Trzy dni przed śmiercią widział Schopenhauer
po raz ostatni jednego z swoich przyjaciół, późniejszego biografa swego, Gwinnera. Rozmawiali
o śmierci: żegnając się, powiedział mu te słowa:
bądź jak bądź, mam przynajmniej sumienie intelektualne czyste.
Jest to jedna, pozytywna połowa sądu Schopenchauera o sobie samym. Negatywna, którą sam już zwrot ów dodać nakazuje, da się uzupełnić wyrazami, skierowanymi do Frauenstaedta (str. 280): że, o ile mu się podoba fizjonomia intelektualna, tak jak się ujawnia w czole i oku, o tyle nie zadowala go fizjonomia moralna, uwydatniająca się w dolnej połowie twarzy, zwłaszcza w ustach. Schopenhauer przywiązywał wagę do fizjonomii, wiedział, co pragnął tym wyrazić, że mianowicie umysł swój ceni więcej niźli charakter. Odróżnia on w jednym miejscu dwa rodzaje przyjaźni: opartą na woli i ugruntowaną na umyśle; ze sobą samym utrzymywał przyjaźń pierwszego rodzaju. Podziwiał swój umysł i chętniej obcował z sobą, aniżeli z kim innym. Natomiast o woli swej niezbyt korzystne posiadał mniemanie, omal że jej się nie wstydził, jakkolwiek, zrzucając z siebie niemiły ciężar, skłonny był dopatrywać się w tym cechy ogólnoludzkiej, właściwej także i geniuszowi.
Jest to jedna, pozytywna połowa sądu Schopenchauera o sobie samym. Negatywna, którą sam już zwrot ów dodać nakazuje, da się uzupełnić wyrazami, skierowanymi do Frauenstaedta (str. 280): że, o ile mu się podoba fizjonomia intelektualna, tak jak się ujawnia w czole i oku, o tyle nie zadowala go fizjonomia moralna, uwydatniająca się w dolnej połowie twarzy, zwłaszcza w ustach. Schopenhauer przywiązywał wagę do fizjonomii, wiedział, co pragnął tym wyrazić, że mianowicie umysł swój ceni więcej niźli charakter. Odróżnia on w jednym miejscu dwa rodzaje przyjaźni: opartą na woli i ugruntowaną na umyśle; ze sobą samym utrzymywał przyjaźń pierwszego rodzaju. Podziwiał swój umysł i chętniej obcował z sobą, aniżeli z kim innym. Natomiast o woli swej niezbyt korzystne posiadał mniemanie, omal że jej się nie wstydził, jakkolwiek, zrzucając z siebie niemiły ciężar, skłonny był dopatrywać się w tym cechy ogólnoludzkiej, właściwej także i geniuszowi.
Schopenhauera
sąd o swej osobie jest w obu
kierunkach wielce uzasadniony. O ile posiadał dostateczną ilość powodów,
ażeby intelektualne uzdolnienie swe uważać za wybitne i niezwykłe, o
tyle
nie miał przyczyny, aby być zadowolonym z swej
woli. Było to dzikie i nieokiełzane stworzenie, które
mu przez całe życie gorzkie sprawiało kłopoty.
Jako filozof pogardzał Schopenhauer celami, do
których dąży ogół, ponieważ widział w nich pozory dobra, a nie dobro
samo; jako człowiek nie
mógł się od nich oderwać; wola jego nie przestawała lgnąć do nich z
obawą i pożądaniem.
W wstępie do traktatu o naprawie umysłu wymienia Spinoza trzy przedmioty, ku którym z przyrodzenia już zwraca się wola człowieka: bogactwo, honor, rozkosz cielesna. I on ich pożądał. Ale gdy z pomocą doświadczenia zaczął nad nimi rozmyślać, nabrał w końcu pewności, że trzy te przedmioty nie tylko że nie są dobrami trwałymi, ale raczej czymś złym, ponieważ odciągają ducha od siebie samego, przeszkadzając w ten sposób jego zachowaniu i rozwojowi. Dlatego też zaniechać postanowił tych rzeczy pustych i bezwartościowych, a dążyć tylko ku dobru wieczystemu i niezmiennemu, albowiem, posiadłszy je, stajemy się uczestnikami wieczystej i niezmiennej radości. W kontemplacyjnym poznawaniu Wszechistoty bożej znalazł Spinoza dobro najwyższe; a ze skąpych wiadomości o jego życiu tyle da się przynajmniej wywnioskować, że w życiu tym nie sprzeniewierzył się zasadzie, którą w pismach ostateczną nazywa mądrością. Ta sama była to mądrość, którą w języku swoim wyraził mnich średniowieczny, że tylko zaprzeczenie woli przyrodzonej, że tylko wyrzeczenie się pozornych dóbr świata za pomocą potrójnego ślubu ubóstwa, czystości i posłuszeństwa otwiera nam drogę do uzyskania dobra najwyższego, wiecznej szczęśliwości i oglądania Boga. Z najgłębszym przekonaniem Schopenhauer do tej samej przyznaje się mądrości; atoli ujarzmić wolę przez rozwagę — to mu się nigdy nie udało; żądze gwałtownie parły ku temu, co razem z mędrcem i świętym, jako filozof, lekce sobie ważył. Wykaże to kilka rysów, zapożyczonych z wiarygodnego materiału, który nam podają jego żywotopisarze.
Najgłówniejszy rys w moralnej fizjognomii Schopenhauera to silna bardzo świadomość siebie, objawiająca się jako uczucie bezwzględnej przewagi nad innymi: widział w sobie geniusz w otoczeniu ludzi tuzinkowych, których lekceważyć i lekceważąco traktować nie tylko ma prawo, ale i obowiązek względem siebie samego, ażeby zawsze baczyć na przepaść, która go od nich dzieli, i nie pospolitować się z nimi. Świadomość ta była niewątpliwie uprawnioną; co więcej, nie można by sobie życzyć, aby charakterowi jego na niej zbywało: w śliskiej literacko-akademickiej karierze chroniła go od kroków męża takiego niegodnych. W ogóle pragnąć, ażeby Schopenhauer co do istoty swego charakteru był innym, aniżeli był w rzeczywistości, znaczyłoby to samo co pragnąć, iżby literatura niemiecka Schopenhauera nie posiadała: dzieła te mógł tylko taki pisać człowiek. Nie mniej przecież jest pewnym, że z tego rysu charakteru wyrasta, zarówno dla niego, jak i dla innych, niejedna przykrość, że zachowanie się jego nie zawsze było chwalebne i że bynajmniej nie zasługuje na to, aby je naśladować.
Świadomość ta występuje w jego latach młodzieńczych jako niepohamowana pycha. W Gotha, gdzie, zrzuciwszy z siebie narzucone mu wolą ojca jarzmo zawodu kupieckiego, w swobodnym stanął do gimnazjum stosunku, uniemożliwił się niebawem, wyszydziwszy wierszami jednego z nauczycieli (1807). Zdarzenie samo nie jest zapewne tak niezwykłe, niezwykłym natomiast trzeba nazwać to, że wiele lat później, w życiorysie swym, doręczonym wszechnicy berlińskiej z powodu habilitacji, zdarzenie powyższe z wymienieniem nazwiska wyborową opisał łaciną. Rzadko kiedy podobne dokumenty nadają się do tego rodzaju przypomnień, jak w ogóle ta jego Vita jest dzięki swej długości i szczególnemu tonowi unikatem. Każdy wyraz daje do poznania, że idzie tutaj nie o bieg życia pierwszego lepszego docenta, ale o zjawisko szczególne i nieporównane, ze wszech miar zasługujące na to, ażeby na wszechstronne opisanie go nie żałować trudu.
To samo wrażenie wywiera i korespodencja, którą krótko przedtem (1818) miał o swym głównym dziele z nakładcą Brockhausem: w korespondencji tej spotykamy się już z wzmianką o „ordynarnych profesorach”, usiłujących tłumić prawdę (t.z. Schopenhauera naukę o barwach). A w innym liście naciera na swego wydawcę: „Żebyś pan przypadkiem nie ważył się patrzeć na mnie i obchodzić się ze mną jak z autorami pańskiej encyklopedii i tym podobnymi, kiepskimi pismakami, z którymi tyle mam wspólnego, że, jak oni, używam od czasu do czasu atramentu i pióra”. (Griesebach, Listy Schop. str. 29 i nast).
Nie omylimy się, jeżeli ten pyszałkowaty ton złożymy po części na karb świadomości, dzięki której odczuwał przepaść, dzielącą społeczne jego stanowisko od ówczesnego świata uczonych. Pochodząc z poważanego i bogatego domu kupieckiego, spoglądał na ówczesnych uczonych niemieckich, na profesorów, nauczycieli i literatów, jak na nędznych głodomorów, zmuszonych dla miłego grosza pisać od wiersza albo udzielać lekcji w szkole czy na wszechnicy; nie omieszkał też zawsze, ilekroć zalecał swoją osobę, spoglądać z dumą na niezależne swe stanowisko. Równocześnie odczuwał też z dumą swoją przewagę światowego, w podróżach i w towarzystwie nabytego wykształcenia nad zwykłą pokojową i książkową uczonością; wolał też utrzymywać stosunki, o ile ich w ogóle szukał, z światowcami, aniżeli z właściwymi uczonymi. Wchodzi tu także w grę różnica pomiędzy jego nowożytnymi, przeważnie na naukach przyrodniczych opartymi studiami a staroświecką, w szkołach klasztornych nabytą uczonością teologiczną.
