosuje czasem strategię przeciwną: przyłącza się do jakiejś grupy i jakiegoś autorytetu. Widać to choćby w aforyzmach Bertolta Brechta, stylizowanych na przypowieść mędrca, starożytnego Chińczyka czy mandaryna. Aforyzm lubi się oddzielać nawet od swej nazwy, dlatego Ramón Gómez de la Serna ochrzcił pisane przez siebie złote myśli greguerías, dodając w ten sposób nowy termin do starej tradycji.

Dla Tadeusza Sławka aforyzm „jest pismem filozofii, która nie objawia, lecz ukrywa”. A Sarah Kofman mówi, że „aforyzm dzięki swej nieciągłości rozprasza znaczenia; jest wezwaniem do wielości interpretacji i ich odnawiania się”. Wytężając słuch, usłyszymy w etymologii greckie słowo ὅρος (horos), czyli miejsce, ale także to konkretne miejsce, gdzie w teatrze antycznym stał chór. Aforyzm jest bowiem pojedynczą uwagą czy mądrością niezdefiniowaną, wiedzą o tym, jak żyć, głoszoną przez wieki na różne sposoby przez liczny chór aforystów. Ta mądrość jest wspólna i uniwersalna, choć czytamy ją wyrywkami. Bo jest właśnie tak, jak mówi Wasilij Rozanow: „Żyjemy jak gdyby aforyzmami, nie próbując powiązać ich w jakiś system, i nie zauważamy nawet, że wszystkie nasze aforyzmy przeczą sobie nawzajem”.

Zbigniew Kadłubek

BIBLIOGRAFIA Arthaber, A. (1989), Dizionario comparato di proverbi e modi proverbiali, Milano. | Asemissen, H. U. (1949), Notizen über den Aphorismus, „Trivium”, nr 2. | Bayer, K. von (red.) (1999), Nota bene! Das lateinische Zitatenlexikon, Düsseldorf–Zürich. | Calasso, R. (2011), K, przeł. S. Kasprzysiak, [b.m.]. | Gómez de la Serna, R. (1979), Myśli rozbrykane, wybrał, przeł. i wstępem opatrzył J. Strasburger, Warszawa. | Kafka, F. (2007), Aforyzmy z Zürau, przeł. A. Szlosarek, oprac. R. Calasso, Kraków. | Kofman, S. (1972), Nietzsche et la métaphore, Paris. | Lichtenberg, G. Ch. (2003), Aphorismen, ausgewählt und mit einem Vorwort von M. Rychner, Zürich. | Mautner, F. H. (1978), Maksymy, sentencje, aforyzmy, „Pamiętnik Literacki”, z. 4. | Rozanow, W. (1984), Aforyzmy, przeł. M. Biernacka, Warszawa. | Schnayder, J. (1965), Przegląd greckich miniatur literackich, „Eos”, R. 55. | Schopenhauer, A. (2002), Aforyzmy o mądrości życia, w: idem, W poszukiwaniu mądrości życia. Parerga i paralipomena, przeł. J. Garewicz, Warszawa. | Sławek, T. (1988), Minotaur. O czytelniku w pismach Nietzschego, „Prace Naukowe Uniwersytetu Śląskiego”, nr 989, Katowice. | Stuligrosz, M. (2002), Gnoma w twórczości Pindara, Poznań. | Swoboda, M. (1963), De proverbiis a Cicerone adhibitis, Toruń. | Wolter (1976), Aforyzmy, wybór i wstęp M. Mroziński, Warszawa. | Żeleński-Boy, T. (1925), Wstęp, w: F. de La Rochefoucauld, Maksymy i rozważania moralne, przeł. T. Boy-Żeleński, Kraków.

Ilustrowany słownik terminów literackich 

Ostatnie dni Konstantynopola oczami Waltari

 Zapytałem:

— Protostratorze, czy rzeczywiście wierzysz, że potrafisz obronić Konstantynopol?

Odpowiedział mi pytaniem na pytanie:

— Czy masz talię kart, panie Jeanie Ange?

