wtorek, 17 września 2024

Teatr absurdu, czyli surowa poezja obrazu

 Pierwszy okres po roku 1945 to przede wszystkim zmiana estetyki powieściowej, związana z klęską ideologiczną pisarzy kolaborujących z Trzecią Rzeszą (m.in. Pierre Drieu La Rochelle, Charles Maurras, Louis-Ferdinand Céline). Dominują wartości surrealistyczne, patronujące narodzinom powieści Juliena Gracqa czy Raymonda Queneau. Literatura staje się polem różnorakich eksperymentów i gier językowych – w 1960 roku uformowało się Oulipo, Ouvroir de littérature potentielle [Pracownia Literatury Potencjalnej], a w 1969 roku Georges Perec opublikował słynny lipogram, La Disparition [Zniknięcie], w którym na 300 stronicach ani razu nie użył najczęściej występującej w języku francuskim samogłoski „e”. Z drugiej strony, w literaturze uwidaczniają się także tendencje głęboko pesymistyczne, podszyte ideą absurdu i niepokojącej obcości świata: to czas egzystencjalizmu, na czele z Jeanem-Paulem Sartre’em i Albertem Camusem. Tragiczne poczucie samotności człowieka wobec Boga (teistyczna wersja egzystencjalizmu) bądź ogromu czasu i przestrzeni (ateistyczna wersja egzystencjalizmu) stało się inspiracją m.in. dla Georges’a Bataille’a, który prowadzi własne poszukiwania absolutu.

W latach 60. twórczość literacka amerykanizuje się wraz z fascynacją komiksami, westernami i kryminałami Agaty Christie. Popularność zyskują Hemingway, Dos Passos, Caldwell i Steinbeck, których tłumaczenia – zakazane w czasie okupacji – miały wreszcie szansę dotrzeć do szerszej publiczności. Po latach cenzury francuska społeczność czytelnicza była złakniona zagranicznych pozycji książkowych i entuzjastycznie przyjmowała przekłady powieści zza oceanu. Wpływ tej nowej literatury jest zresztą nie do przecenienia – dostarczyła ona czytelnikom świeżego spojrzenia na świat i poszerzyła ich horyzonty myślowe, kierując uwagę w stronę nowych koncepcji, takich jak na przykład behawioryzm. 

Na gruncie uniwersyteckim lata 60. to przede wszystkim tryumf strukturalizmu obejmującego swym zasięgiem najpierw językoznawstwo, literaturę i socjologię, a od 1966 roku także inne dziedziny nauk humanistycznych (filozofię Louisa Althussera i Michela Foucaulta, psychoanalizę Jacques’a Lacana, semantykę Algidrasa Greimasa etc.). Dopiero lata 80. przyniosły pierwsze próby krytycznej oceny nurtu. Na końcu należałoby wspomnieć także o zainspirowanej strukturalizmem nowej krytyce [Nouvelle Critique], która podawała w wątpliwość dotychczasowy sposób analizy dzieł literackich, bazujący na historyczno-biograficznym podejściu Gustave’a Lansona. Nowi krytycy czerpali swoje metody badawcze z różnych dziedzin, w tym psychoanalizy (warto wymienić tutaj Gastona Bachelarda, inicjatora tzw. krytyki tematycznej) czy lingwistyki (do której odwoływał się Claude Lévi-Strauss, twórca antropologii strukturalnej).

Teatr absurdu, czyli surowa poezja obrazu

Po II wojnie światowej główną rolę w teatrze współczesnym odegrali awangardowi dramatopisarze: Samuel Beckett, Eugène Ionesco czy Arthur Adamov, a w mniejszym stopniu także inni awangardziści francuscy, angielscy, amerykańscy, włoscy, niemieccy i hiszpańscy. Na gruncie polskim mówić się będzie o dwóch dramaturgach, których twórczość nosi znamiona absurdu: Tadeuszu Różewiczu i Sławomirze Mrożku. Teatr absurdu [Théâtre de l’absurde], zapoczątkowany w latach 80. XIX wieku we Francji, przeżywał rozkwit w latach 1950–1965. Korzenie tego nowatorskiego nurtu sięgają do literatury ezoterycznej (z Jamesem Joyce’em i surrealistami na czele) oraz malarstwa (głównie kubizmu i abstrakcjonizmu) pierwszych dekad wieku.

Wydawać by się mogło, że ekspansja środków masowego przekazu w drugiej połowie XX wieku doprowadzi do upadku teatru, a jednak tak się nie stało. Z powodu zbyt wysokich kosztów produkcja filmowa i telewizyjna była raczej uboga, a przyszłe gwiazdy małego i wielkiego ekranu stawiały pierwsze kroki właśnie na deskach teatru. Ten ostatni pozostawał więc areną nowatorskich wizji, ścierania się punktów widzenia i wyłaniania nowej filozofii, która w niedalekiej przyszłości opanuje sposób myślenia szerszej publiczności. Choć trzeba przyznać, że na początku zrozumienie nowego rodzaju dramatu sprawiało paryskiej publiczności duży kłopot – podczas premier wybuchały skandale, a widzowie wychodzili w trakcie przedstawień… Z taką właśnie nieprzychylnością spotkała się premiera jednej z najważniejszych, o ile nie najważniejszej, XX-wiecznej sztuki teatralnej: Czekając na Godota [En attendant Godot] Becketta, w styczniu 1953 roku, w stołecznym Théâtre de Babylone. Co ciekawe, nie wszystkie środowiska podzielały niechęć Paryżan, przyzwyczajonych do pewnych reguł i konwenansów teatralnych. Przytoczyć warto, za Martinem Esslinem, anegdotyczną już historię o wystawieniu Czekając na Godota jesienią 1957 roku w… amerykańskim więzieniu San Quentin (Kalifornia). Wygwizdana cztery lata wcześniej w Théâtre de Babylone sztuka spotkała się z zaskakująco pozytywnym przyjęciem wśród osadzonych w kalifornijskim zakładzie penitencjarnym, a imiona postaci Becketta i niektóre wyrażenia zagościły na stałe w więziennym żargonie. Na dodatek z łatwością rozpoznano metaforykę sztuki, której nie potrafiła – czy raczej nie chciała – dostrzec publiczność ze stolicy Francji. Zapytani przez reportera gazety „San Francisco Chronicle” o tytułowego Godota, więźniowie bez wahania utożsamili go ze społeczeństwem albo ze światem zewnętrznym63. Podobny zresztą sukces odniosły w San Quentin sztuki Ionesco, Adamova i Pintera, co udowadnia, że odrzucany w Paryżu nowy typ dramatu miał jednak do przekazania pewne wartości, które były możliwe do uchwycenia jedynie przez publiczność wyzbytą snobizmu intelektualnego.

Ponadto niezrozumienie dramatów wynikać mogło także z faktu, że przynależały do zupełnie nowej konwencji teatralnej, a oceniano je jeszcze wedle starej. Tradycyjnie przyjęte kryteria uznają za dobrą sztukę, która ma umiejętnie skonstruowany scenariusz, jasno określony temat, subtelnie nakreślone motywy oraz finezyjnie ukazaną psychologię postaci. Tymczasem teatr absurdu charakteryzują nieprzejrzystość tematu, niemal całkowity brak fabuły, przypadkowe i niespójne działania bohaterów, podobnych raczej marionetkom niż dopracowanym, pełnowymiarowym kreacjom. Nowa konwencja dramatu odrzuca imperatyw portretowania epoki wyrażony w błyskotliwych dialogach, nie stroniąc od estetyki rodem z koszmaru sennego. A jednak teatr absurdu posługuje się specyficznym kanonem piękna i to właśnie za jego pomocą powinien być oceniany. 

Pomimo tej – jak by się wydawało – wspólnie wypracowanej (anty)estetyki nowi dramatopisarze formalnie nie tworzyli żadnej szkoły ani zorganizowanego ruchu. Przeciwnie, reprezentowali dość luźno ze sobą powiązaną grupę indywidualistów, z których każdy miał własną wizję tematu i podejścia do formy. Ich jedynym punktem stycznym wydaje się właśnie chęć odzwierciedlenia niepokojów nękających współczesny świat. Samo słowo „absurd” rozumiane jest przez Becketta czy Ionesco jako metafizyczna beznadziejność kondycji ludzkiej, owo przejmujące i niedające spokoju wrażenie bezcelowości egzystencji. Oczywiście tematyka bezsensu istnienia bliska była także takim dramaturgom jak Anouilh, Giraudoux, Sartre czy Camus, a jednak egzystencjalistów od teatru absurdu dzieliła wiara w rozum, czyli przekonanie o możliwości racjonalnego wyrażenia owego bezsensu. Teatr absurdu odrzuca elokwencję i wyrafinowany język egzystencjalistów na rzecz bezkompromisowego ukazania na scenie irracjonalności życia. Deprecjonując wagę słów, skupia się na surowej poezji obrazu. Nowemu, „antyliterackiemu” nurtowi teatralnemu najbliższe są więc ideały malarstwa abstrakcjonistycznego czy francuskiej nowej powieści, podważającej tradycyjne reguły gatunku (o czym będzie mowa dalej). 

Nie przez przypadek zresztą wszystkie te awangardowe nurty za swoją „siedzibę” obrały Paryż: wielokulturowość tego miasta działała jak magnes na wszelkiej maści artystów, a atmosfera twórczej wolności wpływała stymulująco na rodzenie się i rozprzestrzenianie nowych idei. Nie należy jednak przez to rozumieć, że teatr absurdu był tylko francuskim nurtem – wręcz przeciwnie, rozwijał się on także na gruncie angielskim, amerykańskim, hiszpańskim, włoskim, niemieckim i szwajcarskim. Co więcej, żyjący i tworzący we Francji założyciele czy główni przedstawiciele awangardowych kierunków w sztuce reprezentowali różne narodowości, jak chociażby Hiszpan Picasso, Rumun Tzara, pół-Polak Apollinaire czy Irlandczyk Joyce. Teatr absurdu również pochodził z tego wielokulturowego tygla: Beckett był pochodzenia irlandzkiego, Ionesco – rumuńskiego, a Adamov – rosyjskiego. Paryż zaoferował im nie tylko wolną rękę przy eksperymentowaniu z tworzywem literackim, ale także możliwość wystawienia sztuk na deskach wielu różnych teatrów. Dodatkowo publiczność stolicy chętnie angażowała się w życie artystyczne epoki, z zainteresowaniem śledząc nowe idee i żywo na nie reagując – w praktyce często oznaczało to oburzenie i falę krytyki w stosunku do co bardziej zaskakujących sztuk. Protesty jednak szybko ucichły, bowiem w niecałą dekadę Théâtre de l’absurde osiągnął sukces na skalę światową, dając wymowne świadectwo znaczenia awangardy w teatrze XX wieku, dodatkowo podkreślone przyznaniem w 1969 roku Beckettowi literackiej Nagrody Nobla.

Panorama literatury francuskiej 

Praca zbiorowa 

poniedziałek, 16 września 2024

Fredric Brown - Mąż opatrznościowy

 

Był sobie raz niejaki Hanley, Al Hanley, i na pewno nigdy nie przyszłoby wam do głowy, że może to być jakaś ważna figura. I gdybyście nawet znali całą historię jego życia, aż do dnia wizyty Darian, to i tak nigdy nie domyślilibyście się, jak bardzo będziecie mu kiedyś wdzięczni. A za co, przekonacie się po przeczytaniu tej opowieści.

Wówczas kiedy się to zdarzyło, Hanley był pijany. Nie był to bynajmniej przypadek — był pijany już od dawna i jego ambicją było utrzymać się w tym stanie jak najdłużej. Niestety, stawało się to ostatnio zadaniem coraz trudniejszym: najpierw skończyły się pieniądze, a wkrótce również i przyjaciele, których mógłby naciągać na pożyczki. Jego znajomości były coraz podrzędniejsze i doszedł do tego, że uważał się za szczęśliwca, jeśli udało mu się ustrzelić kogoś na dwa dolary.

W końcu stoczył się tak nisko, że musiał wałęsać się godzinami, aby spotkać jakiegoś znajomka, którego mógłby naciągnąć na dolara czy 25 centów. Długa wędrówka niszczyła efekt ostatniego kieliszka — no, może niezupełnie, ale w znacznym stopniu — tak, że znajdował się w sytuacji Alicji z Krainy Czarów, która musiała biec z całej siły, żeby pozostawać w tym samym miejscu.

Zaczepianie nieznajomych odpadało, gdyż policjanci mieli na to oko, i gdyby tylko spróbował, skończyłoby się na nocy spędzonej o suchym gardle w komisariacie, co mu się wcale nie uśmiechało.

Był teraz w takim stanie, że dwanaście godzin bez alkoholu przyprawiało go o piekielne męki, w porównaniu z którymi delirium tremens było dziecinną igraszką.

D.T. to ostatecznie tylko halucynacje. Jeśli jesteś sprytny, to wiesz, że to tylko przywidzenia. Czasem mogą one nawet spełniać rolę towarzystwa, jeśli komuś na tym zależy. Ale piekielne męki to zupełnie inna sprawa. Trzeba wypić więcej alkoholu, niż wam się wydaje, żeby dojść do tego stadium. Najgorzej, gdy człowiek, który już zapomniał, kiedy był trzeźwy, zostaje nagle całkowicie pozbawiony alkoholu na dłuższy okres. Na przykład w areszcie.

Sama myśl o tych mękach przyprawia Hanleya o drżenie, które zresztą wkrótce przeszło na widok jego starego przyjaciela, serdecznego druha, którego co prawda widział najwyżej kilka razy w życiu, i to w niezbyt miłych okolicznościach. Stary przyjaciel nazwiskiem Kid Eggleston był emerytowanym bokserem i ostatnio pracował jako wykidajło w barze, przez co siłą rzeczy zetknął się z Hanleyem.

Nie starajcie się jednak zapamiętać jego nazwiska ani jego historii, ponieważ i tak nie odgrywa on większej roli w tej opowieści. Prawdę mówiąc dokładnie za półtorej minuty wyda okrzyk przerażenia, a później zemdleje i nie będziemy już więcej o nim słyszeć.

Mimochodem warto jednak zauważyć, że gdyby Kid Eggleston nie krzyknął i nie zemdlał, wasz tryb życia mógłby ulec pewnej zamianie. Moglibyście na przykład pocić się w kopalni odkrywkowej glutytu, pod palącymi promieniami zielonego słońca gdzieś na krańcach naszej Galaktyki. Na pewno by wam to nie przypadło do gustu — więc pamiętajcie, że to Hanley uratował was (i wciąż jeszcze ratuje) przed tą ewentualnością. Nie sądźcie go zbyt surowo. Gdyby Trójka i Dziewiątka zabrali Kida, wszystko potoczyłoby się inaczej.