Atoli ten sam przymiot jego usposobienia zwraca się także przeciwko rodzinie. Pycha i nieznośne zachowanie syna przyczyniło się w głównej mierze nasamprzód do zakłócenia, a ostatecznie do zupełnego zburzenia stosunku z matką. Na jego uniewinnienie można, co prawda, powiedzieć, że okazywanie czci dziecięcej tej matce niełatwym było zadaniem. Kochała syna, ale bardziej jeszcze kochała siebie. Była to kobieta niewątpliwie uzdolniona i nie złego serca, odznaczała się jednak naiwnym samolubstwem wykształconej damy. Męża właściwie nigdy nie kochała; pojąwszy ją w małżeństwo jako dziewczynę o niemal dwadzieścia lat młodszą i w skromnych wyrosłą stosunkach, otoczył ją wielkim zewnętrznym przepychem i wygodami bogatego kupieckiego domu. Gdy po dwudziestoletnim pożyciu, uległszy nagłej śmierci (1805), zwrócił jej swobodę urządzenia się według własnych upodobań, zamieszkała w Weimarze jako bogata i interesująca wdowa; punktem środkowym jej życia stały się odtąd wieczory towarzyskie, na których dwa razy tygodniowo gromadziła naokoło siebie najprzedniejsze umysły tego miasta z Goethem na czele. Wieczory te niepospolitą odgrywają też rolę w wyznaczeniu stosunku do syna. Po owym wypadku w Gotha pozwala mu wbrew swej woli przybyć do Weimaru; nie zabiera go jednak do domu, wolno mu tylko przychodzić na obiad i na wspomniane dwa wieczory, co do których obawia się, że „nie będą dlań tak przyjemne, jak dla biorących czynny w nich udział ludzi starszych i dotąd od niego znaczniejszych”. W jednym z późniejszych listów określiła warunki uczestnictwa w zebraniach: „Na moich wieczorach towarzyskich możesz u mnie jadać, jeżeli powstrzymasz się od pustych dysput i wszelkich narzekań na głupotę świata i nędzę ludzką, ponieważ sprowadza mi to złe noce i sny daje niespokojne, a ja lubię dobrze sypiać”. Innym razem nazywa go „nader przykrym i nieznośnym”: „wszelkie twe dobre przymioty przyćmiewa twoja przemądrzałość i czyni cię bezpożytecznym dla świata, jedynie dlatego, ponieważ nie umiesz powściągnąć w sobie zaciekłego przekonania, że wszystko wiesz lepiej od innych, ponieważ wszędzie widzisz błędy, prócz w sobie samym, i wszystko chciałbyś ulepszać i naprawiać”. (Gwinner str. 67 i nast.).
Jak widzimy, niezbyt miły kreśli matka obraz swego prawie dwudziestoletniego syna; zdaje się jednak, że obraz ten jest wynikiem dobrej obserwacji, a radom jej, zmierzającym do unormowania stosunku, nie można odmówić słuszności. Zresztą w listach tych odzwierciedla się i jej własny obraz: próżność matki z powodu mądrości syna walczy tutaj z ukochaniem spokoju i wygód światowej, wykształconej damy. Prawdopodobnie nie zbywało w odpowiedziach syna na sarkastycznych uwagach, gdyż wnikliwość jego w ludzkie słabości nie mniejszą była od wnikliwości matki. Później, po skończeniu wszechnicy, zupełne pomiędzy nimi nastąpiło zerwanie; wstrętny dla niego stosunek matki z pewnym przyjacielem domu, a także wielki, może i nadmierny zbytek dolały oliwy do ognia; po raz ostatni widział matkę w roku 1814; od tego czasu, jakkolwiek żyła jeszcze lat 24, ustało pomiędzy nimi wszelkie osobiste obcowanie. Może tak było i najlepiej: oboje zbyt dużo mieli rysów wspólnych, znali się nawzajem zbyt dobrze, aby mogli żyć ze sobą razem; każde zetknięcie się bolesne sprowadzało starcia.
Opuściwszy na zawsze dom matki, żył następne cztery lata w Dreźnie; były to lata koncepcji i wypracowania systemu. Jeden z uczestników kółka literackiego, w którym Schopenhauer bywał, pozostawił nam wizerunek młodzieńca: „Niekrępowanej niczym uczciwości, szorstki i surowy, twardy i stanowczy we wszystkich kwestiach naukowych i literackich, zawsze wobec przyjaciół jak i wrogów nazywający każdą rzecz po imieniu, zamiłowany w dowcipie, często grubiański, prawdziwego pełen humoru, przy czym niejednokrotnie blondyn ten o szaroniebieskich płonących oczach, z dwiema długimi bruzdami po obu stronach nosa, z głosem nieco piskliwym i urywanymi, gwałtownymi gestykulacjami rąk nader groźnego nabierał wyglądu”. Żyjąc samotnie i nieskłonny do ubiegania się o przyjaciół, uchodził za dziwaka; zjawiwszy się w towarzystwie, dawał zwykle powód do walki: „nie owijając niczego w bawełnę, grał rolę nieprzyjemnego, zjadliwym sarkazmem zaprawiał kawy, bez żenady dawał wodze swemu nieokiełzanemu humorowi, rzucał w twarz najprzykrzejszymi okruchami Szekspira i Goethego; uchodził też zawsze za stracha, którego się wszyscy bali, a nikt nie miał odwagi płacić pięknym za nadobne”. (Griesebach str. 113 i nast.) Z tego samego czasu (1818) pochodzi też list niejakiego Quandta, człowieka, należącego do najbliższych przyjaciół Schopenhauera i oddanego mu do późnej starości, list, wystosowany do siostry Adeli (u Schemanna, str. 489 i nast.). Z głęboką przyjaźnią dla obojga rodzeństwa, wypowiada przed siostrą swoje obawy i ból z powodu wzrastającego osamotnienia, w które brat jej z umysłu popada, z powodu zasklepienia się w twardym, straszliwym samolubstwie, nieuniknionym skutku takiego trybu życia. Prosi ją gorąco, aby siostrzaną spowodowała go miłością do naprawienia także stosunków z matką.
Skończywszy rękopis głównego dzieła, udał się Schopenhauer do Włoch. W Rzymie zawiązał przelotne znajomości z kolonią artystów niemieckich; zachowywał się tutaj tak samo, jak w Dreźnie; największe rozgoryczenie wywołał jawnym lekceważeniem panującego wówczas kierunku romantycznego, zwracającego się ku motywom narodowym i religijnym. „Naród niemiecki — powiedział pewnego razu w Cafe Greco — jest ze wszystkich najgłupszym, duchową przewagę swą uzyskał jednak przez to, iż żadnej nie posiada religii”. Trzeba przyznać, że, jak mawiała matka, umiał być nader przykrym i nieznośnym.
Ujawniająca się tutaj rozkosz sprzeciwiania się rzeczom powszechnie uznanym jest znamiennym rysem w wizerunku myśliciela i pisarza: całe życie było to potrzebą jego serca, aby okazywać pogardę wszystkiemu, co jakiekolwiek miało uznanie, czy to była filozofia Hegla, czy Newtona nauka o barwach, prawowierność kościelna, czy nowomodny materializm, romantyka czy marzenia o średniowieczyźnie, liberalizm filosemicki czy kulturą zachwycający się optymizm; opozycja i przekorność oto żywioł, w którym się czuje najlepiej; inni mogą szukać pewności w uznawaniu rzeczy powszechnie przyjętych, on pewność tę znajduje w przekorze; wzgardziłby sobą, gdyby się kiedykolwiek przyłapał na gorącym uczynku myślenia o czymśkolwiek, sądzenia i odczuwania czegośkolwiek w sposób, jak świat odczuwa i sądzi.
Jest to nastrój, będący podkładem pierwszej przedmowy do głównego dzieła: daje ono właśnie to, czego pod nazwą filozofii tak długo szukano, daje rozwiązanie zagadki świata i życia. Co prawda, książka ta czytelnikowi do gustu chyba nie przypadnie, przeciwnie, będzie książką paucorum hominum, bo „któż z oświeconych tej doby, której wiedza dotarła szczęśliwie do tego punktu, gdzie wyrazy paradoks i fałsz jednakie mają znaczenie, mógłby pogodzić się z tym, że na każdej niemal stronicy znajduje myśli, będące najzupełniejszym przeciwieństwem tego, co za skończoną na zawsze uważał prawdę?”. Zresztą jest Schopenhauer w ustępie tym niewątpliwie dzieckiem swego czasu; przynajmniej w tym jest on bardziej pokrewny Fichtemu, Schellingowi i Heglowi, aniżeli sławionym przez siebie w przeciwieństwie do tamtych filozofom doby Oświecenia. Zgoda z powszechną opinią świata, zgoda z pojęciami zdrowego rozsądku uważana bywa w tej grupie za złe największe, jakie spotkać może filozofa: pod nazwiskiem płytkości czyni się z niej zarzut przeciwnikowi. Odpowiada temu przezazdrosne podkreślanie odrębności i samodzielności także wobec myślicieli pokrewnych; jeden drugiego znieść nie może, każdy do bezwarunkowego dąży jedynowładztwa. Wszystko to wspólnym jest u Schopenhauera z mężami, których traktuje jako swoich antypodów. Bezwzględna, nieograniczona samodzielność, świadoma siebie, sprzeciwianie się otoczeniu, oto habitus jego ducha. Niczego tak nienawidzi, jak być jednym ze stada; nic nie jest mu bardziej obcym od wspólnoty pod jakąkolwiek bądź postacią; nie znajduje w sobie ani śladu zdolności, aby być członkiem czy to rodziny czy stanu, narodu czy wreszcie ludzkości. Śmieje się, gdy mu zwracają uwagę na podobny, ale niezbyt pochlebny portret matki w Wspomnieniach A. Feuerbacha; gardzi i wyszydza towarzyszy stanu, profesorów uniwersyteckich; gardzi i wyszydza Niemców, gardzi i wyszydza ludzi, dla których ma wyraz: bipedes. Nie chce niczym być więcej, jak tylko sobą, pragnie uchodzić za człowieka odosobnionego, odosobnienie jest dlań koroną bytu.