Wyjąłem talię kart, tłoczonych z drzeworytów, takich, jakie żeglarze zwykli sprzedawać w portach. Zmieszał je z roztargnieniem i zaczął układać przed sobą obrazkami do góry. A potem powiedział:

— Nigdy bym nie dożył tego wieku i nie osiągnął takiej pozycji, jaką mam, gdybym nie umiał grać w karty. Los rozdaje nam karty. Doświadczony człowiek bierze je, sprawdza i ocenia, nim zdecyduje, czy weźmie udział w grze, czy nie. Nie jest konieczne grać w każdym rozdaniu. Można zawsze odłożyć swoje karty i czekać na lepsze. Prawdziwego gracza nie skusi nawet największa stawka, jeśli spostrzeże, że jego karty są zbyt kiepskie. Nie można wprawdzie widzieć kart przeciwnika, ale można je zawsze wyliczyć i odgadnąć. A oprócz dobrych kart potrzebna jest biegłość w grze. Nade wszystko zaś szczęście. Dotychczas miałem szczęście, panie Jeanie Ange!


Tak, dotychczas miałem szczęście w grze — ciągnął i opróżnił puchar kilkoma głębokimi łykami. — Dotychczas, jak powiedziałem. I nawet książęca korona nie może zwabić mnie do złej gry. Ale zbadałem mury. Przez wiele pokoleń oparły się Turkom. Dlaczego nie miałyby się oprzeć i tym razem. Przejrzałem arsenały i sprawdziłem żołnierzy cesarza. Dopiero po głębokim namyśle postawiłem na kartę moją sławę i życie. Jak z tego widzisz, myślę, że mam dość przydatne karty.


— Ponadto masz swoje okręty — dorzuciłem.

— Słusznie — przyznał bez wstydu. — Ponadto mam swoje okręty. Ostatnią kartę, w najgorszym wypadku. Ale nie obawiaj się. Jeśli Giovanni Giustiniani postanawia się bić, to się bije. Tak jak nakazuje mu jego cześć i rozsądek. Aż do ostatniej możliwości. Ale nie więcej. Nie, nie więcej.


Życie jest wysoką stawką — ciągnął. — Wyższej nikt nie może wymagać. Nawet najmocniejszy pancerz nie powstrzyma ołowianej kuli. Oszczep zawsze może się wślizgnąć pod pancerz. Podnosząc miecz do ciosu, trzeba odsłonić pachę. Strzała może wtargnąć przez przyłbicę u hełmu. Pancerz nie przyda się na nic na miotacze ognia i roztopiony ołów. Wiem, w co się wdaję. To mój zawód. Mam także swój honor. Bić się do ostatniej możliwości. Ale nie poza nią, nie dalej niż do niej.


Nalałem mu więcej wina.

— Giustiniani, co chcesz za zatopienie swoich okrętów? — zapytałem, tak jakby to była całkiem powszednia sprawa.

Wzdrygnął się i przeżegnał krzyżem na sposób łaciński.

— Też pleciesz — powiedział. — Tego nie uczynię.

— Te oto kamienie... — rzekłem zgarniając błyszczące klejnoty w małą kupkę na stole — za nie mógłbyś wystawić dziesięć nowych okrętów w Genui.

— Być może — przyznał, patrząc chciwie na blask rubinów i białoniebieskie iskrzenie się diamentów między moimi palcami. — Być może. Gdybym miał je w Genui. Nie, Jeanie Ange. Nie jesteśmy w Genui. Gdybym zatopił moje statki, te kamienie nie miałyby może dla mnie wcale wartości. Nawet gdybyś mi zaofiarował dziesięć czy sto razy tyle, ile warte są moje okręty, nigdy bym ich nie zatopił.

— Tak mało zatem ufasz swoim kartom? — zapytałem.

Odparł:

— Ufam im. Będę nimi grał. Ale jestem rozsądnym człowiekiem.