Trójka i Dziewiątka byli przybyszami z planety Dar, która jest jedną z dwu planet wyżej wspomnianego zielonego słońca na krańcu Galaktyki. Trójka i Dziewiątka to nie były oczywiście ich pełne nazwiska. Darianie zamiast nazwisk używają numerów i pełne nazwisko Trójki brzmiało 389,057,792,869,223, a w każdym razie tak by wyglądało w transkrypcji na system dziesiętny.

Mam nadzieję, że wybaczycie mi, iż będę w dalszym ciągu nazywał przybyszów w skrócie Trójką i Dziewiątką i że oni również będą się tak do siebie zwracali. Oni by mi tego nie wybaczyli. Darianie zawsze zwracają się do siebie pełną liczbą i każdy skrót jest uważany za obrazę. Jednak Darianie żyją znacznie dłużej niż my i w przeciwieństwie do mnie mają na to czas.

W chwili gdy Hanley dopadł Kida, Trójka i Dziewiątka byli jeszcze w odległości około mili ponad nimi. Nie znajdowali się bynajmniej w samolocie ani nawet na statku kosmicznym (ani tym bardziej w latającym talerzu. Jasne, że wiem, co to jest latający talerz, ale spytajcie mnie o to innym razem. Teraz chcę trzymać się Darian). Byli po prostu w sześcianie czasoprzestrzennym.

Zdaje się, że będę musiał to wyjaśnić. Darianie odkryli — do czego i my któregoś dnia zapewne dojdziemy — że Einstein miał rację. Materia nie może poruszać się z prędkością większą od prędkości światła nie przekształcając się w energię. Zapewne nie zależy wam na tym, żeby przekształcić się w energię, prawda? Darianom również nie zależało, kiedy rozpoczynali wyprawy w głąb Galaktyki. Odkryli oni, że można podróżować z prędkością większą od prędkości światła, jeśli poruszać się jednocześnie w czasie i przestrzeni, czyli w czasoprzestrzeni. Odległość, jaką musieli przebyć z Daru do Ziemi, wynosiła 163 tysiące lat świetlnych.

Ale ponieważ jednocześnie odbyli podróż w czasie na 1630 stuleci wstecz, wiec czas ich podróży wyniósł 0 godzin 0 minut. W drodze powrotnej zrobili to samo i wrócili (w momencie swojego startu) do punktu wyjściowego w czasoprzestrzeni. Myślę, że to jest zrozumiałe.

W każdym razie ich niewidzialny dla ziemskich oczu sześcian znajdował się na wysokości mili nad Filadelfią i błagam, nie pytajcie minie, dlaczego oni wybrali akurat Filadelfię — nie rozumiem, jak w ogóle można wybrać Filadelfię do jakiegokolwiek celu. Wisieli tam nieruchomo przez cztery dni. W tym czasie Trójka i Dziewiątka słuchali audycji radiowych i nauczyli się posługiwać miejscowym językiem.

Nie, oczywiście nie dowiedzieli się niczego istotnego o naszej cywilizacji ani o naszych obyczajach. Wyobraźcie sobie, że macie wyrobić sobie pogląd na życie mieszkańców Ziemi, słuchając mieszanki złożonej z radioreklamy, westernu i quizu.

Zresztą nie interesowało ich specjalnie, jaka jest ta nasza cywilizacja, byle tylko nie była na tyle rozwinięta, aby im zagrozić — pod tym względem uspokoili się zupełnie w ciągu swojej czterodniowej obserwacji. Nie można mieć do nich o to pretensji — zresztą mieli rację.

— Schodzimy? — spytał Trójka Dziewiątki.

— Tak — odpowiedział Dziewiątka. Trójka zwinął się wokół tablicy kontrolnej.

— … jasne. Widziałem, jak walczyłeś — mówił Hanley. — Byłeś naprawdę dobry, Kid. Miałeś dryg do walki. Może byśmy wypili po jednym tu na rogu?

— A kto stawia?

— Właśnie dzisiaj jestem bez grosza. Ale potrzebny mi jest kieliszek. Za dawne czasy, Kid…

— Potrzebny ci jest kieliszek jak mnie dziura w głowie. Jesteś pijany i lepiej, żebyś wytrzeźwiał, zanim, cię złapie delirium tremens.

— Już mnie złapało. I nic sobie z tego nie robię. Spójrz, są za twoimi plecami.

Wbrew logice Kid Eggleston obejrzał się. Wtedy właśnie krzyknął i zemdlał. Trójka i Dziewiątka zbliżali się. Za nami widoczny był mglisty zarys wielkiego sześcianu. Ta jego dziwna, nierealna obecność mogła trochę przestraszyć. Pewnie dlatego Kid zemdlał.

Bo Trójka i Dziewiątka nie mieli w sobie nic przerażającego. Przypominali dżdżownice długości około 15 stóp (w stanie rozciągniętym) i o średnicy około stopy w środku. Byli przyjemnego jasnobłękitnego koloru i nie mieli żadnych widocznych organów zmysłu, tak że nie można było odgadnąć, który koniec jest który — co zresztą nie miało większego znaczenia, bo oba końce były i tak identyczne.

I chociaż teraz zbliżali się do Hanleya i nieprzytomnego Koda, nie można było powiedzieć, gdzie jest przód, a gdzie tył, gdyż poruszali się w normalnej, to jest zwiniętej pozycji.

— Cześć, chłopcy — powiedział Hanley. — Przestraszyliście mojego przyjaciela, niech was cholera. A on miał mi postawić wódkę. Z tego wynika, że jesteście mi winni kolejkę.

— Reakcja nielogiczna — powiedział Trójka do Dziewiątki. — Podobnie zresztą jak u tamtego osobnika. Weźmiemy obu?

— Nie. Tamten drugi, chociaż większy, musi być słabowity. Zresztą jeden okaz wystarczy. Chodźmy.

Hanley cofnął się o krok.

— Jeśli mi postawicie, to w porządku. W przeciwnym razie chcę wiedzieć dokąd.

— Na Dar.

— Znaczy się, mamy zasuwać na Dar? Słuchaj, mistrzu, nie ruszę się na krok, dopóki mi nie postawicie kielicha.

— Rozumiesz, o co mu chodzi? — spytał Dziewiątka. Trójka przecząco pokręcił jednym końcem. — Bierzemy go siłą?

— Na razie nie ma potrzeby, może zgodzi się pójść dobrowolnie. Czy zgodzisz się wejść do sześcianu dobrowolnie, istoto?

— A macie tam alkohol?

— Tak. Wejdź, proszę.

Hanley zbliżył się do sześcianu i wszedł do środka. Nie dlatego, żeby wierzył, że on tam stoi naprawdę, ale co miał do stracenia? Zresztą kiedy się ma D.T., najgorzej się sprzeciwiać. Sześcian był zbudowany z materii stałej i od wewnątrz wcale nie był przezroczysty. Trójka owinął się wokół tablicy kontrolnej i przy pomocy obu swoich końców zręcznie manipulował delikatnymi mechanizmami.

— Znajdujemy się w międzyprzestrzeni — powiedział do Dziewiątki. — Proponuję, abyśmy zatrzymali się tutaj do czasu, aż przeprowadzimy studia nad tym okazem i ustalimy, czy nadaje się do naszych celów.

— Hej, chłopcy, a co z tą wódką? — zaniepokoił się Hanley. Ręce zaczęły mu się już trząść, a wzdłuż kręgosłupa od wewnątrz czuł biegające tam i z powrotem mrówki.

— Zdaje się, że on cierpi — powiedział Dziewiątka. — Zapewne z głodu albo pragnienia. Co te stwory piją? Może wodę utlenioną, tak jak my?

— Większa część ich planety jest pokryta wodnym roztworem chlorku sodu. Może mu przyrządzimy trochę?

Hanley ryknął:

— Nie, nie chcę wody, nawet bez soli! Ja chcę pić! Wódy!

— Chyba przeprowadzę analizę jego systemu trawiennego — powiedział Trójka. — Przy pomocy introfluoroskopu zrobię to błyskawicznie.

Trójka odwinął się od tablicy kontrolnej i zbliżył się do jakiegoś dziwnego przyrządu. Po chwili zamigotały jakieś światełka i Trójka powiedział:

— Dziwne. Jego przemiana materii oparta jest na C2H5OH?

— C2H5OH?

— Tak, alkohol, w każdym razie jako składnik podstawowy. Jest jeszcze nieco wody, ale bez chlorku sodu, i nieznaczne ilości innych składników. Nie ma śladów żadnego innego pokarmu. Zawartość alkoholu we krwi i w mózgu wynosi 0,234 procenta. Cały jego metabolizm opiera się na tym.

— Chłopcy — błagał Hanley. — Ja muszę sobie golnąć. Może byście tak przestali gadać głupstwa i dali mi coś do wypicia?

— Zaczekaj chwilę — powiedział Dziewiątka — zaraz przyrządzę to, czego się domagasz. Sprawdzę tylko skale na introfluoroskopie i dodam wskazania psychometru. — Znowu błyskały światełka i Dziewiątka udał się w jeden z kątów sześcianu, gdzie widocznie było laboratorium. Majstrował tam przez niecałą minutę i przyniósł naczynie zawierające około pół litra klarownego bursztynowego płynu.

`Hanley powąchał, potem spróbował i westchnął.

— Dobiliście mnie — powiedział. To jest aqua vitae, boski nektar. Takiego napoju nie ma na świecie. — Pociągnął wielki łyk i nawet nie poczuł parzenia w gardle.

— Coś ty mu przyrządził? — spytał Trójka.

— Dość skomplikowany zestaw, dostosowany dokładnie do jego potrzeb. Pięćdziesiąt procent alkoholu, czterdzieści pięć procent wody. Pozostałe pięć procent składa się z dużej ilości składników; wchodzą tu wszystkie niezbędne witaminy i sole mineralne we właściwych proporcjach oraz drobne ilości substancji smakowych. Oczywiście według jego gustu. Dla nas byłoby to coś okropnego, nawet gdybyśmy mogli pić alkohol albo wodę.

Hanley westchnął i znowu pociągnął potężnie.

Zaczynał się lekko zataczać. Spojrzał na Trójkę i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— I tak wiem, że nie istniejesz, że ciebie tam wcale nie ma — powiedział.

— O co mu chodzi? — spytał Dziewiątka Trójki.

— Wygląda na to, że jego procesy myślowe są całkowicie alogiczne. Obawiam się, że ten gatunek istot nie nada się na niewolników, ale oczywiście musimy się co do tego upewnić. Jak się nazywasz, istoto?

— Po co ci nazwisko? — powiedział Hanley. — Możesz mnie nazywać, jak ci się żywnie podoba. Jesteście przecież moimi najlepszymi kumplami. Pojadę z wami, gdzie chcecie, dajcie mi tylko znać, jak już dojedziemy.

Pociągnął spory łyk i zwalił się na podłogę, Zaczął wydawać z siebie jakieś dziwne dźwięki, ale ani Trójka, ani Dziewiątka nie potrafili rozróżnić słów. Brzmiało to jak "Zzzzz-głup, zzzz--glup". Próbowali go obudzić, ale im się to nie udawało, więc obserwowali go tylko i przeprowadzali niektóre próby. Obudził się dopiero po kilku godzinach. Usiadł i wpatrywał się w nich z przerażeniem.

— To nieprawda — powiedział. — Was tam nie ma. Na litość boską, szybko dajcie mi pić.

Wręczyli mu naczynie, które Dziewiątka ponownie napełnił tym samym płynem. Hanley pił przymykając oczy z błogości. — Nie budźcie mnie — powiedział.

— Wcale teraz nie śpisz.

— No to nie kładźcie mnie spać. Wiem, co to jest. To ambrozja, napój bogów.

— Kto to są bogowie?

— Bogów nie ma. Ale to jest właśnie to, co oni piją. Na Olimpie.

— Procesy myślowe całkowicie alogiczne — zauważył Trójka.

Hanley uniósł naczynie.

— W ręce waszych miłości perswaduję — powiedział.

— Co to są waszemiłoście? — spytał Trójka. Hanley zastanowił się przez chwilę:

— To są takie zbobierzałe fąfle, które wywożą ludzi na Dar.

— Co wiesz o Darze?

— Jest to coś, czego nie ma. Wasze zdrowie, chłopcy — i pociągnął znowu.

— Za głupi, żeby się nadał do czegoś poza prostą pracą fizyczną — powiedział Trójka. — Ale jeśli jest wystarczająco silny, warto zrobić najazd na tę planetę. Liczy trzy do czterech miliardów mieszkańców. Przydadzą się nam choćby niewykwalifikowani robotnicy — trzy czy cztery miliardy to już jest coś.

— Hura! — krzyknął Hanley.

— Zdaje się, że on słabo kojarzy — powiedział Trójka w zamyśleniu. — Ale może za to jest silny fizycznie. Istoto, jak cię mam nazywać?

— Mówcie do mnie Al, chłopcy. — Hanley próbował się podnieść.

— Czy to jest nazwa twoja, czy całego gatunku? I czy to jest jej pełne brzmienie? Hanley oparł się o ścianę.

— Gatunku — powiedział po chwili namysłu. — To skrót od Albinosów. — Tak to sobie wymyślił.

— Chcemy sprawdzić twoją wytrzymałość. Biegaj tam i z powrotem po sześcianie, dopóki się nie zmęczysz. Daj, potrzymam ci naczynie z pożywieniem.

Wyjął naczynie z rąk Hanleya, który zaczął mu je z powrotem wyrywać. — Jeszcze jeden łyk. Tylko mały łyczek. Potem będę biegał dla was choćby do białego rana.

— Może mu to jest potrzebne — powiedział Trójka. — Oddaj mu naczynie.

Hanley nie wiedział, kiedy mu się dadzą napić ponownie, pociągnął więc na zapas. Potem pomachał wesoło do czterech Darian, którzy mu się przypatrywali.

— Do zobaczenia na wyścigach, chłopcy — powiedział, — Mam nadzieję, że przyjdziecie wszyscy czterej. Stawiajcie na mnie. Wygram w cuglach. Mogę jeszcze łyczek przed startem?

Pociągnął jeszcze łyczek, rzeczywiście mały tym razem — niecałą szklankę.

— Wystarczy — powiedział Trójka. — Teraz biegaj.

Hanley zrobił kilka kroków i upadł na twarz. Przetoczył się na plecy i tak leżał z błogim uśmiechem na twarzy.

— Nieprawdopodobne — powiedział Trójka. — Może on nas chce oszukać. Sprawdź to, Dziewiątka.

Dziewiątka sprawdził.

— Nieprawdopodobne — powiedział. — Po tak niewielkim wysiłku stracił przytomność, i to do tego stopnia, że nie reaguje na ból. On nie udaje. Te istoty są dla naszych celów zupełnie nieprzydatne. Wyślij raport, że wracamy. Zabierzemy go jako okaz do ogrodu zoologicznego. Warto go tam pokazać. Fizycznie jest to najdziwniejszy okaz ze wszystkich, jakie napotkaliśmy na milionach planet.