W wstępie do traktatu o naprawie umysłu wymienia Spinoza trzy przedmioty, ku którym z przyrodzenia już zwraca się wola człowieka: bogactwo, honor, rozkosz cielesna. I on ich pożądał. Ale gdy z pomocą doświadczenia zaczął nad nimi rozmyślać, nabrał w końcu pewności, że trzy te przedmioty nie tylko że nie są dobrami trwałymi, ale raczej czymś złym, ponieważ odciągają ducha od siebie samego, przeszkadzając w ten sposób jego zachowaniu i rozwojowi. Dlatego też zaniechać postanowił tych rzeczy pustych i bezwartościowych, a dążyć tylko ku dobru wieczystemu i niezmiennemu, albowiem, posiadłszy je, stajemy się uczestnikami wieczystej i niezmiennej radości. W kontemplacyjnym poznawaniu Wszechistoty bożej znalazł Spinoza dobro najwyższe; a ze skąpych wiadomości o jego życiu tyle da się przynajmniej wywnioskować, że w życiu tym nie sprzeniewierzył się zasadzie, którą w pismach ostateczną nazywa mądrością. Ta sama była to mądrość, którą w języku swoim wyraził mnich średniowieczny, że tylko zaprzeczenie woli przyrodzonej, że tylko wyrzeczenie się pozornych dóbr świata za pomocą potrójnego ślubu ubóstwa, czystości i posłuszeństwa otwiera nam drogę do uzyskania dobra najwyższego, wiecznej szczęśliwości i oglądania Boga. Z najgłębszym przekonaniem Schopenhauer do tej samej przyznaje się mądrości; atoli ujarzmić wolę przez rozwagę — to mu się nigdy nie udało; żądze gwałtownie parły ku temu, co razem z mędrcem i świętym, jako filozof, lekce sobie ważył. Wykaże to kilka rysów, zapożyczonych z wiarygodnego materiału, który nam podają jego żywotopisarze.
Najgłówniejszy rys w moralnej fizjognomii Schopenhauera to silna bardzo świadomość siebie, objawiająca się jako uczucie bezwzględnej przewagi nad innymi: widział w sobie geniusz w otoczeniu ludzi tuzinkowych, których lekceważyć i lekceważąco traktować nie tylko ma prawo, ale i obowiązek względem siebie samego, ażeby zawsze baczyć na przepaść, która go od nich dzieli, i nie pospolitować się z nimi. Świadomość ta była niewątpliwie uprawnioną; co więcej, nie można by sobie życzyć, aby charakterowi jego na niej zbywało: w śliskiej literacko-akademickiej karierze chroniła go od kroków męża takiego niegodnych. W ogóle pragnąć, ażeby Schopenhauer co do istoty swego charakteru był innym, aniżeli był w rzeczywistości, znaczyłoby to samo co pragnąć, iżby literatura niemiecka Schopenhauera nie posiadała: dzieła te mógł tylko taki pisać człowiek. Nie mniej przecież jest pewnym, że z tego rysu charakteru wyrasta, zarówno dla niego, jak i dla innych, niejedna przykrość, że zachowanie się jego nie zawsze było chwalebne i że bynajmniej nie zasługuje na to, aby je naśladować.
Świadomość ta występuje w jego latach młodzieńczych jako niepohamowana pycha. W Gotha, gdzie, zrzuciwszy z siebie narzucone mu wolą ojca jarzmo zawodu kupieckiego, w swobodnym stanął do gimnazjum stosunku, uniemożliwił się niebawem, wyszydziwszy wierszami jednego z nauczycieli (1807). Zdarzenie samo nie jest zapewne tak niezwykłe, niezwykłym natomiast trzeba nazwać to, że wiele lat później, w życiorysie swym, doręczonym wszechnicy berlińskiej z powodu habilitacji, zdarzenie powyższe z wymienieniem nazwiska wyborową opisał łaciną. Rzadko kiedy podobne dokumenty nadają się do tego rodzaju przypomnień, jak w ogóle ta jego Vita jest dzięki swej długości i szczególnemu tonowi unikatem. Każdy wyraz daje do poznania, że idzie tutaj nie o bieg życia pierwszego lepszego docenta, ale o zjawisko szczególne i nieporównane, ze wszech miar zasługujące na to, ażeby na wszechstronne opisanie go nie żałować trudu.
To samo wrażenie wywiera i korespodencja, którą krótko przedtem (1818) miał o swym głównym dziele z nakładcą Brockhausem: w korespondencji tej spotykamy się już z wzmianką o „ordynarnych profesorach”, usiłujących tłumić prawdę (t.z. Schopenhauera naukę o barwach). A w innym liście naciera na swego wydawcę: „Żebyś pan przypadkiem nie ważył się patrzeć na mnie i obchodzić się ze mną jak z autorami pańskiej encyklopedii i tym podobnymi, kiepskimi pismakami, z którymi tyle mam wspólnego, że, jak oni, używam od czasu do czasu atramentu i pióra”. (Griesebach, Listy Schop. str. 29 i nast).
Nie omylimy się, jeżeli ten pyszałkowaty ton złożymy po części na karb świadomości, dzięki której odczuwał przepaść, dzielącą społeczne jego stanowisko od ówczesnego świata uczonych. Pochodząc z poważanego i bogatego domu kupieckiego, spoglądał na ówczesnych uczonych niemieckich, na profesorów, nauczycieli i literatów, jak na nędznych głodomorów, zmuszonych dla miłego grosza pisać od wiersza albo udzielać lekcji w szkole czy na wszechnicy; nie omieszkał też zawsze, ilekroć zalecał swoją osobę, spoglądać z dumą na niezależne swe stanowisko. Równocześnie odczuwał też z dumą swoją przewagę światowego, w podróżach i w towarzystwie nabytego wykształcenia nad zwykłą pokojową i książkową uczonością; wolał też utrzymywać stosunki, o ile ich w ogóle szukał, z światowcami, aniżeli z właściwymi uczonymi. Wchodzi tu także w grę różnica pomiędzy jego nowożytnymi, przeważnie na naukach przyrodniczych opartymi studiami a staroświecką, w szkołach klasztornych nabytą uczonością teologiczną.
Atoli ten sam przymiot jego usposobienia zwraca się także przeciwko rodzinie. Pycha i nieznośne zachowanie syna przyczyniło się w głównej mierze nasamprzód do zakłócenia, a ostatecznie do zupełnego zburzenia stosunku z matką. Na jego uniewinnienie można, co prawda, powiedzieć, że okazywanie czci dziecięcej tej matce niełatwym było zadaniem. Kochała syna, ale bardziej jeszcze kochała siebie. Była to kobieta niewątpliwie uzdolniona i nie złego serca, odznaczała się jednak naiwnym samolubstwem wykształconej damy. Męża właściwie nigdy nie kochała; pojąwszy ją w małżeństwo jako dziewczynę o niemal dwadzieścia lat młodszą i w skromnych wyrosłą stosunkach, otoczył ją wielkim zewnętrznym przepychem i wygodami bogatego kupieckiego domu. Gdy po dwudziestoletnim pożyciu, uległszy nagłej śmierci (1805), zwrócił jej swobodę urządzenia się według własnych upodobań, zamieszkała w Weimarze jako bogata i interesująca wdowa; punktem środkowym jej życia stały się odtąd wieczory towarzyskie, na których dwa razy tygodniowo gromadziła naokoło siebie najprzedniejsze umysły tego miasta z Goethem na czele. Wieczory te niepospolitą odgrywają też rolę w wyznaczeniu stosunku do syna. Po owym wypadku w Gotha pozwala mu wbrew swej woli przybyć do Weimaru; nie zabiera go jednak do domu, wolno mu tylko przychodzić na obiad i na wspomniane dwa wieczory, co do których obawia się, że „nie będą dlań tak przyjemne, jak dla biorących czynny w nich udział ludzi starszych i dotąd od niego znaczniejszych”. W jednym z późniejszych listów określiła warunki uczestnictwa w zebraniach: „Na moich wieczorach towarzyskich możesz u mnie jadać, jeżeli powstrzymasz się od pustych dysput i wszelkich narzekań na głupotę świata i nędzę ludzką, ponieważ sprowadza mi to złe noce i sny daje niespokojne, a ja lubię dobrze sypiać”. Innym razem nazywa go „nader przykrym i nieznośnym”: „wszelkie twe dobre przymioty przyćmiewa twoja przemądrzałość i czyni cię bezpożytecznym dla świata, jedynie dlatego, ponieważ nie umiesz powściągnąć w sobie zaciekłego przekonania, że wszystko wiesz lepiej od innych, ponieważ wszędzie widzisz błędy, prócz w sobie samym, i wszystko chciałbyś ulepszać i naprawiać”. (Gwinner str. 67 i nast.).
Jak widzimy, niezbyt miły kreśli matka obraz swego prawie dwudziestoletniego syna; zdaje się jednak, że obraz ten jest wynikiem dobrej obserwacji, a radom jej, zmierzającym do unormowania stosunku, nie można odmówić słuszności. Zresztą w listach tych odzwierciedla się i jej własny obraz: próżność matki z powodu mądrości syna walczy tutaj z ukochaniem spokoju i wygód światowej, wykształconej damy. Prawdopodobnie nie zbywało w odpowiedziach syna na sarkastycznych uwagach, gdyż wnikliwość jego w ludzkie słabości nie mniejszą była od wnikliwości matki. Później, po skończeniu wszechnicy, zupełne pomiędzy nimi nastąpiło zerwanie; wstrętny dla niego stosunek matki z pewnym przyjacielem domu, a także wielki, może i nadmierny zbytek dolały oliwy do ognia; po raz ostatni widział matkę w roku 1814; od tego czasu, jakkolwiek żyła jeszcze lat 24, ustało pomiędzy nimi wszelkie osobiste obcowanie. Może tak było i najlepiej: oboje zbyt dużo mieli rysów wspólnych, znali się nawzajem zbyt dobrze, aby mogli żyć ze sobą razem; każde zetknięcie się bolesne sprowadzało starcia.
Opuściwszy na zawsze dom matki, żył następne cztery lata w Dreźnie; były to lata koncepcji i wypracowania systemu. Jeden z uczestników kółka literackiego, w którym Schopenhauer bywał, pozostawił nam wizerunek młodzieńca: „Niekrępowanej niczym uczciwości, szorstki i surowy, twardy i stanowczy we wszystkich kwestiach naukowych i literackich, zawsze wobec przyjaciół jak i wrogów nazywający każdą rzecz po imieniu, zamiłowany w dowcipie, często grubiański, prawdziwego pełen humoru, przy czym niejednokrotnie blondyn ten o szaroniebieskich płonących oczach, z dwiema długimi bruzdami po obu stronach nosa, z głosem nieco piskliwym i urywanymi, gwałtownymi gestykulacjami rąk nader groźnego nabierał wyglądu”. Żyjąc samotnie i nieskłonny do ubiegania się o przyjaciół, uchodził za dziwaka; zjawiwszy się w towarzystwie, dawał zwykle powód do walki: „nie owijając niczego w bawełnę, grał rolę nieprzyjemnego, zjadliwym sarkazmem zaprawiał kawy, bez żenady dawał wodze swemu nieokiełzanemu humorowi, rzucał w twarz najprzykrzejszymi okruchami Szekspira i Goethego; uchodził też zawsze za stracha, którego się wszyscy bali, a nikt nie miał odwagi płacić pięknym za nadobne”. (Griesebach str. 113 i nast.) Z tego samego czasu (1818) pochodzi też list niejakiego Quandta, człowieka, należącego do najbliższych przyjaciół Schopenhauera i oddanego mu do późnej starości, list, wystosowany do siostry Adeli (u Schemanna, str. 489 i nast.). Z głęboką przyjaźnią dla obojga rodzeństwa, wypowiada przed siostrą swoje obawy i ból z powodu wzrastającego osamotnienia, w które brat jej z umysłu popada, z powodu zasklepienia się w twardym, straszliwym samolubstwie, nieuniknionym skutku takiego trybu życia. Prosi ją gorąco, aby siostrzaną spowodowała go miłością do naprawienia także stosunków z matką.