Przeciągnął dłonią po nabrzmiałej twarzy, uśmiechnął się lekko i stwierdził:

— No, no zaczynamy pewnie być troszkę pijani, ponieważ gadamy takie rzeczy. — Ale to nie było prawdą. Mógłby wlać w swoje bycze ciało cały antałek wina nie upijając się zbytnio.

Zebrałem kamienie w obie dłonie.

— Dla mnie są one bezwartościowe — rzekłem. — Ja zatopiłem swoje okręty.

Tak oto bez wartości są one dla mnie — powtórzyłem chrapliwie i cisnąłem je, aż zagrzechotały jak grad o ścianę i podłogę. — Masz je! Weź je sobie, jeśli chcesz. To przecież tylko kamienie.

— Jesteś pijany! — wykrzyknął. — Nie wiesz, co czynisz. Jutro rano będziesz się trzymał za głowę obiema rękami i gorzko tego żałował.

Paliło mnie w gardle. Nie mogłem wykrztusić słowa. Potrząsnąłem głową.

— Weź je — udało mi się w końcu powiedzieć. — To cena za moją krew. Każ mnie zapisać na listę twoich żołnierzy. Pozwól mi bić się wraz z twoimi ludźmi. Niczego więcej nie żądam.

Wpatrzył się we mnie z szeroko otwartymi ustami. Potem w oczach jego zapalił się błysk powątpiewania.

— Czy to prawdziwe klejnoty? — zapytał potrząsając głową.

— A może to tylko farbowane szkiełka, takie jakimi Wenecjanie zwykli oszukiwać Murzynów?

Schyliłem się po z grubsza i niezdarnie oszlifowany diament, podszedłem do okna i przeciągnąłem głęboką rysę po zielonkawej powierzchni szyby z góry do dołu, aż zazgrzytało mi w uszach. A potem odrzuciłem diament.

— Jesteś szalony — powiedział i potrząsnął ponownie swoją potężną głową. — Byłoby niesłuszne, gdybym wykorzystał twój stan zamroczenia. Wyśpij się i niech ci się przejaśni w głowie. Potem możemy spotkać się znowu.

— Czy widziałeś kiedykolwiek samego siebie w widzeniu na jawie? — zapytałem. Być może upiłem się trochę winem, jako że nie byłem przyzwyczajony. — Ja widziałem. Raz, na Węgrzech, przed Warną, przeżyłem trzęsienie ziemi. Konie ponosiły i łamały dyszle. Ptaki wzlatywały przerażonymi stadami. Namioty przewracały się. Ziemia trzęsła się i falowała. Wówczas po raz pierwszy ukazał mi się anioł śmierci. Był mężem bladym i smagławym. Był moim odbiciem. Tak jakbym widział siebie samego idącego mi naprzeciw. Powiedział: “Spotkamy się znowu".

Na bagnach pod Warną widziałem go po raz drugi — ciągnąłem. — Stał za mną, gdy uciekający Węgrzy zakłuli kardynała Cesariniego. Gdy odwróciłem głowę, ujrzałem anioła śmierci, który był moim odbiciem. “Spotkamy się znowu, powiedział, spotkamy się przy bramie Świętego Romana". Teraz zaczynam go rozumieć.


Nie jestem żadnym złodziejem — mówiłem dalej. — Łaska sułtańska może uczynić niewolnika bogatszym od niejednego zachodniego księcia. Po bitwie przyprowadzono mnie przed sułtana Murada, wraz z innymi jeńcami. Jego zwycięstwo wisiało na włosku. Obwisłe policzki i worki pod oczyma drżały mu jeszcze z napięcia i strachu, przez które przeszedł. Był przysadzisty, o głowę niższy ode mnie i przedwcześnie ociężały od bezczynności i wygodnego życia. Wielu wyciągało do niego ręce i głośno wołało ofiarując wykup za swoje życie. Ale w jego oczach byliśmy wszyscy krzywoprzysiężcami i gwałcicielami pokoju. Ufając w pokój zdążył już zrezygnować z tronu na korzyść Mehmeda i osiedlić się na starość w parkach i ogrodach Magnezji. Teraz kazał nam wybierać tylko między islamem a śmiercią. Ziemia ociekała krwią, gdy jeden po drugim, wedle wieku i godności, klękali przed mieczem katowskim. Wielu przelękło się na widok toczących się głów. Wybuchali płaczem i wyznawali głośno Boga islamu i jego Proroka. Nawet i niektórzy mnisi wyznali, że stracili wiarę, odkąd Bóg dał zwycięstwo Turkom.