Trójka owinął się wokół tablicy kontrolnej i zaczął manipulować mechanizmami przy pomocy obu końców. Minęło 163 tysiące lat świetlnych i 1630 stuleci, redukując się nawzajem tak całkowicie i dokładnie, jakby nie poruszali się w ogóle ani w czasie, ani w przestrzeni.

W stolicy planety Dar, która panuje nad tysiącami nadających się do kolonizacji planet i której przedstawiciele zbadali miliony innych, bezużytecznych, jak na przykład Ziemia, planet — Al Hanley zajmuje wielką, szklaną klatkę na honorowym miejscu, jako niezwykle ciekawy okaz.

Pośrodku klatki jest sadzawka, z której często popija. Widziano zresztą również, jak się w niej kąpał. Jest ona napełniona napojem, który tak się ma do najlepszej ziemskiej whisky, jak najlepsza ziemska whisky do bimbru pędzonego w brudnej wannie. Poza tym zawiera ona, bez szkody dla smaku, wszystkie niezbędne witaminy i sole mineralne.

Nie wywołuje też kaca ani żadnych innych przykrych następstw. Picie go sprawia Hanleyowi rozkosz, dającą się porównać chyba tylko z rozkoszami, jakich doznają bywalcy Zoo, którzy przypatrują mu się w niemym zachwycie, a potem czytają objaśnienie na jego klatce:

ALCOHOLICUS ANONYMOUS

Odżywia się wyłącznie C2H5OH z dodatkiem witamin i soli mineralnych. Miewa przebłyski inteligencji, ale nie posiada zdolności logicznego myślenia. Mało odporny na wysiłek — pada z wyczerpania już po kilku krokach. Nie przedstawia żadnej wartości handlowej, jest jednak jednym z ciekawych okazów odkrytych w Galaktyce. Zamieszkuje trzecią planetę w systemie słońca Jx 654746-908.

Jest on tak fascynującym okazem, że uczynili go, praktycznie rzecz biorąc, nieśmiertelnym. I cale szczęście, bo gdyby, nie daj Boże, coś mu się stało, mogliby zechcieć zastąpić go innym okazem Ziemianina i tym razem mogliby trafić na jakiegoś abstynenta, jak ja czy ktoś z was. Strach pomyśleć, co by nam wówczas groziło.

Gawędy o wilkach i innych zwierzętach ...


Czasami rzeczywistość mnie zaskakiwała. Pewnego wczesnowiosennego dnia chodziłem po podwórku i sprzątałem bałagan po zwierzętach. Zobaczyłem łaciatego dzika – dużą lochę z gromadką pasiaczków. Widziałem ją pierwszy raz w życiu, a ona nie uciekała. Była bardzo wychudzona, musiała być bardzo głodna i zdesperowana, skoro podeszła tak blisko zabudowań. Poszedłem po wiaderko zboża. Gdy wracałem, aby wysypać jej porcję jedzenia, zwątpiłem. Wielka łaciata locha biegła do mnie z podniesionym ogonem. Normalnie nie robi to na mnie żadnego wrażenia, gdy tak biegną dziki, które znam. Jej sobie nie przypominałem, mimo że była bardzo charakterystyczna, nie do pomylenia. Wysypałem zawartość wiaderka, a ona łapczywie jadła, właściwie połykała ziarna bez gryzienia. Przyniosłem jej jeszcze buraki i kilka jabłek. Tym razem zabrałem ze sobą aparat i zrobiłem kilka zdjęć. Najadła się i nigdy więcej nie przyszła. Zapomniałem o tym spotkaniu, w końcu dziki przychodzą do mnie nader często. Jesienią w wolnej chwili przeglądałem stare slajdy, szukając zdjęć łosi. Wśród kadrów zobaczyłem zdjęcia małych dzików, także łaciatych. Zacząłem się przyglądać. Wyciągnąłem fotografie zagadkowej łaciatej lochy. Nie było najmniejszych wątpliwości, to był ten sam dzik, który przychodził jako mały warchlak sześć lat wcześniej! Ten sam niepowtarzalny układ czarnych, brązowych i białych plam! Wszystko stało się jasne! Locha pamiętała mnie ze swojego dzieciństwa i gdy była w potrzebie, znalazła drogę do małego domku w lesie. Szczęśliwie otrzymała też pomoc, na którą liczyła.

Zauważyłem, że zwierzęta nigdy nie zapominają, jeśli zrobi się dla nich coś dobrego, będą to pamiętać do końca życia. Przypuszczam, że równie trwale zapamiętują także złe uczynki. Sądzę, że rozróżniają naszą indywidualność, nie wrzucają wszystkich ludzi do jednego worka. Potrafią doskonale rozpoznać, kto jest kim. Ja nauczyłem się dostrzegać indywidualne cechy zwierząt równie szybko. Najwięcej czasu zajęło mi rozpoznawanie dzieci po cechach, które odziedziczyły po rodzicach. Tak jak u ludzi – widziałem podobieństwo do mamy albo, co prawda rzadziej, taty.
Wszystko było kwestią czasu poświęconego na obserwację. Stąd wiem, że Locha Gryząca w Tyłek (to jej pełne imię) była córką Lochy Wielkiej Czarnouchej z Diabelca (też pełne imię).

**
Wspominałem już o Brzusiu. Z tym dzikiem było dokładnie odwrotnie. Gdy zaczynałem masować mu brzuch, by mógł pozbyć się gazów, nie wiedziałem, jakie będą tego konsekwencje. Zawsze, gdy mnie widział, biegł z kwikiem i rzucał się na plecy, pokazując swój brzuch. Na początku tylko masowałem obolały brzuszek, później przestało to wystarczać Brzusiowi. Musiałem go solidnie drapać, tak oburącz paznokciami. Gdy dorastał i skóra robiła się mu coraz twardsza, takie „głaskanie” nie wystarczało. Musiałem drapać go patykami, a w końcu przyszedł czas na małe grabie. I to był strzał w dziesiątkę! Grabie nadawały się i do brzuszka, i do plecków. Rękoma głaskałem go tylko za uchem i po pyszczku. Uwielbiał dotykanie końcówki ryjka, która przypomina kauczukową piłkę.

Bardzo chciałem, by Brzusio dołączył do jednej z watah. Niestety, zawsze był sam. Trafił do mnie jako samotny dzik, którego wykarmili ludzie i nigdy się nie zsocjalizował z dzikami. Nie miał rodzinnych wzorców, nie pamiętał życia w rodzinie. Musiałem go uczyć podstawowych rzeczy. Pamiętam, jak pierwszy raz na spacerze pokazałem mu żołędzie. Nie wiedział, co to jest, dopiero gdy spróbował pierwszego, nie mógł przestać jeść. Był żołędziowym odkurzaczem. Chodziłem z nim coraz głębiej w las, trzymając się z daleka od pól. Gdy zbliżaliśmy się do ambon, uciekałem, chcąc mu wpoić strach przed myśliwymi. Musiało to dziwnie wyglądać, ale starałem się, jak mogłem. Dziś wiem, jaką wielką odpowiedzialnością jest opiekowanie się takim zwierzęciem, najważniejsze jednak, że wtedy się udało.

Brzusio bardzo szybko wybrał wolność. Nie widziałem go dobre dwa lata. Pewnego ranka siedziałem pod świerkiem z lornetką. Było już późno, czyli około ósmej rano. Padał niewielki deszcz, a w takie dni warto posiedzieć nawet do dziesiątej, bo zwierzęta dłużej są aktywne. Pod świerkiem było sucho, więc siedziałem. Patrzę, idzie samotny dzik. Patrzę i rozpoznaję, przecież to Brzusio! Zawołałem go, a on fuknął i uciekł. Zrobiło mi się głupio, pewnie się pomyliłem i bez sensu wystraszyłem jakiegoś dzika. Po chwili jednak wrócił i zatrzymał się pięćdziesiąt metrów w głębi lasu. Patrzył w moją stronę, węsząc. Dziki mają słaby wzrok, choć widzą to, co powinny, lecz węchem dysponują doskonałym. Cmoknąłem i wypowiedziałem hasło (przepraszam, jest tajne). To zwrot, którym zwracam się do dzików i tylko my go znamy. Gdy je usłyszał, ruszył w moją stronę z ogonem na sztorc i wielkim impetem. Zwątpiłem po raz drugi. Dobiegł do mnie. Siedziałem nieruchomo jak posąg.

Pochrumkał troszkę i od razu zaczął ryć przy mojej nodze. Trzema ruchami wygrzebał dołek, w którym się położył. Leżał dokładnie tak, jak dziki leżą w barłogu, a grzbietem dotykał mojej nogi.
Zacząłem go drapać za uchem jak w czasach, gdy był małym Brzusiem. Po chwili zamknął oczy i chyba zasnął. Uważam to spotkanie za najbardziej niesamowite, jakie przeżyłem z dzikami.
Po dwudziestu minutach Brzusio obudził się, wstał i odszedł. Nigdy więcej go nie widziałem.
Obserwuję dziki od ponad dwudziestu lat. Uważam je za niesamowicie inteligentne i wrażliwe, zdecydowanie mądrzejsze od psów. Doskonale reagują na swoje imiona, są sprytne i błyskawicznie się uczą. Ich język, ten werbalny, jest bardzo złożony i obejmuje dużą liczbę słów. Potrafią się doskonale ze sobą komunikować, używając złożonych dźwięków. Sprawdzałem to w ten sposób, że zamykałem oczy i starałem się zrozumieć, co w danej chwili się dzieje na podstawie tylko tego, co docierało do moich uszu. Po pewnym czasie udawało mi się trafnie interpretować to, co usłyszałem. Według moich obserwacji dziki nadają imiona swoim dzieciom. Zresztą te moje spostrzeżenia potwierdzili niedawno naukowcy badający świnie hodowlane.
**
Gdy jechałem rowerem, dotykałem rękoma ziemi na każdym skrzyżowaniu dróg. Szczerze mówiąc, zainspirowała mnie historia babci i wilka, ale nie ta, którą wszyscy znają. Siedziałem na świerku. Mam tam przymocowane stalowe krzesło i uchwyt do kamery. Postawiłem małą kamerę sterowaną przez radio, a drugą zamocowałem do pnia. Miałem piękny widok z góry. Torfowisko, a pośrodku na wprost mojego drzewa znajdował się dół rujowy łosia. Jest to miejsce, gdzie łosie w czasie godów przychodzą się kąpać, częściowo we własnym moczu. Taki egzotyczny zapach przyciąga podobno samice jak magnes. Najwidoczniej zwierzęta również ulegają stereotypom. Przyszedłem na miejsce w środku nocy, by mój zapach zdążył się ulotnić. Nad ranem zobaczyłem starszą kobietę. Zbierała żurawinę dokładnie w miejscu, gdzie spodziewałem się przejścia łosi. Nie byłem zachwycony. Przyjechałem dwadzieścia kilometrów, wyruszyłem około pierwszej w nocy tylko po to, by nakręcić babcię. Uruchomiłem kamerę, szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego. Właściwie nigdy tego nie robię, nie nagrywam ludzi w lesie. Tę panią spotykam od dawna. To szukała grzybów, to zbierała jagody. Okazało się, że przychodzi również na żurawinę. Patrzyłem kątem oka i zauważyłem szary kształt pod drzewem. Widok zasłaniały gałęzie świerka. Na początku myślałem, że pewnie przyszła z psem. Po chwili jednak zmieniłem zdanie. To wilk siedział i obserwował babcię. Nie mogłem w to uwierzyć. Ale tak było, siedział i z daleka patrzył. Gdy zbieraczka żurawin oddaliła się w drugi koniec torfowiska, wilk powoli podszedł do dołu rujowego, powąchał, po czym poszedł dokładnie w odwrotnym kierunku. Nie pokazałem nagrania tej Pani, jakoś nie miałem serca, by burzyć jej spokój i szczęście z przebywania w lesie.

Wtedy właśnie zrozumiałem, że wilki na swoim terytorium znają ludzi indywidualnie. Ten wilk znał babcię od szczenięcia.

*


Ten wilk znał babcię od szczenięcia. Często czuł jej zapach w lesie, czasem ją widywał. Wiedział dobrze, do jakiej grupy ludzi należy. Do nieszkodliwych. Wtedy postanowiłem dołączyć właśnie do grupy nieszkodliwych gości w lesie.

Obecnie, na podstawie doświadczeń z innymi wilczymi rodzinami, wiem, ile na to potrzeba czasu. Dwa lata, potem wszystko zaczyna się układać, wilki nie boją się kamer i pozwalają się widywać od czasu do czasu. Nie oswajam ich, tylko się anonsuję. To, że nie boją się mojego zapachu, nie zmienia ich zachowań. Zaczynają mnie traktować jak pracowników leśnych, niebędących myśliwymi, neutralnie.
**
Czy wśród zwierząt istnieje miłość od pierwszego wejrzenia? Słyszałem wiele opowieści o zakochanych psach. Raz byłem świadkiem takiego uczucia, bo dotyczyła mojego psa Dropsa i suczki Dory. Mieszkałem wtedy koło miejskiej plaży tuż nad jeziorem. Pewnego dnia, gdy Drops i Dora zobaczyły się na spacerze, zaczęły merdać ogonami – jak to psy (szły przy nodze, wtedy rzadko prowadziło się psy na smyczy) i wszędzie razem chodzić. Powstał problem, gdy Dora miała wracać do domu. Odmówiła i poszła z Dropsem. Na nic zdały się wołania właścicieli. W końcu Heniek, właściciel suni, powiedział, że jak tylko dojdzie do domu, weźmie samochód i przyjedzie po nią do nas. Po półgodzinie przyjechał polonezem, lecz Dora za żadne skarby nie chciała wejść do auta. W czasie wnoszenia jej do samochodu Drops przeraźliwie piszczał.
Nigdy czegoś takiego nie słyszałem, był to rodzaj skomlenia i popiskiwania. Dora pojechała, my zamknęliśmy Dropsa w kuchni. Nie minęło pół godziny, a Dora była u nas z powrotem. Drops oszalał, gdy ją zobaczył. Zadzwoniłem do Heńka, który przyjechał ponownie. Wszystko się powtórzyło, tylko głos Dropsa brzmiał jakby bardziej śpiewnie. Po godzinie Dora była z powrotem. Lekko pokaleczona. Okazało się, że została zamknięta w pomieszczeniu obok szklarni i wybiła szybę w oknie, by uciec. Gdy została zamknięta w kotłowni, Drops poszedł ją odbić. Cezar, wielki pies będący krzyżówką owczarka niemieckiego z czymś bardzo puchatym, który mieszkał z Dorą, pokazał mu, gdzie jego miejsce. Dora nie dawała za wygraną, każde wypuszczenie z kotłowni wykorzystywała, by przybiec do nas. Żadne zagrodzenie nie było przeszkodą, a na pysku Dropsa przybywało szram po spotkaniach z Cezarem. Po miesiącu walki się poddaliśmy. Dora zamieszkała u nas. Z Dropsem stworzyli udany związek. Śmiało mogę tak nazwać ich relację. Dora tylko raz miała szczenięta, takie Dropsodorki.