Skończywszy rękopis głównego dzieła, udał się Schopenhauer do Włoch. W Rzymie zawiązał przelotne znajomości z kolonią artystów niemieckich; zachowywał się tutaj tak samo, jak w Dreźnie; największe rozgoryczenie wywołał jawnym lekceważeniem panującego wówczas kierunku romantycznego, zwracającego się ku motywom narodowym i religijnym. „Naród niemiecki — powiedział pewnego razu w Cafe Greco — jest ze wszystkich najgłupszym, duchową przewagę swą uzyskał jednak przez to, iż żadnej nie posiada religii”. Trzeba przyznać, że, jak mawiała matka, umiał być nader przykrym i nieznośnym.
Ujawniająca się tutaj rozkosz sprzeciwiania się rzeczom powszechnie uznanym jest znamiennym rysem w wizerunku myśliciela i pisarza: całe życie było to potrzebą jego serca, aby okazywać pogardę wszystkiemu, co jakiekolwiek miało uznanie, czy to była filozofia Hegla, czy Newtona nauka o barwach, prawowierność kościelna, czy nowomodny materializm, romantyka czy marzenia o średniowieczyźnie, liberalizm filosemicki czy kulturą zachwycający się optymizm; opozycja i przekorność oto żywioł, w którym się czuje najlepiej; inni mogą szukać pewności w uznawaniu rzeczy powszechnie przyjętych, on pewność tę znajduje w przekorze; wzgardziłby sobą, gdyby się kiedykolwiek przyłapał na gorącym uczynku myślenia o czymśkolwiek, sądzenia i odczuwania czegośkolwiek w sposób, jak świat odczuwa i sądzi.
Jest to nastrój, będący podkładem pierwszej przedmowy do głównego dzieła: daje ono właśnie to, czego pod nazwą filozofii tak długo szukano, daje rozwiązanie zagadki świata i życia. Co prawda, książka ta czytelnikowi do gustu chyba nie przypadnie, przeciwnie, będzie książką paucorum hominum, bo „któż z oświeconych tej doby, której wiedza dotarła szczęśliwie do tego punktu, gdzie wyrazy paradoks i fałsz jednakie mają znaczenie, mógłby pogodzić się z tym, że na każdej niemal stronicy znajduje myśli, będące najzupełniejszym przeciwieństwem tego, co za skończoną na zawsze uważał prawdę?”. Zresztą jest Schopenhauer w ustępie tym niewątpliwie dzieckiem swego czasu; przynajmniej w tym jest on bardziej pokrewny Fichtemu, Schellingowi i Heglowi, aniżeli sławionym przez siebie w przeciwieństwie do tamtych filozofom doby Oświecenia. Zgoda z powszechną opinią świata, zgoda z pojęciami zdrowego rozsądku uważana bywa w tej grupie za złe największe, jakie spotkać może filozofa: pod nazwiskiem płytkości czyni się z niej zarzut przeciwnikowi. Odpowiada temu przezazdrosne podkreślanie odrębności i samodzielności także wobec myślicieli pokrewnych; jeden drugiego znieść nie może, każdy do bezwarunkowego dąży jedynowładztwa. Wszystko to wspólnym jest u Schopenhauera z mężami, których traktuje jako swoich antypodów. Bezwzględna, nieograniczona samodzielność, świadoma siebie, sprzeciwianie się otoczeniu, oto habitus jego ducha. Niczego tak nienawidzi, jak być jednym ze stada; nic nie jest mu bardziej obcym od wspólnoty pod jakąkolwiek bądź postacią; nie znajduje w sobie ani śladu zdolności, aby być członkiem czy to rodziny czy stanu, narodu czy wreszcie ludzkości. Śmieje się, gdy mu zwracają uwagę na podobny, ale niezbyt pochlebny portret matki w Wspomnieniach A. Feuerbacha; gardzi i wyszydza towarzyszy stanu, profesorów uniwersyteckich; gardzi i wyszydza Niemców, gardzi i wyszydza ludzi, dla których ma wyraz: bipedes. Nie chce niczym być więcej, jak tylko sobą, pragnie uchodzić za człowieka odosobnionego, odosobnienie jest dlań koroną bytu.
Na
krzywdy, rzeczywiste czy urojone, reagowała ta dumna świadomość siebie z
niepohamowanym gniewem. W dwóch wydarzeniach w pierwszym
czasie docentury berlińskiej ujawnia się cała nieokiełzana gwałtowność
jego natury. Jedno z nich
to powaśnienie się z jednym z kolegów. Krótko
po nim habilitował się na wszechnicy berlińskiej
do filozofii F. E. Beneke. Ocenę Świata jako woli
i przedstawienia, którą tenże pomieścił w jenajskim
czasopiśmie literackim, odczuł Schopenhauer jako
krzywdę literacką, a jednocześnie jako próbę podkopania jego stanowiska
akademickiego. W artykule, przesłanym czasopismu: „Niezbędne skarcenie
kłamliwych cytatów”, wyparł się potrzeby wszelkiej rozprawy z anonimowym
krytykiem jako niegodnej siebie, napiętnował go jednak bardzo surowo za
zbrodnicze czepianie się jego tekstu
za pomocą niedokładnych przytoczników. Kilkakrotne prośby Bogu ducha
winnego Benekego,
ażeby osobistym rozmówieniem się położyć tamę
zgorszeniu, odrzucił z największą bezwzględnością.
Uwagi godną jest także groźba, zawarta w liście,
towarzyszącym „skarceniu”, a przesłanym wydawcy
czasopisma literackiego, prof. Eichstaedtowi w Jenie (6. stycznia 1821, u
Schemanna str. 142): Na
wypadek, gdyby się wzbraniał wydrukować jego
artykuł, ogłosi go natychmiast w sześciu innych
literackich i politycznych pismach wraz z uwagami
zarówno co do tego wzbraniania się, „jako też
co do tego, że o dziele, którego wartość i doniosłość uzna
społeczeństwo, kazałeś pan wyrokować takiemu, ledwie z karceru wyszłemu
chłystkowi”.
Jeżeli w tej sprawie zwyciężył, to kilka miesięcy później (w lecie 1821) gwałtownością swoją wielkiej nabawił się przykrości; naraził się naprzód na długoletni proces, a potem na dłużej jeszcze trwające odszkodowanie. Pewnego dnia spotkał w sieni mieszkania swego podstarzałą już szwaczkę, która u tej samej mieszkała gospodyni, i wzbraniającą się odejść dwukrotnie własnoręcznie przemocą wyrzucił. Osoba ta, podawszy, że odniosła szwank na zdrowiu, umiała w pięcioletnim procesie wyprawować orzeczenie alimentacyjne: przez lat dwadzieścia musiał jej płacić 15 talarów kwartalnie, aż nareszcie mógł śmierć jej gorzkim powitać dowcipem: obit anus, abit onus. Czy naprawdę stała mu się krzywda — w przytoczonych u Gwinnera (str. 304 i następ.) pismach obronnych słychać zgrzytanie zębów bezprawiem dotkniętego człowieka, zmuszonego ulec prawu — nie będziemy się nad tym zastanawiać. W każdym razie doświadczenie to gorzką było dla niego nauką. Naraziło go ono zapewne na bolesną skruchę. W obfitującym w trafne uwagi rozdziale o prymacie woli w samowiedzy (Świat jako wola i przedstawienie II, 19) mówi on o tym, „jak wola bierze nałożone jej przez intelekt wędzidło w zęby i pędzi, ażeby potem bezmyślny ten pośpiech odpokutować skruchą”. Z tych samych doświadczeń wyrosły i refleksje, zajmujące się techniką zemsty; milczeć i czekać, ażeby potem z jasną głową i pewną ręką wymierzyć w sedno: Zimnokrwiste zwierzęta są jadowite.
Schopenhauer techniki tej nie posiadał; dlatego właśnie odczuwał jej wartość.
Jeżeli w tej sprawie zwyciężył, to kilka miesięcy później (w lecie 1821) gwałtownością swoją wielkiej nabawił się przykrości; naraził się naprzód na długoletni proces, a potem na dłużej jeszcze trwające odszkodowanie. Pewnego dnia spotkał w sieni mieszkania swego podstarzałą już szwaczkę, która u tej samej mieszkała gospodyni, i wzbraniającą się odejść dwukrotnie własnoręcznie przemocą wyrzucił. Osoba ta, podawszy, że odniosła szwank na zdrowiu, umiała w pięcioletnim procesie wyprawować orzeczenie alimentacyjne: przez lat dwadzieścia musiał jej płacić 15 talarów kwartalnie, aż nareszcie mógł śmierć jej gorzkim powitać dowcipem: obit anus, abit onus. Czy naprawdę stała mu się krzywda — w przytoczonych u Gwinnera (str. 304 i następ.) pismach obronnych słychać zgrzytanie zębów bezprawiem dotkniętego człowieka, zmuszonego ulec prawu — nie będziemy się nad tym zastanawiać. W każdym razie doświadczenie to gorzką było dla niego nauką. Naraziło go ono zapewne na bolesną skruchę. W obfitującym w trafne uwagi rozdziale o prymacie woli w samowiedzy (Świat jako wola i przedstawienie II, 19) mówi on o tym, „jak wola bierze nałożone jej przez intelekt wędzidło w zęby i pędzi, ażeby potem bezmyślny ten pośpiech odpokutować skruchą”. Z tych samych doświadczeń wyrosły i refleksje, zajmujące się techniką zemsty; milczeć i czekać, ażeby potem z jasną głową i pewną ręką wymierzyć w sedno: Zimnokrwiste zwierzęta są jadowite.