Ale Murad był zmęczony i przedwcześnie postarzały — ciągnąłem. — Jego najukochańszy syn utopił się i od tej pory sułtan nie troszczył się już zbytnio o sprawowanie rządów. Nabrał zwyczaju topienia smutku w winie wespół z uczonymi i poetami. Nie kochał rozlewu krwi. Gdy przyszła moja kolej, spojrzał na mnie, spodobała mu się moja twarz i rzekł: “Jesteś jeszcze młody, dlaczego miałbyś zakosztować śmierci? Wyznaj więc wiarę w Proroka". Odparłem: “Jestem jeszcze młody, ale gotów jestem zapłacić ludzki dług, podobnie jak i ty kiedyś go zapłacisz, wielki sułtanie". Słowa moje spodobały mu się. “Masz słuszność, powiedział, kiedyś przyjdzie dzień, gdy nieznana ręka zrówna moje boskie prochy z ziemią". Dał znak, że chce mi darować życie. Był to tylko kaprys, gdyż słowa moje wyzwoliły w jego duszy poetyckie natchnienie. Chcesz usłyszeć wiersz sułtana Murada po bitwie pod Warną, Giovanni Giustiniani?Giovanni potrząsnął swoją byczą głową na znak, że nie troszczy się zbytnio o poezję, dolał sobie wina i zaczął gryźć plaster zimnej cielęciny. Podsunąłem mu bliżej ogórki i przeczytałem po turecku ten niezapomniany wiersz, odmierzając strzelaniem w palce takt, jakbym szarpał struny lutni. Potem przełożyłem go mu:


Podczaszy, nalej mi znowu wczorajszego wina,

przynieś mą lutnię, daj zapomnienie memu sercu,

krótką chwilę trwa życie, rozkoszne są tej chwili spoczynek i radość

pewnego dnia nieznana ręka zrówna me boskie prochy z ziemią.


Takie było serce sułtana Murada — mówiłem. — Umocnił on potęgę Turków i prowadził jedną wojnę po drugiej, by stworzyć trwały pokój. Dwa razy przekazywał tron Mehmedowi. Za pierwszym razem zmusili go do powrotu chrześcijanie. Za drugim razem przywołał go z powrotem wielki wezyr Halil, po tym jak janczarowie spalili bazar w Adrianopolu. Od tej pory Murad pogodził się z losem i panował aż do śmierci nie prowadząc więcej wojen. Dwa razy w tygodniu upijał się z poetami i filozofami. Wtedy zwykł był obdarzać przyjaciół honorowymi kaftanami, dobrami ziemskimi i szlachetnymi kamieniami. I nigdy nie domagał się ich zwrotu następnego dnia. Kilka z tych klejnotów to dary sułtana Murada. Zatrzymaj je, Giovanni, jeśli chcesz. Ja ich nie potrzebuję i też nie będę domagał się ich zwrotu jutro.

Gustiniani wetknął do ust pół ogórka, otarł ręce z kwasu o skórzane pludry, przeżegnał się pobożnie i padł niezdarnie na czworaki u moich stóp.— Jestem ubogim człowiekiem i zwykłym wojownikiem — powiedział. — Nie mogę sobie pozwolić na chełpliwość. Korzę się chętnie dla dobrej sprawy.