Gawędy o wilkach i innych zwierzętach
Marcin Kostrzyński

sobota, 14 września 2024

Człowiek, który z łatwością poświęciłby dawno uformowany nawyk umysłowy, jest wyjątkowy


Powiedziałeś, że według ciebie incydent spalenia listów był aktem niestabilnego umysłu. Odpowiem na to, że nic na świecie, ani dobrego, ani złego, nie dzieje się  bez pasji; i tak zwana  „stabilność umysłowa” zbyt często jest po prostu brakiem pasji. Tak się składa, że ​​wczoraj czytałem jedną z wcześniejszych książek Huxleya (Proper Studies, 1927) i natrafiłem na fragment, który omawia właśnie ten punkt. Być może uczyni to moją wypowiedź jaśniejszą. Oto ten fragment:

Człowiek, który z łatwością poświęciłby dawno uformowany nawyk umysłowy, jest wyjątkowy. Zdecydowana większość ludzi nie lubi, a nawet boi się wszelkich pojęć, z którymi nie jest zaznajomiona. Trotter w swoim godnym podziwu dziele Instincts of the Herd in Peace and War nazwał tą większość „stabilnymi umysłowo” i przeciwstawił im mniejszość „ludzi niestabilnych umysłowo”, lubiących innowacje dla nich samych…. Tendencją człowieka stabilnego umysłowo… będzie zawsze znajdowanie, że „cokolwiek jest, jest słuszne”. Mniej podatni na nawyki myślowe ukształtowane w młodości, niestabilni umysłowo naturalnie czerpią przyjemność ze wszystkiego, co nowe i rewolucyjne. To niestabilnym umysłowo zawdzięczamy postęp we wszystkich jego formach, a także wszelkie formy destrukcyjnej rewolucji. Stabilni umysłowo, poprzez niechęć do akceptowania zmian, nadają strukturze społecznej trwałą solidność. Na świecie jest o wiele więcej ludzi o stabilnym niż niestabilnym umyśle (gdyby proporcje się zmieniły, żylibyśmy w chaosie); i przeważnie, poza bardzo wyjątkowymi momentami, posiadają władzę i bogactwo większą niż proporcjonalną do ich liczby. Stąd też, że przy pierwszym pojawieniu się innowatorzy byli zazwyczaj prześladowani i zawsze wyśmiewani jako głupcy i szaleńcy. Heretyk, według godnej podziwu definicji Bossueta, to ktoś, kto „wyraża osobliwą opinię” — to znaczy, swoją własną opinię, w przeciwieństwie do opinii uświęconej przez powszechną akceptację. To, że jest on łajdakiem, jest oczywiste. Jest także imbecylem — „psem” i „diabłem”, według słów św. Pawła, który wypowiada  „bezbożny i próżny bełkot". Żaden heretyk (a ortodoksja, od której odchodzi, niekoniecznie musi być ortodoksją religijną; może być filozoficzna, etyczna, artystyczna, ekonomiczna), żaden emitent osobliwych opinii, nie jest nigdy rozsądny w oczach większości o stabilnym umyśle. Bo rozsądne jest to, co znane, to to, jak osoby o stabilnym umyśle mają zwyczaj myśleć w chwili, gdy heretyk wypowiada swoją osobliwą opinię. Używanie inteligencji w sposób inny niż zwyczajowy nie jest używaniem inteligencji; jest to bycie irracjonalnym, to bredzić jak szaleniec. (str. 71-2)

Myślę, że wśród ludzi z krajów buddyjskich nie jest właściwie rozumiane (całkiem naturalnie), że ogólnie rzecz biorąc Europejczycy, którzy stają się buddystami, należą koniecznie do „niestabilnych umysłowo”, a nie do „stabilnych umysłowo”. Nauki Buddy są zupełnie obce europejskiej tradycji, a Europejczyk, który je przyjmuje, jest buntownikiem. „Stabilny umysłowo” Europejczyk jest chrześcijaninem (lub przynajmniej akceptuje chrześcijańską tradycję: religia dla niego — czy ją akceptuje, czy nie — oznacza chrześcijaństwo; a buddyjski Europejczyk nie jest nawet „religijny” — jest po prostu szaleńcem).

Ale w kraju buddyjskim, naturalnie, bycie buddystą oznacza bycie „stabilnym umysłowo”, ponieważ jest się, jak to się mówi, „urodzonym buddystą”. A „urodzonym buddystom” trudno jest zrozumieć niestabilnego umysłowo europejskiego buddystę, który traktuje Naukę Buddy jako cudowne nowe odkrycie, a następnie poważnie proponuje jej praktykowanie.* Stabilny umysłowo tradycyjny buddysta nie może zrozumieć, o co niestabilny umysłowo europejski buddysta robi tyle szumu. Naturalnie, nie pochwalam dziwnego zachowania dla niego samego (Budda zawsze brał pod uwagę uprzedzenia i przesądy masy świeckich i uchwalał prawa, o ile to możliwe, aby uniknąć skandalu), ale mówię, że niesłuszne jest uważanie dziwnego zachowania za złe tylko dlatego, że jest dziwne. Ja sam jestem w bardzo dwuznacznej sytuacji: tutaj, na buddyjskim Cejlonie, odkrywam, że jestem uważany za osobę wielce szanowaną — zupełnie obcy okazują mi szacunek i zdejmują okrycia głowy, gdy przechodzą obok —; ale moi krewni w Anglii, a bez wątpienia większość moich byłych przyjaciół również, uważają mnie za dziwoląga i przypadek dla psychiatry, a gdyby mieli zdjąć kapelusz, zobaczywszy mnie, to tylko po to, by wykpić moje szaleństwo. Właściwie, jakkolwiek szanowany i stabilny psychicznie mogę się wydawać (jeśli zignorujemy żałosną skłonność do samobójstwa), nie czuję się wcale szanowany (nie obchodzi mnie ani trochę trwała solidność struktury społecznej) i z pewnością zaliczam się do „niestabilnych umysłowo” (co oczywiście nie oznacza, że ​​jestem mentalnie niezrównoważony w potocznym zrozumieniu). Ale chociaż fragment Huxleya jest całkiem dobry, tak naprawdę mam na myśli coś bardziej subtelnego niż tylko wyrażanie nieortodoksyjnych opinii.

* Oczywiście, często zdarza się, że europejski buddysta ma poważne zniekształcone idee o Dhammie, ale przynajmniej ma w początkowym stadium entuzjazm (przynajmniej na początek).

Nanavira Thera

Wydatkowanie spermy to trwonienie energii życiowej


Każdy wytrysk skraca życie. Po cóż się rozprzestrzeniać? Po cóż skracać sobie pobyt na tej ziemi? Długowiecz­ność była jedną z obsesji Kanta — prowadził listę ludzi swojego pokolenia, którzy zmarli przed nim. Sam dożył osiemdziesiątki, można więc powiedzieć, że swój cel osiągnął. Wiedział, że każdy stosunek płciowy jest sa­mobójstwem. „Trudno byłoby dowieść, że osoby, które osiągnęły bardzo podeszły wiek, przez większość czasu pozostawały w małżeńskim stanie”. Poza udrękami małżeństwa, o których mówiliśmy wczoraj, wydatek spermy przy spółkowaniu przyczynia się niewąsko do przedwczesnego osłabienia. „Mężczyźni, którzy dożyli późnych lat w stanie bezżennym (albo owdowieli za mło­du), na ogół dłużej zachowują młodzieńczy wygląd niż ludzie żonaci, co zdaje się wskazywać na ich większą długowieczność” — pisze Kant w wieku siedemdziesię­ciu czterech lat.

Tyle o ludziach, których obowiązek zmusza do wydat­kowania cennego nasienia. Co powiedzieć o kawalerach? Ta kwestia każe nam poruszyć delikatny problem ma­sturbacji.

Każde marnotrawstwo jest grzechem. W wypadku ma­sturbacji wpadamy w otchłań nieczystości. Nie chodzi już tylko o zdrowie, lecz o zbawienie. Ta nieczystość jest niewymawialna. „Nazwanie tego występku po imieniu uchodzi za niemoralne” — pisze Kant w tekście, gdzie ani razu nie pada słowo „masturbacja”, które budzi w nim odrazę3'.

Grzech, uważany przez Kanta za o wiele cięższy od sa­mobójstwa, dotyczy przede wszystkim dorastającego chłop­ca, którego należy przestrzec: „Trzeba [ów grzech] przed­stawić w całej jego ohydzie (m ihrer ganzen AbscheuHgkeit), trzeba powiedzieć chłopcu, że czyniąc to, staje się bezuży­teczny dla przedłużenia gatunku, że tym sposobem skazu­je wszystkie swoje siły fizyczne na unicestwienie, że gotuje sobie przedwczesną starość, że jego inteligencja wielce na tym ucierpi itd. Może oddalić impulsy, które ga do tego pchają, zajmując się jakąś pochłaniającą aktywnością, a także nie poświęcając więcej czasu niż to konieczne na łóżko i sen. Trzeba przegonić takie myśli, oddając się za­jęciom, bo jeśli przedmiot pozostaje, choćby tylko w wy­obraźni, to nie przestaje zżerać siły witalnej” A jeśli przyjdzie wybierać między masturbacją a „związkiem z osobą płci odmiennej”, nie ma wątpli­wości, że „ten ostatni [sposób] jest lepszy”4*. Już raczej prostytutka niż samogwałt!

Kantowskie tabu masturbacji jest zgodne z jego teo­rią wyobraźni: „Rozkosz jest wbrew naturze, jeśli czło­wieka nie pcha do niej realny obiekt, a tylko jego wy­obrażenie” — czytamy w tym samym fragmencie Doktryny cnoty. Diogenes i cynicy zalecali masturbację — w razie potrzeby — nie dostrzegając, że ta praktyka nie jest tak samotnicza, jak się wydaje, ani że nie jest „naturalna”.Nie uwalnia nas ona od sztuczności i fantasmagorii, przeciwnie — kto uprawia samogwałt, ten układa sce­nariusze, przywołuje obraz pożądanej istoty. Wydaje mu się, że się opróżnia z nadmiaru płynu, a tymczasem na­pełnia umysł fantazmatami.

Czy zaskoczę was, mówiąc, że ta Kantowska teoria wydaje mi się bardzo nowoczesna?

Oczywiście, przestaliśmy się już panicznie bać mastur­bacji. Ale to może tylko kwestia słów. Kiedy słyszę dziś o kokainistach czy o palaczach opium, przypomina mi się zawsze artykuł na temat masturbacji z wydanego na początku XIX wieku Słownika nauk medycznych'. „Mło­dzieniec znajdował się w stanie całkowitego marazmu, spojrzenie miał zgaszone (...) cerę ziemistą, język chy­botliwy, oczy zapadnięte, zęby rozchwiane, dziąsła po­kryte wrzodami zapowiadającymi zwyrodnienia szkor­butu. Śmierć mogła być dla niego już tylko szczęśliwym kresem długich cierpień”. Oto skutki masturbacji!! Czy nie wydaje się wam, że czytamy współczesny portret młodego narkomana? Czyż nie ten sam w gruncie rze­czy strach ogarnia nas sto lat później: to samo bezgra­niczne, nigdy nienasycone pragnienie, to samo odosob­nienie, ta sama samowystarczalność młodego człowieka, nagle niedostępngo bliskim, odciętego od wszystkiego, „bez drzwi i okien”?

Sperma i pneuma

Kant pozostaje wierny temu, co w naszej tradycji pneumatycznej najlepsze. Co to jest pneuma?
— Tchnienie, duch. Pneuma krąży we krwi w postaci sił żywotnych, krąży również w nasieniu. Toteż każde wydatkowanie spermy jest wydatkowaniem pneumy, wszelka energia kopulacyjna jest odebraniem czegoś „myśleniu”.

Czymże jest mózg, jeśli nie szpikiem? Czymże jest szpik, jeśli nie zapasem spermy? Diogenes Laertios, mówiąc o Pitagorasie, nazwał spermę „kroplą mózgu”. Mężczyzna, pobudzając swój penis do działania, naraża swoją skórę, a ściśle, swój szpik, to znaczy mózg. Już Platon nas przestrzegał: „W rzeczy samej, w szpiku więzy życia (gdyż dusza jest przywiązana do ciała) złączyły się razem i mocno zakorzeniły gatunek śmiertelnych”41. Zachować spermę to wznosić się ku niebu jak roślina wzdłuż osi penis—kręgosłup—mózg. Wstrzemięźliwość (sprawia, że trzymamy się prosto. Rozwiązłość — że tra­cimy grunt i lecimy na pysk. Ci, którzy się opróżniają ze swego szpikowego płynu, chorują na kręgosłup: roztrwo­nienie energii wskutek zbyt wielkiej emisji nasienia nazywano zresztą wiądem rdzenia albo tabes dorsalis*.

<...>

Ktoś mógłby rzec, że akumulacja spermy szkodzi zdro­wiu, bo sperma może się popsuć, jak kiedyś „zła” krew. Tissot uważał, przeciwnie, że dzięki życiu w cielesnej czystości sperma jest „na powrót pompowana” do krwi, „krążenie jest żywsze, przemiana materii dokładniej­sza, wszystkie inne funkcje przebiegają sprawniej”. Zacho­wać spermę to kąpać się nieustannie w krynicy młodości. Jak to mówił w XVII wieku lekarz Franęois-Mercure Van Helmont: „Niewydalone nasienie przemienia się w silę duchową”. Kant jest tego samego zdania. Płyny ulegają przetworzeniu. Nie zatruwają nas, lecz, przeciwnie, oży­wiają nawet najostatniejszych z ostatnich. Wszystko trze­ba zachować — i ślinę, i pot, i spermę. To nam pozwoli dokonać wielkich czynów. Zachowanie spermy popra­wia głos, to rzecz dobrze znana. W Rzymie radzono ora­torom wstrzymywać się od spółkowania w przeddzień konkursu krasomówstwa, procesu czy zgromadzenia politycznego. A czymże jest filozofia, jeśli nie ściera­niem się dzień w dzień z cudzym myśleniem, permanentnym argumentowaniem? Do napisania Krytyki czy­stego rozumu, co dzień po kawałku, potrzeba tyle samo energii co do konkursu krasomówstwa. Mowy nie ma, żeby w przeddzień spółkować!