Schopenhauer techniki tej nie posiadał; dlatego właśnie odczuwał jej wartość.
Powoli,
zamiast niej, zyskiwał mądrość, każącą omijać krzywdy przez odsunięcie
się od ludzi; w ten sposób ominął także gniew i ból z powodu niemożności
jawnego ich zadowolenia. Unikał
nawet starć literackich w postaci zetknięć osobistych.
Zajście z Benekiem, ujawniające zresztą całą jego
gwałtowność i nieprzejednaność, było może jedynym tego rodzaju
wypadkiem. Z czasem uzyskał
Schopenhauer to, co sam nabytym zowie charakterem i co objaśnia jako
metodyczne przeprowadzenie osobistym warunkom odpowiadającego trybu
życia na podstawie znawstwa swej własnej indywidualności, zwłaszcza zaś
własnych sił i słabizn, powolnym zdobytego doświadczeniem. Uzyskawszy
to, staje
się człowiek uczestnikiem rozkoszy w odczuwaniu
swej siły, a rzadko kiedy dozna bólu, polegającego
na przypomnieniu słabości, upokorzeniu, „które może
największy sprawia ból duchowy”. (Świat jako wola
i przedstawienie I, § 55, ku końcowi). Widział, że
z ludźmi żyć nie może, ani w dobrym, na to miał
zbyt dużo drażliwości w sobie, ani też w złym,
do tego zbywało mu na zimnym zastanowieniu; postanowił więc żyć bez
ludzi. Było to życie, odpowiadające warunkom jego osoby, prowadził je
zaś
do końca z konsekwencją i doskonałością, która
estetyczną wzbudza sympatię. Około połowy roku
dwudziestego poczynił jeszcze kilka ostatnich prób
celem uzyskania w świecie akademickim odpowiedniejszego stanowiska;
czynił zabiegi, aby znienawidzony porzucić Berlin, w którym tylko jedno
wykładał półrocze, i przenieść się na jedną z wszechnic
południowo-niemieckich; miał na oku Heidelberg
i Wurzburg. Ale starania te spełzły na niczym.
I od tej chwili zanurza się w osamotnieniu frankfurckim, w
dwudziestoletnim osamotnieniu tak
głębokim, że niemal zupełnie znika z oczu. Kilka
drobnych pism świadczy, że jeszcze żyje; ale
o stosunkach z ludźmi, o jego bycie osobistym
przez dwa dziesiątki lat prawie że nic nie wiemy.
Dopiero u progu starości wynurza się na nowo.
Zjawili się pierwsi jego uczniowie, ich to odwiedzinom i relacjom
zawdzięczamy pierwsze bliższe
wieści o sposobie życia pustelnika.
Niejedni potępiali go za to umyślne odosobnienie. Przede wszystkim czynią mu wyrzut, że porzucił karierę uniwersytecką, zaledwie ją zacząwszy. Stanowisko na wszechnicy, powiada Haym, nadarzające mu się tutaj współzawodnictwo byłoby skutecznym dla niego środkiem celem złamania samolubstwa i zatwardziałej jednostronności. Skuteczny wpływ atmosfery uniwersyteckiej na jego filozofię uwydatnił się też w krótkim czasie jego docentury. Zdaje mi się, że Schopenhauer znał lepiej swą naturę. Zajmowanie posady nauczycielskiej, połączona z tym konieczność walki i zgody z kolegami, trudy wykładowe i egzaminowe byłyby naturę jego wyczerpały. Wobec kolegów i studentów nie byłby nigdy przezwyciężył lub chociażby zataił uczucia, że właściwie całe to towarzystwo uwłacza jego godności, że akademicka czynność nauczycielska odpowiada w sam raz przeciętnemu profesorowi, lecz dla geniusza uciążliwym staje się rzemiosłem. To samo tyczy się także jego wstrętu do życia rodzinnego. Wszystkie małostkowe zatargi, nieuniknione w wspólnym pożyciu, tysiączna zależność od towarzystwa, w które dostaje się człowiek żonaty, byłyby, przy jego temperamencie, niewysychającym źródłem dolegliwości, gotowych zniszczyć mu duszę. Żyjąc bez urzędu i rodziny, niezależny, o ile nim w ogóle człowiek być może, wymógł na swojej naturze życie względnie najlepsze. Jeżeli Arystoteles słusznie powiada, że najlepszym szewcem jest ten, co z posiadanej właśnie skóry najlepsze umie wykonać obuwie, to Schopenhauer może sobie rościć prawo do chwały, że był dobrym mistrzem życia.
Silnemu poczuciu swej wartości towarzyszyła u Schopenhauera żądza uznania. Nie była to pierwotnie pospolita ambicja, uganiająca się za odznaczeniem i stanowiskiem czy koleżeńską pochwałą: wszystko to mógł był uzyskać, gdyby był odpowiednie poczynił kroki; było to raczej płomienne pragnienie, ażeby w myślach jego prawdziwą uznano filozofię, a w nim filozofii tej twórcę. Mało ceniąc współczesnych literatów, nie był przecież obojętnym na ich sądy. Jest to może zachowanie pełne sprzeczności. Ale nie było chyba człowieka, który by w pogardzie dla wyroków świata taką okazywał konsekwencję, ażeby mówiąc jego słowami, nie zwracał na to uwagi, że na niego uwagi nie zwracają.
Już w roku 1822, wybierając się po raz drugi do Włoch, usilnie polecił przyjacielowi swemu, Osannowi, aby bacznie śledził wzmianki o jego dziele, nie tylko w pismach literackich, ale także w książkach, podręcznikach, gazetach, programach i dysertacjach. Równocześnie daje wyraz lekceważeniu kolegów po fachu i mówi: — „Nienawidzą mnie wszyscy jak najserdeczniej, na tym punkcie godzą się z sobą ludzie najmniej zgodliwi; ponieważ żadnemu z nich nie uczyniłem nic złego, przeto nienawiść ta bardzo jest dla mnie pochlebna”. (Scheinann str. 126). Naturalnie, zawiść i nienawiść jest formą, w której objawia się uznanie dla genialności ze strony miernoty. Widać, że teoria Schopenhauera jest pod każdym względem starszą od jego doświadczenia. Ale obok tej formy uznania domagał się także podziwu. Że tego nie było, że go nie podziwiano ani nie uwielbiano, co więcej, że go nawet nie zwalczano ani nie ścigano, przynajmniej na papierze, jak Spinozę lub Hume'a, że, poza wieloma recenzjami głównego jego dzieła, przeszli nad nim ludzie do porządku dziennego, jak gdyby się nic nie wydarzyło, sprawiło mu to w jego życiu, obfitującym w gorycze, najbardziej gorzkie godziny. Świadczy o tym gorycz pamfletów, którymi później mścił się za niezwracanie nań uwagi zarówno na tych, których stawiano ponad nim, jak i na tych, którzy, według jego mniemania, powinni byli głosić jego sławę. Wylew gniewu, tak obficie ujawniający się w jego pismach od połowy trzeciego dziesiątka lat, działał, zdaje się, na ból jego uśmierzająco. Równocześnie wzrok jego odwraca się od teraźniejszości ku przyszłości; w tonie wyniosłym i dumnym apeluje on ponad głowami żyjącego pokolenia do sprawiedliwszej potomności. Wyrzekłszy się w ten sposób powodzeń zewnętrznych i stanowiska, uzyskał snać i w tym względzie równowagę umysłu, której nie zbywało na spokoju i godności.
Niejedni potępiali go za to umyślne odosobnienie. Przede wszystkim czynią mu wyrzut, że porzucił karierę uniwersytecką, zaledwie ją zacząwszy. Stanowisko na wszechnicy, powiada Haym, nadarzające mu się tutaj współzawodnictwo byłoby skutecznym dla niego środkiem celem złamania samolubstwa i zatwardziałej jednostronności. Skuteczny wpływ atmosfery uniwersyteckiej na jego filozofię uwydatnił się też w krótkim czasie jego docentury. Zdaje mi się, że Schopenhauer znał lepiej swą naturę. Zajmowanie posady nauczycielskiej, połączona z tym konieczność walki i zgody z kolegami, trudy wykładowe i egzaminowe byłyby naturę jego wyczerpały. Wobec kolegów i studentów nie byłby nigdy przezwyciężył lub chociażby zataił uczucia, że właściwie całe to towarzystwo uwłacza jego godności, że akademicka czynność nauczycielska odpowiada w sam raz przeciętnemu profesorowi, lecz dla geniusza uciążliwym staje się rzemiosłem. To samo tyczy się także jego wstrętu do życia rodzinnego. Wszystkie małostkowe zatargi, nieuniknione w wspólnym pożyciu, tysiączna zależność od towarzystwa, w które dostaje się człowiek żonaty, byłyby, przy jego temperamencie, niewysychającym źródłem dolegliwości, gotowych zniszczyć mu duszę. Żyjąc bez urzędu i rodziny, niezależny, o ile nim w ogóle człowiek być może, wymógł na swojej naturze życie względnie najlepsze. Jeżeli Arystoteles słusznie powiada, że najlepszym szewcem jest ten, co z posiadanej właśnie skóry najlepsze umie wykonać obuwie, to Schopenhauer może sobie rościć prawo do chwały, że był dobrym mistrzem życia.
Silnemu poczuciu swej wartości towarzyszyła u Schopenhauera żądza uznania. Nie była to pierwotnie pospolita ambicja, uganiająca się za odznaczeniem i stanowiskiem czy koleżeńską pochwałą: wszystko to mógł był uzyskać, gdyby był odpowiednie poczynił kroki; było to raczej płomienne pragnienie, ażeby w myślach jego prawdziwą uznano filozofię, a w nim filozofii tej twórcę. Mało ceniąc współczesnych literatów, nie był przecież obojętnym na ich sądy. Jest to może zachowanie pełne sprzeczności. Ale nie było chyba człowieka, który by w pogardzie dla wyroków świata taką okazywał konsekwencję, ażeby mówiąc jego słowami, nie zwracał na to uwagi, że na niego uwagi nie zwracają.