Zaczął czołgać się po ziemi i zbierać klejnoty, a ja przyświecałem mu świecą, aby żaden kamień nie uszedł jego uwagi. Sapał czołgając się, ale mówił:

— Tylko nie zacznij mi pomagać, na wszystko cię proszę. Ten wysiłek jest bardziej luby dla moich członków niż zapasy z najpiękniejszą kobietą na świecie.

Podałem mu czerwony skórzany woreczek. Zebrał do niego starannie klejnoty, podniósł się w końcu z ziemi, zawiązał woreczek i wetknął go ostrożnie za pazuchę.

— Wcale nie jestem chciwy — powiedział — któryś z mniejszych kamieni mógł łatwo wpaść w szparę podłogi albo potoczyć się pod dywan, ale znajdzie go chyba twój służący przy sprzątaniu. Dziękuję ci.

Przekrzywił głowę i przyglądał mi się łaskawszymi oczyma.

— W moim życiu — powiedział — natknąłem się na mężów świętych, mających przywidzenia, i na wielu innego rodzaju szaleńców. Byłbym chyba i sam szalony, gdybym nie przyznawał, że na świecie dzieje się dużo rzeczy, których znikomy rozum człowieka nie może pojąć. Takim wydarzeniem jest to, że spotkałem ciebie.

Wyciągnął do mnie szeroką łapę i uścisnął mi dłoń nie ukrywając wdzięczności.

— Od dzisiejszego dnia jesteś moim przyjacielem, panie Jeanie Ange — zapewniał. — I nie dam ucha żadnym plotkom, które może będę słyszeć o tobie. Jutro rano, zaraz po pobudce, każę cię wpisać do moich list zaciężnych. Ale wtedy musisz być obecny. Dostaniesz konia i rynsztunek, i możesz być pewny, że dam ci dostatecznie dużo roboty, żebyś przyzwyczaił się do mojej dyscypliny. Żołnierzy ćwiczę surowiej niż Turcy.

Lecz nie walnął mnie w plecy ani nie uderzył po ramieniu, jak może by to zrobił ktoś mniej doświadczony. Przeciwnie, skłonił z szacunkiem głowę odchodząc i powiedział:

— Zachowaj swoją tajemnicę. Nie jestem ciekawy. Nie postępowałbyś tak, jak czynisz, gdybyś miał złe zamysły. Ufam ci.

Grecy odrzucili mnie, łacinnik mnie przyjął. Zrozumiał mnie lepiej niż Grecy. Giovanni Giustiniani.

***

— A Janczarowie? — zapytał. — Nie chodzi mi o prostych żołnierzy, lecz o dowódców.

— Janczarowie pragną naturalnie wojny — wyjaśniłem. — To przecież ich jedyny zawód. Są to synowie chrześcijan, ale wychowani w islamie. Nie mają prawa żenić się ani też opuszczać swoich kwater, nie wolno im nawet uczyć się żadnego rzemiosła czy zawodu. Naturalnie byli bardzo rozgoryczeni, gdy emir Karamanii podporządkował się sułtanowi i nie doszło do wojny, której się spodziewali. Mehmed pozwolił im awanturować się i kopniakami przewracać kotły. Sam zamknął się w namiocie na całe trzy dni. Pewni kupcy sprzedali mu grecką niewolnicę porwaną z którejś z wysp. Była to osiemnastoletnia dziewczyna, piękna jak dzień. Nazywała się Irena. W jej towarzystwie sułtan spędził trzy doby nie pokazując się nikomu. Janczarowie hałasowali i obrzucali go obelgami przed jego namiotem. Nie chcieli mieć sułtana, który zamiast wojny wybrał rozkosze miłości i który nawet zaniedbywał modlitw dla niewolnicy. Dowódcy nie mieli już na nich żadnego wpływu. Przypuszczalnie nie chcieli ich nawet hamować.— Słyszałem o tym wydarzeniu — wtrącił Giustiniani. — Dowodzi ono tylko okrucieństwa i porywczości Mehmeda.