ŻYCIE SEKSUALNE IMMANUELA KANTA
Jean-Baptiste Botul

Nimfomania, czyli traktat o szale macicznym

 Czym jest nimfomania, czyli szał maciczny

Przez nimfomanię rozumiemy nieprawidłowe poruszanie się włókien w pewnych częściach ciała kobiety. Choroba ta różni się od wszystkich innych tym, że te ostatnie atakują nagle i objawiają niemal natychmiast widocznymi symptomami całą swoją zjadliwość; ta zaś, przeciwnie, skrywa się prawie zawsze pod zwodniczym pozorem spokoju, a często jest już niebezpieczna, czego się jeszcze nie dostrzega, nie tylko w swoich postępach, lecz nawet w początkach. Czasami dotknięta nią chora tkwi już jedną nogą w przepaści, nie domyślając się zagrożenia; jest to wąż, który niepostrzeżenie wśliznął się do jej serca. Całe szczęście, jeśli – zanim zrani on ją śmiertelnie – ma jeszcze siłę wyrwać się żwawą ucieczką okrutnemu wrogowi, który chce ją zgubić!

Ta choroba atakuje niekiedy znienacka dziewczęta dojrzałe do małżeństwa, których serce przedwcześnie gotowe na miłość wybrało jakiegoś młodego człowieka, a przeszkody nie do pokonania nie pozwalają się nim radować.

Zdarza się również, że na chorobę tę zapadają nagle panny rozpustne, które żyły przez pewien czas w zamęcie życia rozwiązłego; przytrafia się to, kiedy przymusowe odosobnienie trzyma je z dala od okazji sprzyjających ich zgubnej skłonności.

Kobiety zamężne nie są od niej bynajmniej wolne, zwłaszcza te, które są związane z małżonkami słabego temperamentu, domagającego się umiaru w rozkoszach, albo z mężczyzną zimnym, mało wrażliwym na zmysłowe delicje.

Wreszcie są na nią często narażone młode wdowy, szczególnie jeśli śmierć pozbawiła je mężczyzny silnego i pełnego wigoru, w obcowaniu z którym, przez namiętnie powtarzane akty, przywykły do rozkoszy; cudowne wspomnienie owych aktów wzbudza w nich pełne goryczy tęsknoty, wywołujące niepostrzeżenie niepokoje, ekscytacje oraz ruchy zrazu mimowolne, których następstwa wpędzają jednak duszę w nader nieznośny stan.

Wszystkie, jednym słowem, gdy tylko dotknie je ta choroba, zajmują się równie usilnie, co energicznie – i to bez przerwy – rzeczami, które mogą wnieść w ich namiętność piekielny płomień lubieżności, zwłaszcza gdy skłania je do tego naturalna zapalczywość temperamentu.

Tę naturalną zapalczywość jeszcze bardziej podsycą, jeżeli będą obcować z lubieżnymi powieściami, które zrazu czynią serce podatnym na tkliwe uczucia, a na końcu budzą i wpajają najohydniejsze wyuzdanie. Wzmagają trawiący je ogień zbiorkami pieśni; ich namiętne głosy uwielbiają i bez przerwy powtarzają melodie i słowa sączące w dusze truciznę, która ma je zabić.

W prywatnych rozmowach ze swymi towarzyszkami bardzo chętnie poruszają tematy, które je łechcą, wcale nie starając się usilnie wygnać ich ze swej wyobraźni. Jeżeli zaś, mimo całej swej zręczności, nie uda im się nie dopuścić do tego, by rozmowa zeszła na tematy obce ich namiętności, to wpadają w śmiertelne przygnębienie i znudzenie, których nie potrafią ukryć.

Nieustannie hańbią się potajemnie nawykowymi polucjami, których same są nieszczęsnymi sprawczyniami, o ile jeszcze nie przekroczyły jawnie barier wstydu; albo też, kiedy bezwstyd zaczyna się w nie wkradać, nie boją się już doznawać tej okropnej i potępienia godnej rozkoszy z pomocą cudzej ręki.

Wciąż gotowe nastawiać ucha na pochlebne i uwodzicielskie komplementy otaczających je mężczyzn, obawiają się najlżejszych zajęć, jeżeli mogą je one choćby na chwilę odciągnąć od wstrętnych rzeczy, którymi delektuje się ich wyobraźnia.

Od przechadzki, podczas której najbardziej niewinne igraszki natury obracały się w ich stroskanej duszy w najżywsze powaby rozkoszy, przechodzą do suto zastawionych stołów, których kwaśne, pikantne i zatrute dania jeszcze okropniej burzą w nich krew.

Mocne wina, którymi są nieustannie pojone, spirytusowe likiery, które łykają jak wodę, niewiarygodne nadużywanie kawy i czekolady, jednym słowem: wszystkie te rzeczy, z których jedna może popsuć cielesną harmonię, a które – połączone – straszliwie podsycają trawiący je ogień, to wszystko wnosi w namiętności płonącą pochodnię najhaniebniejszych i najbardziej występnych pożądań.

Przyznaję, że wszystkie te przykre przypadłości, których dostatecznie ohydnego obrazu nie sposób naszkicować, są w swych początkach znośne, ale smutne zdarzenia, jakie wywołują, stają się wkrótce niezwykle poważne, jeżeli nie zastosuje się czym prędzej i z najlepszą w świecie wiarą najwłaściwszych środków, by zatrzymać ich bieg. Te kobiety natomiast, którym w ogóle brak sił, by się cofnąć, kiedy już uczyniły pierwszy krok w tym labiryncie okropności, popadają stopniowo, i prawie bezwiednie, w występki, które okrywszy je wprzódy niesławą, na końcu pozbawiają je życia.

Widzicie je nieustannie pochłonięte tą samą myślą, a najbardziej boją się tego, żeby ich od niej nie oderwano bodaj na chwilę. Myślą jedynie o zgubnej rzeczy, która jest przyczyną ich choroby; widzą tylko ją, wszystkie moce ich duszy są przez to wręcz sparaliżowane; nie widzą i nie słyszą już niczego, co dzieje się wokół nich, zaprzątnięte głównie tym; zaniedbują zupełnie wszystkie inne sprawy, nawet te, od których zależy ład w ich domu, a tym samym ich pomyślność. Smutne i melancholijne, lubią spoczynek i ciszę, a jeśli je przerywają, to tylko po to, by rozmawiać same ze sobą. Biada jednak temu, kto zakłóci ten rozkoszny spokój! Gwałt, jaki sobie zadają, by ukryć straszliwy ogień, który je spala, dopełnia miary ich nieszczęść, ale ów gwałt jest krótkotrwały.

Staje im przed oczami piękny młodzieniec, co ja mówię? – jakikolwiek mężczyzna, albowiem w kłębach płomieni, które tworzą ich atmosferę, ogniste strzały wypuszczane z ich oczu mogą okryć taką osobę blaskiem, jakkolwiek byłaby szpetna, a nawet przemienić Wulkana w Adonisa; ów mężczyzna zatem, jakikolwiek by był, staje się natychmiast przedmiotem ich pożądania. Ich ucho łowi chciwie najdrobniejsze pochlebstwa, jakie im się prawi; i nawet zwyczajowe komplementy stają się dla ich zmysłów nader wyszukanymi dedukcjami; odpowiadają na nie takim tonem głosu i takimi gestami, które zapowiadają silną namiętność, i z największą powagą przyjmują wyświechtane żarciki, którymi się je raczy. Nie tylko poddają się z niezwykłą łatwością pragnieniom, które jak im się wydaje, wzbudziły, lecz jeszcze częściej ośmielają się je uprzedzać z bezwstydem, który je hańbi.

Choroba ta, już gwałtowna, nie doszła jeszcze do ostatniego okresu, jej ataki stają się z każdym dniem silniejsze i wykazują najbardziej przerażające, zjadliwe cechy. Realne doznawanie rozkoszy, połączone z tymi rozkoszami, których rozmaite obrazy wciąż podsuwa wyobraźnia, szybko wpędza chore w szaleństwo i nieokiełznanie; wówczas, przekraczając granice skromności bez najmniejszego wyrzutu sumienia, zdradzają ohydny sekret swej podłej duszy słowami, które budzą osłupienie i grozę w najmniej niewinnych uszach; i wkrótce, kiedy nadmiar lubieżności wyczerpie wszystkie ich siły, zrzucają wzniosłe i chwalebne jarzmo wstydu i z jawnie bezwstydnym czołem zachęcają, głosem równie ordynarnym, co występnym, pierwszych lepszych mężczyzn do zaspokojenia swych nienasyconych pożądań. Jeśli napotykają na opór, to starają się go pokonać uwodzicielskim sposobem. Jakiż środków nie imają się w tym celu w słowach i gestach! A kiedy za te awanse odpłaca się im słuszną pogardą, wtedy te monstra, niefortunnie ubrane w ludzką postać, doznają napadów wściekłości, w których następstwie obrzucają was publicznie najbardziej niesprawiedliwymi oskarżeniami. Ścigają was swymi zmyślonym historiami, aby zepsuć wam reputację, prześladują was równie wymyślnie, co uparcie, uczyniwszy zaś tysiąc zamachów na wasz spokój i sławę, oddają się gwałtownie, a często wręcz nieroztropnie, wszystkiemu, co tylko żądza zemsty może podsunąć najokrutniejszego i najtragiczniejszego.

Dotychczas choroba ta, jakkolwiek przykry byłby jej przedstawiany przez nas obraz, nie przekraczała wcale granic delirium melancholijnego; wkrótce jednak nabierze ona wszelkich znamion oczywistej manii.

Wówczas to bez przerwy krzyczą i unoszą się gniewem jak obłąkane, gadają od rzeczy, gwiżdżą i klaszczą, zaprzeczają i potwierdzają, czynią śmieszne znaki i gesty, wygadują typowe dla siebie rzeczy po to, by pobudzać namiętności mężczyzn; i aby łacniej to osiągnąć, lubią się niby to niechcący obnażać, wyobrażając sobie w swej głupocie, że będzie to uznane za dowód silnego roztargnienia, które udają tak niezdarnie, że najmniej doświadczony młody człowiek nigdy się na to nie nabierze. Jeżeli mimo to pozbawia się je nadziei, to rzucają się na was z wściekłością, a ich nieokiełznane szaleństwo ledwo pozwala wam się wyrwać z ich rąk.

Komuś, kto nie był świadkiem tych okrutnych napadów, trudno będzie uwierzyć w straszne a prawdziwe rzeczy, o których wypada mi mówić w tej książce. Zanim zobaczyłem na własne oczy mniej sprzyjające klimaty, w których krew, miast być ożywiana powietrzem siarczystym i balsamicznym, jest nieustannie zakłócana kłębuszkami lodu, wchłanianymi z nieuchronnej konieczności oddychania; gdzie, zamiast zapachami, które nieustannie ją poruszają i odżywiają, jest się wciąż otoczonym zimnymi, wilgotnymi i bardzo szkodliwymi cząsteczkami, niszczącymi najżywotniejsze części krwi, której krążenie w żyłach jest stale ospałe, a w konsekwencji niezdolne ulec poprawie; zanim – jak powiadam – zwiedziłem owe klimaty, w moim mniemaniu korzystne, gdyż według mnie śmiertelnicy zdawali się w nich mniej wystawieni na pastwę namiętności, które – aczkolwiek niebiańskie w swej istocie – stają się za przyczyną naszych występków niewyczerpalnymi źródłami utrapień; zanim, nieuchronnym zrządzeniem, równie upokarzającym dla ludzkości, co przykrym dla uczciwego człowieka, który dba pieczołowicie o pomyślność swych bliźnich, uświadomiłem sobie w pełni, że ogień lubieżności, o wiele silniejszy i większe szkody czyniący niż ogień natury, wcale nie rozróżnia klimatów ani temperamentów, lecz płonie najgwałtowniej wszędzie i we wszystkim, nawet w najbardziej lodowatych jaskiniach – skłonny byłem mniemać jak wszyscy, że ta choroba nie powinna być prawie znana w zimnych krainach. Dlatego też – powiada pewien wielki człowiek, którego jestem tu, by tak rzec, jedynie tłumaczem – nie byłem zaskoczony milczeniem urodzonych w tych klimatach autorów na temat tak ważkiej materii. Lecz – dodaje – nie mogę ukryć zdziwienia, kiedy widzę, że najsłynniejsi autorzy starożytności, mieszkańcy krajów południowych, tacy jak Hipokrates, Galen, Celsjusz, Paweł z Eginy, którzy rozprawiali o medycynie w Grecji i Włoszech, zachowywali kamienne milczenie na temat szału macicznego. Jeszcze bardziej jednak zaskakuje mnie to, że lekarze, którzy żyli w nie tak odległych wiekach i zyskali wśród nas wielkie poważanie, szczególnie ci, którzy spędzili życie w ciepłych klimatach, gdzie ta choroba jest ponoć bardziej rozpowszechniona, tacy jak Arnold z Villanova, Valesco z Tarentu, Bernardus Gordonius, Guillaume Rondelet z Narbony, Antoine Guainier, Alessandro Benedetti, którzy wszyscy pisali ex professo o chorobach kobiet, jakby umyślnie nie wspomnieli choćby słowem o szale macicznym.

Soranus, lekarz grecki (mówi to wciąż ten sam autor) nieco wcześniejszy od Galena, który zyskał dużą renomę za panowania cesarza Trajana, jako jedyny z całej starożytności pisał na ten temat. Nie mamy już tej księgi, lecz Aecjusz, w księdze XVI, rozdziale LXXIV traktatu, którego tytuł brzmi O medycynie zaczerpniętej od starożytnych, przyznaje, że to, co mówi o nimfomanii, wziął z Soranusa. Ponieważ jednak zapisał to Janus Cornarius, który przełożył na łacinę dzieła Aecjusza, pan Astruc, chcąc zaczerpnąć ze źródeł antycznych prawdziwą nazwę tej choroby, przejrzał szesnaście ksiąg rękopiśmiennych Aecjusza, które znalazł w bibliotece króla Francji, i zobaczył tam, że tytuł wspomnianego rozdziału brzmi Peri tes nymphomania.

Mikołaj Myrepsus z Aleksandrii mówi o jakimś antidotum, zachwalając jego skuteczność przeciw nimfomanii, lecz nie mówi o niej nic więcej; można się jednak domyślać, że słyszał właśnie o szale macicznym.

Zonaras w tomie III na stronie 33 swych roczników podaje, że Euzebia, żona cesarza Konstancjusza, syna Konstantyna Wielkiego, słynna ze swej urody, lecz jeszcze bardziej znana z utrapień, jakie przeżywała z mężem, słabym, zimnym, a w konsekwencji niezbyt zdatnym do rozkoszy, których sobie szczędził z powodu stałych dolegliwości, wpadła w śmiertelne osłabienie, poprzedzające najgwałtowniejsze napady szału macicznego, które zakończyły jej żywot przed Konstancjuszem.

Prócz terminunimfomania, który przyjmujemy na określenie tej choroby, nadaje się jej także inne nazwy. Moschion, lekarz grecki, nazywa ją satyriasis, inni – metromanią, a jeszcze inni – erotomanią, która oznaczamanię miłosną; ponieważ jednak wszystkie te nazwy są arbitralne, będziemy się trzymać nimfomanii, ilekroć będzie mowa o szale macicznym.