Już w roku 1822, wybierając się po raz drugi do Włoch, usilnie polecił przyjacielowi swemu, Osannowi, aby bacznie śledził wzmianki o jego dziele, nie tylko w pismach literackich, ale także w książkach, podręcznikach, gazetach, programach i dysertacjach. Równocześnie daje wyraz lekceważeniu kolegów po fachu i mówi: — „Nienawidzą mnie wszyscy jak najserdeczniej, na tym punkcie godzą się z sobą ludzie najmniej zgodliwi; ponieważ żadnemu z nich nie uczyniłem nic złego, przeto nienawiść ta bardzo jest dla mnie pochlebna”. (Scheinann str. 126). Naturalnie, zawiść i nienawiść jest formą, w której objawia się uznanie dla genialności ze strony miernoty. Widać, że teoria Schopenhauera jest pod każdym względem starszą od jego doświadczenia. Ale obok tej formy uznania domagał się także podziwu. Że tego nie było, że go nie podziwiano ani nie uwielbiano, co więcej, że go nawet nie zwalczano ani nie ścigano, przynajmniej na papierze, jak Spinozę lub Hume'a, że, poza wieloma recenzjami głównego jego dzieła, przeszli nad nim ludzie do porządku dziennego, jak gdyby się nic nie wydarzyło, sprawiło mu to w jego życiu, obfitującym w gorycze, najbardziej gorzkie godziny. Świadczy o tym gorycz pamfletów, którymi później mścił się za niezwracanie nań uwagi zarówno na tych, których stawiano ponad nim, jak i na tych, którzy, według jego mniemania, powinni byli głosić jego sławę. Wylew gniewu, tak obficie ujawniający się w jego pismach od połowy trzeciego dziesiątka lat, działał, zdaje się, na ból jego uśmierzająco. Równocześnie wzrok jego odwraca się od teraźniejszości ku przyszłości; w tonie wyniosłym i dumnym apeluje on ponad głowami żyjącego pokolenia do sprawiedliwszej potomności. Wyrzekłszy się w ten sposób powodzeń zewnętrznych i stanowiska, uzyskał snać i w tym względzie równowagę umysłu, której nie zbywało na spokoju i godności.
Niestety,
starzejąc się, nie umiał wobec chwalby
pierwszych, zbyt późno zjawiających się wielbicieli, tego dumnego
zachować spokoju. Doznajemy
uczucia śmieszności, urazy i zarazem smutku, patrząc, jak ten sam
człowiek, który w najsilniejszych
wyrazach rezygnował z poklasku współczesnych,
który tak często zaznaczał swą pewność trwałego
wpływu i wiecznej chwały u potomności, w ostatnim lat dziesiątku zwraca
uwagę na najdrobniejsze oznaki uwielbienia ze strony najmarniejszego
współcześnika. Listy do tak zwanych apostołów,
Frauenstaedta, Lindnera, zwłaszcza zaś Dawida
Ashera są naprawdę zawstydzającymi świadectwami ludzkiej słabości. Żaden
znaczny człowiek
nie zostawił tak mało znacznych, tak drobnostkowych listów. Treść wielu z
nich składa się wyłącznie z wiadomości, dotyczących rozmaitych
pochwalnych wzmianek o jego filozofii w dziennikach,
książkach, listach, o różnych odwiedzinach, oraz
z usilnych próśb, ażeby o wszystkich tym podobnych oznakach nadchodzącej
sławy, które uszły
jego uwadze, a które spostrzegą zamieszkali w Berlinie i Lipsku,
donoszono mu w listach — „nie frankowanych, gdyż moja to sprawa”! Przy tym powtarzają się nieustanne podzięki za wyświadczone
„apostolskie” usługi i zachęty do usług nowych.
Zaprawdę, próżność nigdy większych nie święciła
triumfów, aniżeli tutaj, wziąwszy pod jarzmo
swoje tego dumnego człowieka.
Oczywiście wchodzi tu w grę wiek i próżność, właściwa starości. Niektórych z tych listów byłby sobie młodzieńczy Schopenhauer nigdy nie wybaczył. Musiał doświadczyć na samym sobie, co pewnego razu powiedział o Kancie, że słabość starcza „poraża nie tylko głowę, ale i sercu nieraz hart odbiera, potrzebny do zasłużonej pogardy dla współczesnych wraz z ich sądami i zamiarami: hart, bez którego nikt wielkim nie zostanie człowiekiem” (Schemann str. 187).
Drugi, główny rys w naturze Schopenhauera stanowi wielka podatność dla przyjemności zmysłowych, i na odwrót, wielka wrażliwość na cierpienia umysłowe, stąd silny popęd, aby tych unikać, a szukać tamtych. U Schopenhauera nie ma całkowicie tego, co w oczach stoików czyniło z Sokratesa prawdziwego filozofa, pewnej mianowicie surowości i obojętności dla wszelkich uczuć zmysłowych. Z rozkoszy i wygody czynił sobie studium. Gdy po rzuceniu kariery akademickiej rozglądał się za miejscem pobytu, wpadły mu w oczy przede wszystkim Frankfurt i Mannheim. U Gwinnera znajduje się ustęp (str. 341), w którym rozważa i porównywa ze sobą przyjemność obu tych miast: powietrze, okolica, woda, kąpiele, dentyści i inni lekarze, kawiarnie, kościoły, teatr, obiady i wieczerze, bezpieczeństwo wobec złodziei i ciekawskich — oto, obok kwestii książek i zbiorów, najgłówniejsze szczegóły, którymi się zajmuje.
Buridanowski wybór padł, po odbytej próbie, na Frankfurt. Sztuka życia, którą tam wykonywał przez lat niemal trzydzieści, znana jest dostatecznie z rozmaitych szczegółowych opisów. Trzeba przyznać, że troskliwość w roztrząsaniu najdrobniejszych spraw, obliczonych na dogodzenie ciału, zadziwia nieco u człowieka, dowodzącego z naciskiem, iż spadło nań takie doniosłe zadanie życia, jak stworzenie filozofii ostatecznej.
Oczywiście wchodzi tu w grę wiek i próżność, właściwa starości. Niektórych z tych listów byłby sobie młodzieńczy Schopenhauer nigdy nie wybaczył. Musiał doświadczyć na samym sobie, co pewnego razu powiedział o Kancie, że słabość starcza „poraża nie tylko głowę, ale i sercu nieraz hart odbiera, potrzebny do zasłużonej pogardy dla współczesnych wraz z ich sądami i zamiarami: hart, bez którego nikt wielkim nie zostanie człowiekiem” (Schemann str. 187).
Drugi, główny rys w naturze Schopenhauera stanowi wielka podatność dla przyjemności zmysłowych, i na odwrót, wielka wrażliwość na cierpienia umysłowe, stąd silny popęd, aby tych unikać, a szukać tamtych. U Schopenhauera nie ma całkowicie tego, co w oczach stoików czyniło z Sokratesa prawdziwego filozofa, pewnej mianowicie surowości i obojętności dla wszelkich uczuć zmysłowych. Z rozkoszy i wygody czynił sobie studium. Gdy po rzuceniu kariery akademickiej rozglądał się za miejscem pobytu, wpadły mu w oczy przede wszystkim Frankfurt i Mannheim. U Gwinnera znajduje się ustęp (str. 341), w którym rozważa i porównywa ze sobą przyjemność obu tych miast: powietrze, okolica, woda, kąpiele, dentyści i inni lekarze, kawiarnie, kościoły, teatr, obiady i wieczerze, bezpieczeństwo wobec złodziei i ciekawskich — oto, obok kwestii książek i zbiorów, najgłówniejsze szczegóły, którymi się zajmuje.
Buridanowski wybór padł, po odbytej próbie, na Frankfurt. Sztuka życia, którą tam wykonywał przez lat niemal trzydzieści, znana jest dostatecznie z rozmaitych szczegółowych opisów. Trzeba przyznać, że troskliwość w roztrząsaniu najdrobniejszych spraw, obliczonych na dogodzenie ciału, zadziwia nieco u człowieka, dowodzącego z naciskiem, iż spadło nań takie doniosłe zadanie życia, jak stworzenie filozofii ostatecznej.
Również
i bezżenność jego złączona jest z obawą
przed dolegliwościami, utratą swobody i wygód.
Nie wstręt do kobiet odwiódł go od założenia
rodziny, ale wstręt do wzięcia na siebie obowiązków i ciężarów, które
nakłada małżeństwo.
W latach młodszych silna, żywa zmysłowość niemałą w jego życiu odegrała
rolę; wiemy to nie tylko od biografów; jego pisma, tak często
poruszające problem życia płciowego, dostatecznym są
tego dowodem. Schopenhauer filozofuje wyłącznie
na temat rzeczy, których sam doświadczył. I to
również z tego samego wiemy źródła, że doznał
w tej mierze niemało trwogi i troski, niemało rozczarowania i skruchy;
popęd płciowy przedstawia
się refleksji jego jako demon, zmuszający jednostkę, aby celowi obcemu,
to znaczy rodzajowi, własne poświęciła szczęście; wyswobodzenie się odeń
jest największym przymiotem starości. Zresztą we
wszystkich tych sprawach zamknął doświadczenie
swoje w teorematy: wysoka zdolność intelektualna
i silne popędy zmysłowe idą zawsze w parze, wigor fizyczny to grunt
przyrodzony, z którego jedynie wyrasta geniusz. Tak samo jednak stworzył
teorię z swojej bezżenności: mąż, obdarzony wysokim uzdolnieniem
umysłowym, geniusz, wyższe
ma obowiązki względem ludzkości, które go zwalniają od poziomego obowiązku pojęcia żony i wychowywania dzieci. Uniewinnienia zaś czy
usprawiedliwienia jego korsarstwa w tym względzie szukać trzeba w nauce o
niższości kobiety.