— Okrucieństwo, ale nie porywczość — odrzekłem. — Był to z zimną krwią przemyślany gest wielkiego aktora. Gdy rozjuszeni Janczarowie w ślepej furii przewrócili swoje kotły, wyszedł on w końcu z namiotu z różą w dłoni i ciężkimi od snu powiekami i grał każdym ruchem zmieszanego i skłopotanego młodzika. Janczarowie ryczeli ze śmiechu patrząc na niego: zaczęli rzucać grudami ziemi i końskim łajnem, starannie jednak bacząc, by go nie trafić, i krzyczeli: “Coś ty za sułtan, skoro zamieniasz miecz na różę?" A Mehmed odkrzyknął w odpowiedzi: “Ach, bracia, bracia, nie wiecie, co mówicie! Gdybyście mogli ją zobaczyć, nie ganilibyście mnie". Janczarów podnieciło to tylko jeszcze bardziej i zaczęli wołać: “Pokaż nam swoją Greczynkę, pokaż nam ją, a może ci uwierzymy". Mehmed ziewnął leniwie, wrócił do namiotu i wywlókł z niego zawstydzoną i przerażoną dziewczynę, na wpół nagą i usiłującą ze wstydem ukryć twarz w dłoniach.

Widoku tego nigdy nie zapomnę — ciągnąłem. — Łyse, ozdobione kosmykami włosów czaszki janczarów, gdyż nawet swoje filcowe czapki rzucili na ziemię i podeptali. Lubieżna twarz i mieniące się żółto drapieżne oczy Mehmeda. Dziewczyna piękniejsza jak wiosna w Karamanii. Mehmed rozerwał siłą jej dłonie i zdarł z niej ostatnie szatki, po czym popchnął ją ku janczarom, aż cofnęli się oślepieni pięknością jej twarzy i białą doskonałością jej ciała. “Napatrzcie się do syta! — krzyknął Mehmed. — Patrzcie i przyznajcie, że godna jest miłości sułtana". Potem twarz jego pociemniała od furii, odrzucił różę i rozkazał: “Przynieście mój miecz!" Dziewczyna klęczała na ziemi ze schyloną głową i osłaniała swą nagość rękami. Gdy Mehmed dostał miecz, chwycił ją za włosy i jednym cięciem obciął jej głowę, tak że krew z szyi trysnęła na najbliższych janczarów. Nie wierzyli swoim oczom i krzyknęli ze zgrozy. Potem cofnęli się ślepo między towarzyszy, by odsunąć się możliwie jak najdalej od Mehmeda. A ten powiedział tylko: “Mój miecz może przeciąć nawet więzy miłości! Ufajcie mojemu mieczowi". A potem zapytał: “Gdzie wasz dowódca?" Janczarowie przyprowadzili swego dowódcę, który ukrył się w namiocie. Gdy przybył, Mehmed wyrwał mu srebrną chochlę, oznakę dowództwa, i uderzył go na oczach wszystkich janczarów z całej siły w twarz, tak że złamał mu nos i wybił jedno oko. Ale Janczarowie milczeli przerażeni i nie kiwnęli palcem w obronie swego dowódcy.Janczarowie nie podniosą już buntu — stwierdziłem. — Mehmed zreorganizował ich oddziały i powiększył je o sześć tysięcy swoich sokolników, co jest sprzeczne z regulaminem. Janczarowie awansują według wieku. Dlatego nie mógł odprawić całego ich dawnego dowództwa, jakkolwiek w nocy kazał stracić wielu z nich. Ale możesz być pewny, że przyzna im honorowe miejsce przy oblężeniu Konstantynopola. Sam odniesie z tego korzyść na wiele sposobów. Ci z oficerów i weteranów świadomych, czego chcą, których zapisał sobie w pamięci, padną pod naszymi murami. Mehmed nie przebacza nigdy zniewagi, której doznał. Ale nauczył się on czekać na odpowiedni moment.

Nie wiedziałem, czy mam mówić dalej. Nie byłem pewny, czy Giustiniani zrozumie, o co mi chodziło. Ale w końcu powiedziałem:

— Mehmed nie jest człowiekiem.