Spodziewam się, że ta książka wzbudzi większe zainteresowanie młodych mężczyzn niż płci żeńskiej; uznałbym tedy, że uchybiłem gorliwości, którą szczególnie wobec nich wykazałem, gdybym nie zakończył tego rozdziału, nie podsuwając im potężnej odtrutki na korzystne wyobrażenie, jakie mają o swojej mocy i swojej przewadze nad kobietą; ową odtrutką jest Onanizm pana Tissota. Wszystko, co mógłbym powiedzieć w tym względzie, nigdy nie dorównałoby żywości i plastyczności obrazów tego wielkiego człowieka; mógłbym mówić rzeczy równie prawdziwe jak on, lecz nie tak interesująco. Iluż będzie takich, którzy po przeczytaniu tej ważnej książki skupią się na sobie z uzasadnionymi i zbawiennymi obawami, które staną się dla nich zaczynem mądrości? Ci będą niewątpliwie mieli najwięcej szczęścia. Lecz w ilu innych zrodzi się natychmiast, w głębi duszy, nie owa pocieszająca obawa, która płynie ze słusznego wstrętu do występku, lecz mnóstwo wpędzających w rozpacz wyrzutów sumienia, sprawiających, że będą drżeć na widok dolegliwości fizycznych, na które narażali się z własnej winy! Okropność już występujących przypadłości oraz tych, które muszą nieuchronnie z nich wyniknąć, zarazi ich duszę ową śmiertelną niemocą, odwieczną i niestrudzoną prześladowczynią ludzi występnych, którzy nie bali się pracować na zniszczenie swego jestestwa.

Światełko nadziei wydobędzie ich z tego rodzaju unicestwienia; usłyszą o jednym z owych ludzi o wiele cenniejszych dla swych bliźnich niż przez nich cenionych, o wiele mniej szanowanych niż na szacunek zasługujących mądrą troskliwością, z jaką zajmują się chorobami niezbyt widocznymi, lecz oczywiście zaraźliwymi i śmiertelnymi, które trapią i zabijają gatunek ludzki.

Zakładam tedy, że udadzą się owi desperaci do tego sławnego człowieka z całą ufnością, jaką budzi bezmiar ich nieszczęścia – i cóż z tego wyniknie? Straszliwy obraz spustoszeń w gospodarce ich organizmu, jaki człowiek uczciwy, dbający o swą dobrą sławę zmuszony jest im ukazać; obraz, który jest w tym momencie najgodniejszym hamulcem, jaki można przeciwstawić bezmiarowi ich namiętności i brutalności; obraz, którego prawdziwość czują w bolesnym i często beznadziejnym wyniszczaniu się i którego nieszczęsnymi ofiarami stają się dniem i nocą; ten obraz – powiadam – który i tak jest najczęściej tylko cieniem przesłaniającym mnóstwo innych, jeszcze przykrzejszych następstw, wprawia ich duszę w stan apatii, pozbawiający ich siły do stosowania środków długotrwałych, nużących i uciążliwych, a przecież jedynych, które mogą zaradzić ich okrutnemu położeniu. Inni, dzielniejsi, poddają się takiemu leczeniu, lecz szybko dopada ich niestałość; rezygnując ze skutecznych remediów, korzystają z odrobiny odzyskanych sił, by powrócić do poprzednich okropieństw, które prowadzą ich ku zgubie.

Niektórzy, co jest dość rzadkie, podejmują w dobrej wierze i w zaufaniu leczenie, które może przywrócić im zdrowie. Radykalna kuracja staje się wreszcie nagrodą za ich uległość. Inni jeszcze, mimo właściwej diety i zręczności lekarza, nie poddają się już ozdrowieńczemu działaniu remediów i są skazani, w krótkim czasie, jaki im pozostał, na dogorywanie, szczęśliwi, jeśli te nieszczęsne dni nie są naznaczone napadami ostrych i rozdzierających bólów, wywołujących rozpacz w obliczu śmierci.

Wszystkie te ostrzeżenia, które nieustannie kierujemy do libertynów obu płci, nie zdołałyby bynajmniej wzbudzić w nich żadnej chęci powrotu na drogę moralnej czy chrześcijańskiej cnoty, gdyby wiele rozumowań mających swe źródło w naturze, gdyby mnóstwo znanych i potwierdzających te rozumowania doświadczeń nie jawiło się jako oczywistość, która ich przekonuje, gdyż wywołuje u nich dreszcz.

Całkiem daremnie wielu chrześcijańskich filozofów wołałoby do nich nieustannie, że niewstrzemięźliwość, zwłaszcza ta, o której tutaj mówimy, jest absolutnie odrażającym występkiem, gdyby nie przyszedł im z odsieczą dobry lekarz, który pokaże owym lubieżnikom, jak ten występek prowadzi ich ku śmierci tyleż okrutnie, co skwapliwie.

Iluż widziałem młodych mężczyzn pogrążonych w tych podłych narowach. Doznawali oni przez długi czas najokrutniejszych cierpień, nie domyślając się w ogóle okropnych przyczyn, które je wywołały. Nawet nie przychodziło im do głowy, że rozrywki, które dostarczały im tak rozkosznych doznań, mogły być zarzewiem ich katuszy. Niech wreszcie spadną z ich oczu łuski, by zobaczyli pochodnię, którą im podsuwam; niech poznają i podziwiają budowę swego jestestwa; niech nauczą się cenić i szanować ład swego istnienia; niech unikają tego, co może zakłócać jego zasadniczą harmonijność, i niech wszystko, co im powiedziałem, napełni ich dusze niewyczerpanym pokładem odrazy i wstrętu do okropieństw, które ich wyniszczają, okrywają hańbą i unicestwiają. Niechaj tych, którzy nie są na tyle religijni, by lękać się, że obrażają Sprawcę i najwyższego Pana ich życia, powściągnie przynajmniej straszliwy widok niezliczonych cierpień, które ich dotkną i w których kaźni przyjdzie im odgrywać rozpaczliwe role katów i ofiar.

M.-D.-T. de Bienville

Tłumaczenie 

Tomasz Stróżyński

Malczewski i czarny romantyzm

 Malczewski jawi się jako osobowość permanentnie poszukująca w świecie książek i w świecie Natury, miotająca się – jak doktor Faustus – między chemią, sztuką, mesmeryzmem. Już w Warszawie poeta eksperymentował z Aleksandrem Chodkiewiczem w jego pracowni chemicznej. Z niejasnych, ale naszym zdaniem bardzo prawdopodobnych przekazów wynikać by miało, iż w czasie pobytu w Paryżu opublikował Malczewski jakieś wyniki swych badań „dotyczących przedmiotu Chemii”183. I choć rozpraw nie odnaleziono, nie były zresztą podpisane, jak relacja dla profesora Picteta, ich istnienie wydaje się możliwe, bo jeszcze w okresie kariery wojskowej miał poeta napisać i wydać broszurę dotyczącą fortyfikacji twierdzy Modlin184. Literatura, egzystencja, nauka i historia przeplatały się tu wzajem. Niczym – wiele lat później – u Ludwika Sztyrmera, autora Powieści nieboszczyka Pantofla i twórcy obszernych prac z historii wojskowości. Jak wspomniałem, prawdopodobnie odwiedził Malczewski Getyngę, gdzie miejscowemu uniwersytetowi podarował ponoć skałę z Białej Góry. Także bohater powieści Constanta studiuje w Getyndze, zaś nauki przyrodnicze w Ingolstadt pobiera bohater Frankensteina. Warszawa, wcześniej Krzemieniec, Genewa, Paryż i Getynga byłyby więc etapami przyrodniczych fascynacji Malczewskiego. Związki naukowe tych trzech ostatnich miast łatwo zresztą prześledzić, choćby na przykładzie biografii Constanta.

W tym szerszym kontekście przyrodniczych pasji Malczewskiego – pojmowanych w ramach romantycznego czytania Księgi Natury – można widzieć spirytualistyczne rewelacje Franza Antona Mesmera (1734–1815), pozwalające bez żmudnych, eksperymentatorskich wysiłków uprawomocnić istnienie pozafenomenalnych sił magnetycznych, fluidów, a wreszcie odkryć pozazmysłową stronę Natury. Mesmeryzm to dla współczesnych poety: „Cud, Moc Najwyższej Istoty i nieśmiertelność duszy”185. „Empiria” seansów magnetyzowania, którymi Malczewski „leczył” Rucińską, polegała nie tylko na naocznym potwierdzeniu słuszności takich zabiegów, wypływającej zapewne z autosugestii „chorej”, ale i w konsekwencji na poświadczeniu, zupełnie irracjonalnym, dwoistości Natury. W momencie gdy „byt empiryczny” poety zaczynał osuwać się ku krawędzi śmierci w wyniku rozwijającej się choroby, spirytualistyczna epifania odkryć Mesmera mogła mieć znaczenie światopoglądowe. Nawet Zygmunt Krasiński wyzna kilka lat potem w liście do Augusta Cieszkowskiego: „Raz spróbowałem nowego odkrycia, potęgi zjawionej świeżo w naturze, jak np. magnetyzm; spróbowałem, pomogło mi, kiedym się ani spodziewał, że może pomóc”186. To właśnie Krasiński wskazał, chyba jako pierwszy, na niesprzeczność między klimatem Południa i ewokowaniem nastroju poezji Północy w Marii187. Na kartach poematu irracjonalne przeczucia, intuicyjne błyski ducha tworzą wprost metalogiczny poziom bytu, nadzmysłowo synchronizujący ludzkie losy: „Fizyków i Metafizyków o pozwolenie prosić wypada – pisze poeta w dziewiątym przypisie Marii – do których powiedzieć by można z Shakespearem: There are more things in heaven and earth, than are dreamt of in your philosophy”188. Jest to też, pamiętajmy, motto II części Mickiewiczowskich Dziadów. 

Mesmeryzm odegrał więc, jak sądzę, rolę pierwszorzędną w kolejach przemian duchowych Malczewskiego. To w nim ten czarny myśliciel znalazł poręczenie swych od dawna formułowanych myśli i przeczuć o istnieniu świata pozafizykalnego, noumenalnego, wymiaru duchowego, który – inaczej niż świat doczesny, fenomenalny – nie podlega regułom śmierci, rozkładu, nie zna bólu i trwogi. W swej istocie wewnętrznej – jako dusza – także człowiek jawił się jako emanacja tej Istoty Duchowej, może Boga. Emanacja jednak krucha i słaba, bo w świecie przyobleczona w ciało, uzbrojona w zmysły i wolę skłonną tak ku dobru, jak ku złu; człowiek to byt zatem tyleż z tego, co z tamtego wymiaru. Nie jest tedy przypadkiem, iż ludzie jawią się poecie jako istoty fantomiczne, ulotne, widma – jako Anioły. Wyższy niż zmysłowy rejestr wrażliwości, czułość na  t a m t ą  stronę, niezależność od „granic władz naszych umysłowych”, co „bez wątpienia ścieśnione są niezmiernie w stosunku [do] nieskończoności”, wreszcie nieśmiertelność – oto pragnienia, ideały poznawcze Malczewskiego. Intensywny, mocny, chłonący świat strumień egzystencji, jakim jest „ja” Malczewskiego, pragnie się więc zobaczyć także w horyzoncie wiecznego życia. Tak piękne, mocne i straszne życie nie może przepaść w nicestwie choroby i rozpadu ciała. Że nie zginie to „ja”, że jest ten inny byt – to wszystko mesmeryzm zdawał się potwierdzać bezdyskusyjnie, dodając egzystencjalne oparcie, konsolację w obliczu troski ostatecznej i śmierci.

Malczewski-Faustus, wbrew swemu mitycznemu pierwowzorowi, nie zawiera paktu z diabłem. Jego bohaterowie kończą życie wśród „najsroższych męczarni”, ale i „z obietnicą prędkiego połączenia” (Wacław) albo też z pokorą (Maria). Żegnają się z nim w ikonograficznych niemal pozach, jak postać Miecznika, co „leży długim i martwym krzyżem rozścielona”, lecz też: „W swej niemej pobożności jakby wbita w ziemię!” Miecznik odchodzi z tego świata, co też znaczące, w pozie człowieka, co „przy córki i żony / Przyległych dwóch mogiłach klęczał nachylony” (M. 182)189.

**

Zawsze i nigdy…

Tak oto wszystkie zarysowane tu czynniki mogły być w przypadku Malczewskiego elementami systematycznie kształtującego się porządku doznań, który nazwaliśmy estetyczną iluminacją. Nakładał się na niego porządek pierwotny – doświadczeń egzystencjalnych poety – wiodący go od niepowodzenia do niepowodzenia życiowego. Ten ciąg fatalizmów nie mógł być przetransformowany w poetycką wizję Marii bez stałego pogłębiania świadomości estetycznej autora, który w swym esencjonalnym arcydziele stopił posępność Północy i mistyczno-religijne przesłanie Południa. Pogodził mistykę Marii, jej metalogikę uświadamianej ofiary i tryumf vanitas. Południe to błękit nieba, ale i kraina grobów, Północ to przestrzeń rozpętania żywiołu zbrodni i śmierci195 – obie są u Malczewskiego dominium nieuchronnego doświadczenia człowieka ze strony „Tejże samej ręki, wiecznej niepojętej, / Co swe ŁASKI I KARY zsyła i odwleka” (M. 140). Albowiem światem Malczewskiego nie włada demiurg dręczący człowieka, lecz wieczny, niepojęty, tajemniczy, ale karzący i czasem także łaskawy Bóg.

Nie można wykluczyć, iż śmiertelnie chory, cierpiący w niewymowny sposób poeta świadomie zażył tuż przed śmiercią dawkę jakiegoś leku lub trucizny, które przyniosły mu wyzwalającą od udręki, eutanatyczną śmierć. Nie zmienia to jednak w niczym faktu, iż postawę poety mogła na tym końcowym etapie współkształtować swoista, zidywidualizowana religijność. Tak podobno pobożny bowiem przed śmiercią Malczewski i jego arcypoemat poświadczają oto mądrość innego romantyka, „chodzącego po granicach” innej egzystencji dramatycznej – Philippa Ottona Rungego: „Dzieło sztuki, które nie bierze początku w naszym własnym bycie, nie ostanie się – i tak samo będzie z człowiekiem, który nie ma oparcia w Bogu”196. Czy bywa tak zawsze?

Koleje losu i dzieła Malczewskiego wymownie poświadczają myśl, iż wybitne dzieła nurtu, który w książce opisujemy, nie powstają przypadkiem, bowiem nie wiedzieć skąd miałyby wtedy spadać na ten świat, i nie są li tylko sumą lekturowych doświadczeń pisarza. Ani najlepsza szkoła oparta na klasycznych wzorach, ani jakieś lekcje creative writing, jakimi w XVIII i XIX wieku były swawolne liściki, poezje, teksty panegiryczne, takie jak Portret Idalki – po prostu nie mogą stworzyć arcydzieł. Ani Mnich Matthew Gregory’ego Lewisa, tym bardziej Strach w zameczku Anny Mostowskiej, ani dzieła Byrona czy Moore’a lub rozległe lektury historyczno-filozoficzne nie dadzą w efekcie nic nowego, jeśli u fundamentów zamysłu estetycznego nie legnie głębokie doświadczenie egzystencjalne jako rdzeń i podstawa kreacji poetyckiej.