Możność wygodnego życia zawisła jest od majątku. Schopenhauer wie to nie tylko wskutek zastanowienia ale i dzięki instynktowi, że popęd
posiadania głębokie w naturze jego zapuścił korzenie. Popęd ten nie tyle
ma charakter zarobkowy —
zawodu kupieckiego nie znosił, na to zbyt wielką
była w nim miłość życia duchowego; żądza to raczej utrzymania i ukrycia
dobytku. I w uciążliwych warunkach umiał z niezwykłą odpornością
ojcowskie utrzymać dziedzictwo i mądrze je pomnożyć. Bardzo
charakterystycznie postąpił sobie
podczas pewnego przesilenia. Część jego majątku
złożoną była wraz z majątkiem matki i siostry
w jednym z domów handlowych w Gdańsku. Gdy
dom ten w roku 1819 zawiesił wypłaty, stracili wierzyciele 70%; sam
tylko Schopenhauer umiał cały
uratować kapitał wraz z odsetkami. Szczególną
korespondencję, w której walczy o swą własność,
podał nam Gwinner. Sprytem, jakiego by się najlepszy nie powstydził
adwokat, odłączył się od
reszty wierzycieli, którzy zgodzili się na układy,
a potem, żadnych nie zachowując względów, przyparł firmę do muru i
zmusił ją do zapłacenia mu
trzech jego weksli. Przy tej sposobności w listach
jego mamy coś w rodzaju uciechy szajlokowskiej:
„Gdybyś pan miał zamiar zasłaniać się niewypłacalnością, to ja panu udowodnię, że rzecz ma się
wręcz przeciwnie, i to za pomocą konkluzji, którą
wielki Kant wprowadził do filozofii, ażeby nią udowodnić moralną wolność człowieka, mianowicie
konkluzji, z powinności wywodzącej możność. To
znaczy: jeżeli pan nie zapłacisz, weksel pójdzie do
sądu. Widzisz pan, że można być filozofem, niekoniecznie będąc przez to głupcem”.
Czy ten sposób wymuszenia swego prawa leży
jeszcze w obrębie przyzwoitości kupieckiej, sądzić
o tym nie mogę; uważałbym jednak za zjawisko
całkiem naturalne, gdyby ów dom kupiecki przy
nazwisku jego następującą położył uwagę: że jest
to człowiek, którego trzeba się strzec, warowania
korzyści swej nie zaniecha. Sam zaś Schopenhauer
„forsowne” swoje postępowanie usprawiedliwiał
wobec siebie uwagą, że niezbędnym dla spełnienia jego zadania warunkiem jest dlań wyzwolenie
się od przymusowej pracy, nie mówiąc o pisaniu
dla zarobku, a tym samym uniezależnienie się od
łaski i uznania świata; warunkiem zaś wyzwolenia jest utrzymanie dziedzictwa ojcowskiego, które
mu z łaski losu przypadło w udziale. Dlatego też
winien on to sobie i swojej filozofii, ażeby wszystkimi, jakie tylko mieć może, środkami prawnymi
prowadzić walkę o własność.
Daleki jestem od tego, ażeby mu z tej troski
oswoją własność czynić zarzuty. Mądrość jest
dobra, gdy idzie w parze z majątkiem — oto
zdanie z księgi Koheleth, które lubi przytaczać
Schopenhauer; niewątpliwie, ubóstwo złym jest towarzyszem zwłaszcza w karierze akademickiej,
albowiem łatwo stawia nas wobec niebezpieczeństwa propter vitam vitae perdere causas, że mianowicie dla życia poświęcamy to, co tego życia istotną jest wartością. Dobytek jest ochroną dla nas
przed tym niebezpieczeństwem, co prawda, ochroną
nie zawsze pewną i nie jedyną; istnieje jeszcze
inna podstawa wyzwolenia, to jest brak potrzeb;
Spinoza, Sokrates opierali na niej swą niezależność.
Podobne bohaterstwo Schopenhauer podziwiał, ale
go nie posiadał.
Trzeba
też powiedzieć, że przy jego naturze i nawyknieniach dostatni byt
zewnętrzny był dlań niezbędnym warunkiem żywota; ubóstwo byłoby go
złamało i zniszczyło w nim zdolność twórczą. Nierozsądkiem byłoby czynić
mu z tego zarzuty, nie mniejszym jednak nierozsądkiem chcieć przeczyć
jego zatwardziałości. Był zatwardziały, wiedział o tym
i chciał być takim. Ten sam wypadek spowodował
także zerwanie stosunków z siostrą. Pod pierwszym wrażeniem na wiadomość
o grożącej stracie,
przy czym zaangażowaną była tylko trzecia część
jego majątku (9000 talarów), gdy tymczasem matka i siostra umieściły tam
cały swój dobytek, pisał jej te słowa: że zawsze będzie gotów podzielić
się z nimi; później nie ma o tym już mowy; natomiast, zdaje się, dał im
do poznania, że przy
regulacji tej sprawy uważały więcej na swoje,
niźli na jego korzyści. Nieufność rozdzieliła rodzeństwo, a choć w
późniejszych latach odbywała się
wymiana listów, chłód nie ustąpił — zawsze coś
z niego zostało. Jak się zdaje, brat i siostra nigdy
się już więcej nie widzieli, jakkolwiek Adela żyła
do roku 1849, w niedalekiej odległości od brata;
jeszcze w roku 1830 przeniosła się razem z matką nad Ren, ponieważ zbyt
okrojone dochody nie
pozwalały na zbytki, którymi z początku szafowano
w Weimarze. Zresztą siostra, sądząc z wszystkiego,
co o niej wiemy, przyjemną była istotą; nie odznaczała się pięknością,
ale za to niepospolite miała
uzdolnienie umysłowe i serce szlachetne; Goethe
niewiele ją sobie cenił. Gorzkie doświadczenia,
zwłaszcza zaś zmiana życia i wszystkich stosunków życiowych wskutek
wielkiego przesilenia majątkowego, nadały później naturze jej, o ile się
zdaje,
coś surowego (Cf. Moebius str. 27 i nast.).
Poruszyliśmy
tym samym jedną z stron charakteru, która na nastrój życiowy i
położenie życiowe Schopenhauera wywarła wpływ najbardziej
stanowczy: nieufność. Nie dowierzał ludziom,
nie ufał ich uczciwości nawet w najzwyklejszych
sprawach pieniężnych. „Zapinać się na wszystkie
guziki” — oto maksyma, którą stosował z ludźmi,
zarówno w znaczeniu najściślejszym, jak i w najodleglejszym: przede wszystkim nie otwierać kiesy,
a potem ust i serca!
Pax vobiscum, nihil amplius — oto czym wita
dwunożnych; przetłumaczyć to możemy w ten sposób: nie czyń mi nic złego, a i ja ci czynić nie
będę. Bal się, aby go nie okpiły matka i siostra;
tę samą obawę żywił i względem znajomych. Jednego z przyjaciół młodości, Francuza, który całe
życie zachował mu przyjaźń, prosił o radę w sprawie umieszczenia kapitałów w pewnej asekuracji
francuskiej (1833). Przyjaciel odradził, ofiarowując
się równocześnie część pieniędzy w swym własnym
ulokować handlu. Schopenhauer żadnej na to nie
dał odpowiedzi, ale na liście dopisał: „przypuszczasz co?” (Gwinner str. 443).
Na przykrą odprawę przy podobnej sposobności naraził się u wydawcy swego Brockhausa. Oddawszy mu rękopis pierwszego wydania Świat
jako wola i przedstawienie, nie mógł pozbyć się
podejrzenia, czy nakładca nie sprzeniewierzy mu
honorarium. Napisał w tym sensie list dość grubiański i dodał, jakoby słyszał, że na Brockhausie
w ogóle w sprawie honorariów polegać nie można.
Nakładca
odpowiedział, aby mu wskazał jednego autora, wobec którego nie spełnił
swego
zobowiązania, w przeciwnym razie przestanie go
uważać za człowieka honoru. Schopenhauer musiał pogodzić się z zarzutem i
połknąć pigułkę, że
Brockhaus przestał się z nim komunikować listownie i ustnie. „Muszę się z
tym człowiekiem bardzo mieć na baczności, to prawdziwy brytan”, miał
się Brockhaus wyrazić już przedtem (Gwinner str.
128). Podobną trwogę przechodził Schopenhauer
także podczas druku Parergów, tym razem nie
z powodu honorarium, lecz z powodu przypuszczenia, że nakładca mógłby
rękopis pokazać innym, którzy „ukradną moje myśli” (Frauenstaedt
str. 509).
Dziwne
wrażenie sprawiają środki, które stosował celem ochrony swej własności
przed złodziejami. Gwinner (str. 401) tak to przedstawia: „klejnoty
swoje w takim chował ukryciu, że mimo
napisanych po łacinie wskazówek, zawartych w testamencie, niektóre z
nich z trudem można było
odszukać. Od czasu drugiej podróży włoskiej rachunki prowadził po
angielsku, a ważniejsze notując interesy, posługiwał się łaciną lub
greką. Aby
się ubezpieczyć przed złodziejami, chował wartościowe papiery jako Arcana medica,
kupony wkładał pomiędzy listy i zeszyty, a dukaty trzymał
pod kałamarzem w biurku”. Mamy tutaj do czynienia raczej z objawami
dziwnego instynktu ukrywania, aniżeli z rozumnie umotywowanymi środkami
bezpieczeństwa.
Z tymi uczuciami i tymi instynktami łączą się także
jego wyobrażenia polityczne. Państwu jedno tylko
zakreśla zadanie: powinno dbać o bezpieczeństwo
osoby i własności. Jest ono według wyrażenia Lassalle'a niczym więcej, jak tylko stróżem nocnym,
który ma go chronić przed złodziejami i rabusiami.
Chcieć mówić o moralnych zadaniach państwa, to
dla niego „bardzo dziwna jest omyłka” (Świat
jako wola i przedstawienie § 62). Z listów do
Frauenstaedta widać, jak wstrętnymi były dla niego
ruchy w roku 1848. Niewielu chyba ludzi witało
restytucję dawnych porządków w Niemczech z takim zadowoleniem, jak Schopenhauer. Nie będąc
zbytnim przyjacielem Prus, uczynił mimo to w spisanym w 1852 r. testamencie spadkobiercą swoim
„istniejący w Berlinie fundusz zapomogowy dla
tych żołnierzy pruskich, którzy w rewolucyjnych
walkach r. 1848 i 1849 bili się o utrzymanie i przywrócenie legalnego porządku w Niemczech i w walce
tej postradali zdrowie, oraz dla pozostałej po nich
rodziny” (Schemann str. 547). Radość z powodu
„bemaków w niebieskich pantalonach”, którzy w r.