Giustiniani zmarszczył czoło i wpatrzył się we mnie nabiegłymi krwią oczyma. Jego dobroduszny, huczący śmiech uwiązł mu w gardle.

— Mehmed nie jest człowiekiem — powtórzyłem. — Może jest aniołem ciemności? Może jest tym, który ma przyjść? Nosi wszystkie znaki.

Nie zrozum mnie źle — dodałem szybko. — Jeśli jest on człowiekiem, to jest nowym człowiekiem. Pierwszym w swoim rodzaju. Rozpoczyna nowy okres, epokę, która wychowuje innego rodzaju ludzi niż przedtem. Władców nad ziemią, władców nad nocą, którzy w swej krnąbrności i pysze odrzucają niebo i wybierają ziemię. Nie wierzą w nic poza tym, co mogą udowodnić ich oczy i rozsądek. W swym sercu nie uznają praw ludzkich ani boskich, dlatego że cel jest dla nich jednym prawem. Przynoszą chłód i żar piekielny na powierzchnię ziemi i zmuszają siły natury, by im służyły. Nie lękają się nieskończoności morza ani głębi niebios. Podporządkowawszy sobie całą ziemię i całe morze, budują sobie skrzydła w zapamiętałej żądzy wiedzy, by latać ku gwiazdom i także nimi zawładnąć. Mehmed jest pierwszym człowiekiem z tego pokolenia. Jak możesz wierzyć, że zdołasz mu się oprzeć?

Giustiniani złapał się za głowę:— Na święte rany Chrystusa! — żalił się. — Czyż nie wystarczy, że mnisi tego miasta głoszą koniec świata, aż piana im występuje na usta? Musi także oficer z mojego zaciągu miewać objawienia i wizje i pleść niestworzone bzdury? Głowa mi pęknie, jeśli powiesz jeszcze choćby tylko jedno słowo.

***

— Nie, Manuelu — przyznałem. — To prawda. Armata jest w drodze. Wiosna jest w powietrzu. Niebawem zaczną gruchać gołębie i niespokojne stada ptactwa przelatywać będą nad naszym miastem z południa na północ. Gdy wiosna rozkwitnie, sułtan stanie u bram Konstantynopola. Temu nie zdoła już przeszkodzić żadna moc na świecie.

— I jak długo — zapytał — jak długo, sądzisz, wszystko potem potrwa?

Czemu miałem mu kłamać. Jest już stary. Jest Grekiem. Nie jestem lekarzem. Jestem człowiekiem. Jego bliźnim.

— Może miesiąc — powiedziałem — albo dwa. Giustiniani to wspaniały wojownik. Trzy miesiące, jeśli podoła zadaniu, w co wierzę. Ale chyba nie więcej. Chyba nie więcej niż tyle, nawet w najlepszym wypadku.

Manuel już nie drżał. Patrzył mi prosto w oczy.

— A Zachód? — zapytał. — Unia?

— Zachód? — powtórzyłem. — Wraz z Konstantynopolem także i Zachód utonie w nocy. Konstantynopol jest ostatnią lampą i nadzieją chrześcijaństwa. Jeśli pozwolą jej zgasnąć, to znaczy, że sami zasłużyli na swój los.

— I jakiż to będzie los Zachodu? — zapytał. — Wybacz mi, panie, ale jestem ciekawy, ażeby moje serce mogło się przygotować.

— Ciało bez ducha — odparłem. — Życie bez nadziei, zniewolenie człowieka, niewola tak beznadziejna, że niewolnicy nie wiedzą już nawet, iż są niewolnikami. Bogactwo bez radości, obfitość bez możliwości korzystania z niej. Śmierć ducha.

***

Wojna ujawnia w człowieku najlepsze cechy. Tak jak i najgorsze. Im dłużej trwa oblężenie, tym większą przewagę uzyskują właściwości złe.

Mika Waltari

Czarny Anioł

(Przełożył: Zygmunt Łanowski)