To żywy, wartki strumień życia skupionego w pojedynczym „ja” Malczewskiego rozlewa się tak szeroko, zagarnia różne doświadczenia życiowe i estetyczne: byronizm, sentymentalizm, frazę klasycystów, rokokowy żart i barokową vanitas, nihilizm i mistycyzm, melancholię i ironię, libertyńskie ekscesy i gotyckie czy osjanistyczne impulsy w czytaniu natury i historii197. By zrodziła się Maria, to wszystko musi się jednak stopić w jedność, osadzić na doświadczeniu egzystencjalnym Malczewskiego, mówiącym, że świat jest, jaki jest: smętny, straszny i nade wszystko podszyty horrorem śmiertelnego zagrożenia. Ale że ma też piękne strony, stany, chwile. Dopiero konkluzja, że choć świat jest taki przerażający, to jednak zarazem godny poznania, wchłonięcia przez „ja” poety – ta konstatacja może dać podnietę do pisania.

W przypadku Malczewskiego było właśnie tak, jak w sentencjonalnej mądrości: primum vivere, deinde philosophari, deinde scribere. Malczewski nie był, nie chciał być poetą „profesjonalistą”. Pragnął – jakże wiele o tym świadczy – sycić się życiem we wszystkich wymiarach: od erotycznego po wysublimowanie pozazmysłowy, od historycznego po prywatny. Pragnął poczuć ten dreszcz historii, jaki daje wojna, ale brzydził się nią jako barbarzyństwem. Był patriotą, ale horyzont myślenia miał prawdziwie alpejski, ogarniając los Polaka poprzez los człowieka w ogóle, a nie odwrotnie. Stąd ta jego inność: bo choć niezwykle polski, sarmacki jego poemat, to zarazem… taki zaświatowy, ponadczasowy. Arcydzieło do kwadratu.

Pisałem tu o dwu nurtach w życiu poety. Tak. Lecz ani apokalipsa egzystencjalna, ani iluminacja nie były od siebie oderwane. Przeciwnie: apokalipsę przeplatać musiały chwile największego egzystencjalnego szczęścia. Szczęścia  z   t e g o   ż y c i a   i   ś w i a t a,  jakiego doznaje dziecko w zabawie wśród rówieśników, prymus krzemienieckiego liceum, rokujący wielkie nadzieje, młodzieniec pochłonięty równocześnie przez pasje naukowe i miłostki, następnie namiętny kochanek198, przemierzający Europę wędrowiec, zachwycony czytelnik Byrona i autor z wielkimi nadziejami piszący Marię, odkrywający w sobie poetę.

Przed apokaliptyką jest szczęście, stan egzystencjalnego zachwycenia ludźmi, światem, kulturą, nauką, historią z jej wielkim wodzem Napoleonem, potem zaś równocześnie następują mniejsze i większe katastrofy, aż po tę ostateczną: chorobę i śmierć. Ta apokaliptyka egzystencjalna, gdy spojrzeć na nią z zewnątrz, ma u poety nader zachłanny charakter. Patrząc na losy jego rodzeństwa, aż dziwi, że poeta jednak, mimo wszystko, wyrwał się katastrofie, jakiej ulegali bracia i siostry. Z tej rodziny, naznaczonej pasją życia i awanturnictwa, udało się naprawdę za życia zyskać jakąś satysfakcję, a potem pośmiertną pamięć, tylko Malczewskiemu i „awanturnikowi” Konstantemu Pawłowi Malczewskiemu, który zapisał się przecież w dziejach Meksyku. Prędzej czy później nadejdzie też zainteresowanie melancholikiem i samobójcą, synem Malczewskiego, Augustem Jakubowskim, patriotą, wygnańcem i poetą.

Jarosław Ławski

Bo na tym świecie śmierć.

Studia o czarnym romantyzmie

piątek, 13 września 2024

Mistyk z rewolwerem. Corneliu Zela Codreanu

 Trzynastego lutego miała miejsce najbardziej spektakularna manifestacja organizacyjnej solidarności członków Żelaznej Gwardii. Przy trumnach Moţy i Marina trzech metropolitów – Nicolae Bălan z Siedmiogrodu, Gurie Grosu z Besarabii i Vartolomeu z Râmnicu – w otoczeniu ponad dwustu księży prawosławnych odprawiło podniosłe nabożeństwo żałobne. Zaintonowano hymn poległych legionistów, a członkowie Gwardii złożyli przysięgę ułożoną przez Codreanu: „Przysięgamy żyć w ubóstwie, tłumiąc w sobie żądzę bogactwa, wieść życie surowe i stateczne, odrzucając luksusy i przepych, zwalczać każdą formę wyzysku człowieka przez człowieka, poświęcać się dla Kraju, z całych sił bronić Ruchu Legionowego przed kompromisami i kompromitacją, przed wszystkim, co mogłoby osłabić jego wysokie morale. Na waszą pamięć, Moţa i Marin, przysięgamy!”139. Następnie zielone koszule utworzyły gigantyczny żywy krzyż. Do ich przemarszu z cerkwi do Zielonego Domu, siedziby legionistów w dzielnicy Bucureştii Noi, dołączyły setki księży prawosławnych i greckokatolickich w szatach liturgicznych, niosących kościelne chorągwie.

W pogrzebie uczestniczyły też setki chłopów. Wielkie wieńce z jedliny nieśli legioniści w strojach regionalnych, w samodziałach i kożuchach; orszakowi towarzyszył żałobny odgłos trombit siedmiogrodzkich i bukowińskich. W uroczystościach uczestniczyli przedstawiciele dyplomatyczni monarchistycznej Hiszpanii, Włoch, Niemiec, Japonii, Portugalii i Polski. O głowę wyższy od otoczenia Codreanu maszerował zaraz za karawanem i łatwo go było rozpoznać. Ubrany w długie czarne palto pokazywał światu swoją wychudłą od licznych postów, ściągniętą smutkiem i ściętą mrozem, pełną zawziętości twarz. Niektórzy ze stojących na chodniku żegnali się na jego widok, inni przyklękali. Moţę i Marina pochowano w krypcie wybudowanej na podwórzu Zielonego Domu, wokół której powstało małe mauzoleum. „Hymn bohaterów – Moţy i Marina” miał stać się najsłynniejszą pieśnią legionową; słowa do niej napisał poeta Radu Gyr, a muzykę skomponował Ion Mânzatu. Hymn sławił śmierć dwójki młodych ludzi w walkach w Hiszpanii, a refren inspirowany był listem-testamentem zostawionym przez Moţę Kapitanowi: „Moţa w transzei kąpie się we krwi/ Szepce przed śmiercią słowa modlitwy/ «Śmierć nas przytula do swego łona/ Niech rośnie dumnie nasz Legion/ Kapitanie, uczyń nasz Kraj/ Niczym słońce na nieboskłonie»”.

Wszyscy, którzy uczestniczyli w uroczystościach, byli pod wielkim wrażeniem. Ceremonia przysporzyła Gwardii nowych członków, wśród nich wielu młodych intelektualistów. „Rzadko kiedy w historii narodu zdarza się śmierć tak znacząca jak tych dwóch dowódców legionowych poległych na wojnie hiszpańskiej”, pisał Mircea Eliade w gazecie „Vremea” [Czas] (nr 472 z 24 stycznia 1937), „To ostatnie fatalne dla nich wyzwanie – wyjazd do Hiszpanii – to był ich wybór, dowód niezłomnej wiary i chrześcijańskiego heroizmu. Żadna, choćby najsurowsza moralność ludzka nie zmuszała ich do takiej ofiary; przecież ich młodość to była ofiara nieustanna, ich fanatyzm chrześcijański i narodowy był niezliczoną ilość razy wystawiany na próbę. Wymowa ich śmierci wykracza zatem poza zwykłe wartości i męskie bohaterstwo. Dobrowolna śmierć Moţy i Marina ma znaczenie mistyczne, jest poświęceniem dla chrześcijaństwa. Jest poświęceniem weryfikującym heroizm i wiarę całego ich pokolenia. Poświęceniem zdolnym ubogacić i wzmocnić chrześcijaństwo, zdynamizować młodzież”. Jeden z arumuńskich doradców Codreanu uznał, że „fenomen Moţy-Marina” pokazał konieczność zjednoczenia kościołów chrześcijańskich przeciwko komunistycznemu Antychrystowi”140. W swoim niegrzeszącym układnością stylu inny z uczestników tamtych wydarzeń, Constantin Argetoianu, sporządził tyleż ironiczny, co przepełniony podziwem bilans dnia 13 lutego 1937 roku, zauważając, że w osobach przedstawicieli dyplomatycznych obcych państw obecnych na pogrzebie pojawiła się „międzynarodówka nacjonalistyczna” i ujawniła nowa forma politycznej pobożności, której konsekwencje nie dadzą długo na siebie czekać: „Codreanu i jego ludzie wymyślili nową mistykę, mistykę śmierci, którą potrafią się posługiwać z niezrównanym mistrzostwem”141.

**

„Wszędzie wieje szaleństwem”

Do ulicy Lăstărişului w północnej części Bukaresztu dojeżdża się dzisiaj albo od strony bulwaru Gloria, albo od ulicy Străbună. Jedna z pobliskich uliczek nosi nazwę Triumf. Wśród dziesięciopiętrowych bloków kryje się niewielki budynek w kolorze biało-złocistobrunatnym, kiedyś nazywany Zielonym Domem. Historia w toponimicznej pigułce: Budynek sprzedano kilka lat wcześniej na przetargu, a na jego podwórku Partia Socjaldemokratyczna, spadkobierczyni Partii Komunistycznej, wybudowała siedzibę swojej organizacji dzielnicowej. W czasach gdy legioniści pracowali przy wznoszeniu murów, ulica była zwykłą wiejską drogą, na której po deszczach wozy z materiałami do budowy grzęzły po osie. Wtedy okoliczne skromne domki ginęły wśród zieleni wiązów, stąd i ówczesna nazwa ulicy. Dwupiętrowy budynek z mansardą był najokazalszy w okolicy; miał klasyczną, lekką bryłę bojarskiego dworku z białą kolumnadą i arkadami przy wejściu. Była to równocześnie siedziba Żelaznej Gwardii i mieszkanie Kapitana oraz kilku innych dowódców legionowych. Na parterze mieścił się sklep oferujący wyroby rękodzieła, narzędzia i produkty rolne – owoc działalności gospodarczej legionistów. Pierwsze piętro gościło pokaźną salę amfiteatralną, w której odbywały się zebrania i uroczystości legionowe, zaś na drugim piętrze urządzono biura partii Wszystko dla Kraju. Personel Zielonego Domu i komendanci będący w Bukareszcie przejazdem mieszkali w mansardzie. Dom posiadał również własną kaplicę, w której odmawiano często modlitwy ułożone przez Codreanu-seniora. Z bocznego skrzydła budynku dobiegały zapewne głosy dzieci, których liczba wzrastała z roku na rok. W większości były sierotami albo pochodziły z bardzo biednych rodzin, znalazły tu schronienie i zostały dziećmi Legionu. Dwoje spośród dowódców legionowych, Nicoleta Nicolescu i Bartolomeu Livezeanu, zastępowali im rodziców. Codreanu z żoną również adoptowali dziecko, dziewczynkę o imieniu Cătălina.

Codreanu wiódł życie ascetyczne i spartańskie; co najmniej raz w tygodniu utrzymywał post ścisły, sypiał niewiele, angażował się do prac fizycznych organizowanych przez Legion, miał swoje pory modlitwy i medytacji, od czasu do czasu narzucał otoczeniu reżim milczenia, praktycznie nie miał osobistego majątku, prowadził się niczym mnich zakonu o surowej regule. Jeżeli prawdą jest, że członkowie elitarnej grupy Legionu, której patronami byli Moţa i Marin, przestrzegali celibatu161, wówczas nie można wykluczyć, że również Kapitan, chociaż formalnie żonaty, pozostawał z żoną w tak zwanym białym związku wykluczającym kontakty seksualne. Stosunek legionistów do Cerkwi prawosławnej wyłożył Codreanu w liście do pewnego księdza – profesora teologii, który próbował dociec, jak można łączyć wiarę chrześcijańską z przemocą. Nawiązując do grzechu pierworodnego i realiów wojny, tłumaczył wtedy, że legioniści starają się respektować reguły życia, o których naucza Cerkiew, ale nie mogą osiągnąć tego poziomu: „jesteśmy skazani na życie pod kamieniem młyńskim grzechów własnych, świata i naszych przodków. Wyznajemy, że jesteśmy grzeszni, taka jest nasza postawa wobec Cerkwi”162. List wyjaśniający niczego nie wyjaśniał, unikał natomiast wiążącej deklaracji, która zmuszałaby do wyznania konkretnej wiary, prawosławnej, katolickiej bądź protestanckiej. Jak wiele razy wcześniej, Codreanu nie mówi o Kościele prawosławnym, ale o Kościele „chrześcijańskim”, natomiast jego koncepcja nieznośnego ciężaru grzechu pierworodnego (przypominająca Podróż chrześcijanina) ma więcej wspólnego z protestancką teologią predestynacji niż z prawosławiem. Nie mogło zresztą być inaczej, skoro legioniści byli różnych wyznań, zaś ambicje Kapitana zmierzały w kierunku stworzenia nowej religii odrodzonych chrześcijan, born again Christians. Podobne próby podejmowano już wcześniej, a wynikłe z nich ruchy ekumeniczne były po części rezultatem industrializacji, kryzysu ekonomicznego i wojny.

Z książki Tatiany Niculesku

Teoria opanowania trwogi i teoria opanowania sensu

 Eksperymentalna psychologia egzystencjalna: teoria opanowania trwogi

Jak zauważają Tom Pyszczynski, Jeff Greenberg i Sander Koole (2004), ujęcia eksperymentalne i egzystencjalne stanowią tradycyjnie dwa przeciwległe krańce na bardzo szerokim kontinuum podejść w psychologii. W przeciwieństwie do eksperymentalistów wykorzystujących rygorystyczne metody badawcze, skupiających się na względnie prostych zjawiskach i dążących do odkrywania podstawowych mechanizmów zachowania człowieka, egzystencjaliści stosują metody spekulatywne i koncentrują się na jestestwie podmiotu konfrontującego się z abstrakcyjnymi problemami, związanymi z typowo ludzkim sposobem doświadczania swego bycia-w-świecie. Twórcy teorii opanowania trwogi (terror management theory, w skrócie TMT), Greenberg, Pyszczynski i Solomon (1986), podejmują próbę swoistej integracji tych dwóch obcych sobie ujęć, tworząc „eksperymentalną psychologię egzystencjalną” (Pyszczynski, Greenberg, Koole 2004). Wykorzystuje ona narzędzia psychologii eksperymentalnej w badaniach opartych na założeniach psychologii egzystencjalnej, pozwalając na wyjaśnianie różnorodnych zjawisk z zakresu psychologii społecznej. Bazując na refleksjach Beckera (2015), teoretycy TMT stworzyli inspirującą i płodną w przewidywaniu nowych faktów koncepcję, próbującą wyjaśniać ludzkie zachowania w oparciu o zestaw niewielkiej liczby założeń. 

Twórcy TMT postulują za Beckerem, że głównym motorem ludzkiej motywacji jest nieustannie doświadczana nieświadoma trwoga, będąca w swej istocie lękiem przed śmiercią. Umysł człowieka posiadać ma szczególne, rozwinięte w toku ewolucji właściwości, które poza umożliwieniem mu wyjątkowej adaptacji narażają go na szczególnego rodzaju dyskomfort. Niespotykane wśród innych gatunków zdolności poznawcze leżące u podłoża samoświadomości, myślenia symbolicznego oraz antycypowania przyszłości prowadzą podmiot do konfrontacji z faktem skończoności jego egzystencji (Greenberg, Pyszczynski, Solomon 1986). 

Świadomość śmierci pozostawać ma w elementarnym konflikcie z najpierwotniejszym mechanizmem zachowania organizmów wyższych, to jest instynktem samozachowawczym, budząc dojmujący lęk egzystencjalny. Ów egzystencjalny konflikt i będąca jego następstwem trwoga ujawniają się, gdy dochodzi do kontaktu podmiotu ze śmiercią, „w sposób wyrazisty, dosłowny, naoczny, a także wtedy, gdy kontakt ze śmiercią ma charakter symboliczny czy metaforyczny” (Łukaszewski, Boguszewska 2008: 24). Teoretycy TMT określają tego typu kontakt mianem „doświadczenia wyrazistości śmiertelności”. W praktyce chodzi tu o obserwowanie lub myślenie o nagłych wypadkach, zwłokach, czaszkach, szkieletach, ryzykownych operacjach, a w szczególności o bezpośrednie stykanie się ze śmiercią osób znaczących.

Jeff Greenberg, Tom Pyszczynski i Sheldon Solomon (1986) twierdzą, że trwoga jest doświadczeniem dojmującym i nieadaptacyjnym, zmuszającym człowieka do wykształcenia sposobów radzenia sobie z nią i jej opanowywania, co umożliwiać ma przystosowawcze i skuteczne zachowanie. Bazując na licznych badaniach swojego zespołu, opisują zachodzącą poza świadomością podmiotu psychodynamikę opanowania trwogi. W swoim „podwójnym modelu obronnym” różnicują obrony „bliskie”, czyli proksymalne, oraz „odległe”, czyli dystalne (Pyszczynski, Solomon, Greenberg 2002; Arndt, Routledge i in. 2008). Model ten zakłada, że wyrazistość śmiertelności prowadzić ma do sytuacji, w której myśli o śmierci stają się w dużym stopniu dostępne, aczkolwiek wciąż w znacznym stopniu nieświadome. Podejmowanym początkowo sposobem radzenia sobie z trwogą, wyrażającą się w ruminacjach na temat śmierci, jest aktywowanie bezpośrednich („bliskich”) obron: zaprzeczania, unikania, wypierania i/lub racjonalizacji (Pyszczynski, Solomon, Greenberg 2002). Zdaniem badaczy te bezpośrednie metody bywają często niewydajne, a wówczas angażowane są bardziej wyrafinowane sposoby radzenia sobie z egzystencjalnym lękiem – obrony symboliczne („odległe”). 

Teoria opanowania trwogi opisuje dwie zasadnicze obrony symboliczne, stanowiące „kulturowe bufory” pomagające radzić sobie z doświadczeniem trwogi (Greenberg, Pyszczynski, Solomon 1986; Pyszczynski, Solomon, Greenberg 2002). Pierwszą z nich jest światopogląd (kolektywny system znaczeń) zawierający sensowny, uporządkowany i stabilny obraz rzeczywistości, który dla osób żyjących zgodnie z jego standardami oferuje wzmacnianie poczucia własnej wartości i wizję konkretnej lub symbolicznej nieśmiertelności. Światopogląd miałby być społecznie ukształtowaną fikcją, sugerującą podmiotowi określone wartości, wierzenia i zachowania oraz zapewniającą stabilne wypieranie lęku przed śmiercią (Rosenblatt i in. 2008). Drugim buforem trwogi jest samoocena budowana na bazie uznawanego światopoglądu i zawierająca obraz siebie jako wartościowego elementu sensownego i uporządkowanego wszechświata. Zdaniem autorów niezliczona wielość ludzkich zachowań ma na celu podtrzymywanie dwóch opisanych struktur: światopoglądu i samooceny oraz bronienie ich przed naruszeniem, albowiem pełnią one kluczową funkcję obronną względem podstawowego lęku egzystencjalnego3. 

Rozważając kształtowanie się buforów z perspektywy rozwojowej, zwolennicy TMT (Solomon, Greenberg, Pyszczynski 2004; Arndt, Routledge i in. 2008) odwołują się do specyficznie odczytanej teorii przywiązania Johna Bowlby’ego, opisując człowieka jako „zwierzę kulturowe” (Greenberg, Pyszczynski, Solomon 1986). Już niemowlę reaguje trwogą na zagrożenia (takie jak np. hałas) oraz frustrację potrzeb fizycznych i emocjonalnych. Trwoga ta miałaby być bodźcem do tworzenia i rozwijania relacji przywiązania. Autorzy zakładają, że z czasem, w miarę postępowania socjalizacji, bezwarunkowa troska rodziców zmienia się w akceptację warunkową, a reakcje rodziców na zachowania dziecka stają się coraz mniej przewidywalne, bo w ten sposób starają się oni dostosować zachowania dziecka do pewnych standardów. Pożądane reakcje dziecka spotykają się z entuzjazmem i aprobatą, dając mu poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości, zaś reakcje niepożądane skutkują karceniem lub wycofywaniem miłości, prowadząc do osłabienia poczucia bezpieczeństwa i samooceny. „W ten sposób od najwcześniejszych lat dzieci zrównują bycie dobrym z byciem bezpiecznym, a bycie złym z lękiem albo brakiem bezpieczeństwa” (Arndt, Routledge i in. 2008: 97). Uświadomienie sobie w pewnym momencie, że rodzice są śmiertelni i nie mogą dostarczać trwałego poczucia bezpieczeństwa wywoływać miałoby przeniesienie wzorca bezpieczeństwa z relacji rodzinnych na kulturę, szerszą strukturę społeczną i światopogląd, gwarantując poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości tym jednostkom, które respektują społeczne standardy. 

Teoria opanowania trwogi Jeffa Greenberga, Sheldona Solomona i Toma Pyszczynskiego (1986) stała się przedmiotem dużego zainteresowania psychologów, którzy starali się bądź ją rozwinąć, bądź podważyć (por. Rusaczyk 2008). Wynika to między innymi z faktu, że TMT rości sobie pretensję do uniwersalności stawianych tez, potwierdzonych empirycznie badaniami eksperymentalnymi. TMT wygenerowała wielką liczbę badań, w których między innymi wywołuje się doświadczenia wyrazistości śmiertelności, manipuluje poziomem samooceny i/lub podważa bądź potwierdza światopogląd badanych. Krytyka TMT sprowadza się najczęściej do twierdzenia, że koncepcja ta wskazuje na ważne zjawiska, niemniej proponowane przez nią konkluzje są wyraźnie przesadzone (por. ibidem). Prowadzone na przestrzeni trzydziestu lat badania entuzjastów i antagonistów teorii ukazują, że choć faktycznie efekty wyrazistości śmiertelności wydają się imponujące, niemniej „[c]zęść efektów dotyczy tylko mężczyzn, a nie dotyczy kobiet. Część dotyczy tylko konserwatystów, a nie dotyczy liberałów. Część dotyczy osób o niskiej samoocenie, a nie osób o samoocenie wysokiej, a część odwrotnie” (Łukaszewski, Boguszewska 2008: 30).

Słowem, nie ma podstaw do twierdzenia, że zakładane przez teoretyków TMT efekty są uniwersalne. Kontrowersje budzi także sama struktura teorii i jej założenie o ukształtowanym w toku ewolucji nieadaptacyjnym systemie afektywnym, w którym lęk jest emocją zaburzającą przystosowanie (Fessler, Navarrete 2008; Navarrete i in. 2008). Ponadto postulowana przez zwolenników TMT nieświadoma psychodynamika opanowania trwogi prowadzić ma niekiedy do iście barokowych interpretacji pozyskanego w toku badań materiału (Fessler, Navarrete 2008). 

2.4. Poza trwogę i obrony: teoria opanowania sensu

Głównym problemem, na którym skupia się Paul Wong (2007) w swojej teorii opanowania sensu (meaning management theory, w skrócie MMT), są związki między poczuciem sensu życia a postawą wobec śmierci. Podstawowe założenia MMT streścić można w następujących pięciu sformułowaniach: (i) ludzie są bio-psychospołeczno-duchowymi bytami; (ii) są oni bytami tworzącymi sens i poszukującymi sensu; (iii) istnieją dwa podstawowe źródła motywacji: przetrwanie oraz znalezienie sensu, aby przetrwać; (iv) ludzie mogą znaleźć sens w każdej sytuacji; (v) dwie główne tendencje motywacyjne człowieka wzajemnie się uzupełniają: celowościowe/pozytywne/proaktywne oraz unikowe/obronne/ochronne. 

Paul Wong w ramach MMT odnosi powyższe założenia do problematyki radzenia sobie z perspektywą osobistej śmierci oraz ze śmiercią innych ludzi. Autor uważa, że w obliczu śmierci i nieuniknionego cierpienia możliwości „zwykłego rozumienia” okazują się zazwyczaj niewystarczające. Wówczas podmiot uaktywnia podstawowy proces poszukiwania i odnajdowania sensu, umożliwiający „egzystencjalne rozumienie” tragicznych aspektów życia (ibidem). 

Tworzenie sensu opisywane jest jako proces aktywnego budowania znaczeń w oparciu o społeczne interpretacje, tworzenie narracji, dążenie do celów i osobisty rozwój. Zachodzi ono głównie w ramach siedmiu obszarów, które Wong (1998: 131) określa mianem „siedmiu królewskich dróg poszukiwania sensu”. Są to: (i) dążenie do osiągnięć i celów, (ii) bliskość i rodzina, (iii) relacje z innymi, (iv) samotranscendencja, (v) religia, (vi) samoakceptacja i (vii) uczciwe traktowanie.

Postawę wobec śmierci Wong i współpracownicy ujmują w sposób wielowymiarowy i wyodrębniają jej pięć aspektów (Wong, Reker, Gesser 1994): lęk przed śmiercią, unikanie śmierci, neutralną akceptację, celowościową akceptację i ucieczkową akceptację. Lęk przed śmiercią opisują jako złożony konstrukt odnoszący się do różnych negatywnych uczuć i myśli zwiaznych ze śmiercią. Unikanie śmierci ma być wyrazem „zaprzeczania śmierci” i polegać na unikaniu myślenia i rozmawiania o śmierci. W ramach akceptacji śmierci autorzy różnicują jej trzy rodzaje: (i) neutralna akceptacja oznacza ujmowanie śmierci jako naturalna część procesu życiowego; (ii) celowościowa akceptacja to wiara w szczęśliwe życie pozagrobowe; (iii) ucieczkowa akceptacja to postrzeganie śmierci jako atrakcyjna forma ucieczki od bólu i cierpienia doczesnej egzystencji.

Odnosząc się do podstawowych założeń MMT i wielowymiarowego spojrzenia na postawę wobec śmierci, Paul Wong i Adrian Tomer (2011) postulują istnienie dwóch systemów radzenia sobie z perspektywą śmierci, które różnią się od siebie pod względem dominacji jednej z dwóch głównych tendencji motywacyjnych i orientacji życiowych człowieka: unikowej/obronnej lub pozytywnej/proaktywnej (Wong 2007). Pierwszy system, czyli „system unikania” w radzeniu sobie z perspektywą śmierci, koncentruje się na przetrwaniu i poszukiwaniu bezpieczeństwa w niepewnym i niebezpiecznym świecie, przejawiając się w stosowaniu różnych świadomych i nieświadomych mechanizmów obronnych i zaradczych, mających na celu zapewnienie poczucia integralności psychicznej i fizycznej; system ten zawierałby w sobie lęk przed śmiercią oraz unikanie myślenia i rozmawiania o śmierci. Drugim systemem jest „system akceptacji” w radzeniu sobie z perspektywą śmierci, który pozwala pokonywać nieuchronne dylematy egzystencjalne poprzez ich akceptację, co wiąże się z realizacją przez człowieka wartościowych celów życiowych; ten system zawierałby neutralną, celowościową i ucieczkową akceptację śmierci. Optymalne funkcjonowanie systemów unikania i akceptacji polegać miałoby na zdolności jednostki do przekształcania negatywnych i niepokojących aspektów egzystencji we właściwości pozytywne i wzmacniające. Przejawiać może się to w odważnym konfrontowaniu się z kryzysami i podejmowaniu wyzwań życiowych mimo wiążącego się z nimi ryzyka. Jak zauważają Wong i Tomer (2011), jeżeli osoba posiada w życiu cel, za który byłaby gotowa umrzeć, uwidacznia to jej życiową misję i sens życia, a ponadto pozwala zaakceptować śmierć. 

MMT opisuje proces poszukiwania i tworzenia sensu w obliczu bolesnych i trudnych doświadczeń, a ponadto konceptualizuje postawę wobec śmierci w sposób wielowymiarowy, wskazując, jak pozytywne/proaktywne oraz unikowe/obronne tendencje motywacyjne kształtują stosunek człowieka do podstawowych trosk egzystencjalnych (Wong 2007). Paul Wong i Adrian Tomer (2011) otwarcie przyznają, że jedynie spekulują na temat tego, jaki rodzaj związków między systemem unikania i akceptacji w radzeniu sobie z perspektywą śmierci jest optymalny dla dobrostanu. W związku z tym istnieje potrzeba badań, które dokładniej wskazałyby, jak nasilenie różnych wymiarów postawy wobec śmierci (lęku i unikania oraz różnych typów akceptacji) wiąże się z dobrym funkcjonowaniem psychospołecznym u osób różniących się od siebie pod względem takich zmiennych, jak stan zdrowia fizycznego i psychicznego lub faza rozwoju w biegu życia.

Marcin Sękowski 

Postawa wobec śmierci w cyklu życia człowieka