1848 wtargnęli do jego mieszkania, ażeby z okien
strzelać na „suzerenów”, odpowiedni do tego stanowi komentarz.
Obawa
przed rabunkiem i kradzieżą była u niego
specjalną tylko formą ogólnych, nieokreślonych, ciągłych stanów trwogi.
„W młodości dręczyły go wyimaginowane choroby i zatargi. Podczas wybuchu
wojny (1813) zdawało mu się, że go gwałtem wezmą
do służby. Z Neapolu wypędził go strach przed ospą,
z Berlina uciekł przed cholerą. W Dreźnie miał
idée fixe, że zatrutej zażył tabaki. Kiedy
w roku
1833 miał opuszczać Mannheim, doznał bez najmniejszej przyczyny uczucia
niesłychanej trwogi.
Latanii prześladowała go obawa przed sądem kryminalnym. Gdy w nocy
wszczął się jaki hałas, zrywał się z łóżka i chwytał szpadę i pistolet,
który
miał zawsze nabity. Nigdy nie dozwolił się dotknąć brzytwie golarza;
miał też zawsze skórzany
kubek przy sobie, ażeby się nie zarazić przy piciu wody w lokalach
publicznych” (Gwinner, str.
400). Frauenstaeat (str. 332) opowiada według
jego własnego wyrażenia: przerażał się, ilekroć
listonosz przynosił mu listy; „jeżeli nie mam niczego, co by mnie
trwożyło, trwoży mnie właśnie
to, albowiem czuję, że coś być musi, a co tylko
ukrywają przede mną”. Nie dziwota, że zwłaszcza
w młodszych latach mówi wciąż o głębokiej melancholii i nieustającej
posępności.
Nie
ulega wątpliwości, że w tych stanach trwogi
mamy do czynienia z objawami patologicznymi, jak
to Moebius w przekonywający wykazał sposób.
Ojciec Schopenhauera w ponure zapadał usposobienie, w ostatnich też
latach życia miewał umysł od
czasu do czasu zmącony. Gwinner przypuszcza
nie bez powodu, że nagłą śmierć (spadł ze spichlerza) sam sobie
sprowadził w przystępie obłędu.
I dwaj bracia ojca patologiczne miewali objawy.
Oprócz dumy i umiłowania niezależności, odziedziczył syn także ojcowski
temperament, gwałtowność woli oraz skłonność do ponurego patrzenia na
życie, dyskolię, jak sam ją nazywa. Zdaje
się że w spadku po ojcu otrzymał także ból uszu,
który u niego już w młodzieńczych wystąpił latach.
Po
tym wszystkim trzeba będzie powiedzieć:
Schopenhauer nie miał natury ani przyjemnej ani
szczęśliwej, nie był stworzony, aby być szczęśliwym,
ani aby uszczęśliwiać. Silny, instynktami utrwalony
popęd samozachowawczy bronił go zarówno przed
atakami innych, jako też coraz to więcej przed
własnymi namiętnościami. Atoli obce mu było uczucie bezpieczeństwa i
radości bytu w latach młodszych
i średnich. Wobec spraw i ludzi zawsze wielką
okazywał podejrzliwość; żywa jego wyobraźnia
malowała mu zawsze majaki prześladowań i nieszczęść; towarzyszyły mu one
w bezludnym osamotnieniu, w którym żył zwłaszcza w latach dojrzałych,
zerwawszy z uciechami młodości i zanim starość jego odpowiednie w
wielbicielach
i uczniach znalazła otoczenie. Sytuacja przykra, nie
tracąca bynajmniej cech przygnębiających przez
to, że uczynił sobie z niej zasadę filozoficzną i że
zarówno dla siebie jak i dla innych podnosił ją do
wyżyn mądrości życiowej: „Bijących w oczy przykładów niegodziwości,
złości, zdrady, podłości, których doznaliśmy, nie należy bynajmniej
puszczać
z wiatrem, trzeba je raczej uważać jako alimenta
misanirophiae, trzeba je sobie nieustannie uprzytomniać, ażeby dzięki nim mieć zawsze przed oczami
rzeczywistą wartość ludzi, i nie kompromitować
się nimi” (Gwinner str. 424).
Dodaję tutaj uwagę o jego zachowaniu się wobec
gatunku ludzi, których nienawidził przed wszystkimi
innymi, mianowicie wobec profesorów filozofii.
Nienawiść ta da się sprowadzić do przyczyn następujących. Stosunek ten
opierał się przede wszystkim na apriorystycznym lekceważeniu, na z góry
powziętej niechęci. Uczucia te, które zaczynały niejednokrotnie ujawniać
się w latach studiów uniwersyteckich, znalazły z biegiem czasu
empiryczne
swe stwierdzenie czy usprawiedliwienie częścią w tym,
że nie zwracano nań uwagi, częścią w skrytym, rzeczywistym czy
domniemanym okradaniu jego duchowego dorobku. Z podejrzliwości uczynił
sobie
teorię, którą przytacza niezliczoną ilość razy; brak
powodzenia, brak sławy literackiej jest dziełem
profesorów filozofii, którzy się sprzysięgli przeciw
niemu. Rzecz to smutna czy — jeśli chcemy — komiczna patrzeć na to, z
jakim on to widmo sprzysiężenia maluje artyzmem, z jakim w siebie i
innych
wmawia wyrafinowaniem, godnym komisarza policji z czasów ścigania
demagogów, ażeby potem
z powagą piekielnego sędziego rzucić na pastwę wieczystej pogardy tych
wszystkich, co się według
jego mniemania sprzysiężyli przeciw prawdzie. Jak
Luter w jednym wyznaje miejscu, że nie może
się modlić, aby równocześnie nie złorzeczyć papieżowi, tak Schopenhauer w
późniejszych swych latach nie umie filozofować, nie złorzecząc
profesorom filozofii, a późniejsza jego sława, której zapach z taką
wchłaniał lubością, miała dla niego —
tak przypuszczać można z jego listów — specjalną przyprawę w tym, że
wyobrażał sobie, jak to
się teraz gryźć będą profesorowie filozofii. Wniwecz obrócił cały plan,
tak długo przez nich trzymany w odosobnieniu Kaspar Hauser filozofii opuszcza naraz swą kaźń, a nawet widzą w nim królewicza!
Dla
ludzi, przywykłych rozważać i sądzić bez
uprzedzenia, niewątpliwym będzie, że sprzysiężenie to jest majakiem jego
wyobraźni. W podejrzliwym jego umyśle nabiera ono jednak podstaw
najistotniejszej rzeczywistości i w przekonaniu
niejednego z jego uczniów jest nią do dzisiaj.
Cofnijmy się tylko w owe czasy i zapatrujmy się
na rzecz poważnie: Hegel i Fries, Herbart i Schelling, Baader i Reinhold
i jacy tam byli jeszcze
w drugim i trzecim lal dziesiątku profesorowie filozofii na wszechnicach
niemieckich, zmawiają
i sprzysięgają się przeciwko sławie — nie sławnego Artura Schopenhauera,
ale nieznanego młodzieńca, który się habilitował w Berlinie, lecz
niewielkie miał powodzenie i niebawem znikł
i zgasł na widowni. Można tych ludzi o rozmaite posądzać niegodziwości,
można im zarzucić,
że nie zauważyli Świata jako woli i przedstawienie,
albo że nie zrozumieli jego znaczenia, ale
przypuszczać złą wolę i postępowanie z planem
z góry powziętym, na to trzeba być podejrzliwym,
jak Schopenhauer, i, tak jak on, skłonnym do lekkomyślnych posądzeń. Jak
gdyby każdy z tych ludzi nie życzył wszelakiej klęski drugiemu! I jak
gdyby każdy z nich nie miał daleko ważniejszych
spraw na oku, aniżeli studiowanie dzieła jakiegoś
nieznanego człowieka nazwiskiem Schopenhauer.
Gdyby miał był jeszcze poważanie, gdyby jego
dzieła licznych doczekały się wydań, a wykłady jego
pełno ściągały słuchaczy, wówczas to byłaby się
zajmowała nim przynajmniej zawiść koleżeńska,
lżąc go i zohydzając, tak zaś najmniejszy nie istniał powód, aby się
troszczyć o niego; przeważnej
ich części nie zwrócono na książkę uwagi. A jeżeli kto wziął ją do ręki,
przekonał się niebawem,
że człowiek ten zupełnie innymi kroczy drogami,
niż inni, że więc jego filozofia jest naturalnie z gruntu
fałszywą. A także spostrzegł od razu — wystarczyło mu przeczytać
przedmowę — że Schopenhauerowi ani się nie śniło w jednym stawać z nimi
szeregu i że bynajmniej nie ma zamiaru pismom
współczesnym jakąkolwiek poświęcać uwagę: czyż
tak postępując, nie rezygnował już z góry z uznania tych, którymi
gardził?
Jest
to dowodem niesłychanej siły, w jaką Schopenhauer uzbraja swoje obelgi,
jeżeli teoria jego o sprzysiężeniu do dziś dnia licznych znajduje
wyznawców.
Nawet sprawiedliwie zresztą myślący Moebius wierzy
„w milczącą przynajmniej zgodę, aby go zabić milczeniem”! I on wytacza
skargę: „a gdyby byli powołani przez państwo nauczyciele filozofii
spełnili
swój obowiązek, gdyby byli bez uprzedzenia zasięgnęli
wiadomości i potem nauczali bezstronnie, jakie
faktycznie istniały formy filozofii, zamiast w charakterze ludzi
stronnych iurare in verba magistri,
byłby się Schopenhauer przebił wcześniej. Nie jestem tak dalece czuły,
jeżeli ktoś przygania profesorom filozofii, i nie wiem, czy jest nim kto
w ogóle;
zdaje mi się, że przeceniamy poczucie solidarności
wśród tych ludzi. Ale w danym wypadku nie mogę
uważać ich za winnych. Obwinieni mogli byli powiedzieć, że jeśli
zaznajomienie z filozofią Schopenhauera tak niezbędną było sprawą, to
chyba
autor był do tego najbardziej powołanym. Gdyby
był nauczycielską swą działalność na uniwersytecie energicznie prowadził
dalej, w czym nikt mu
nie przeszkadzał, gdyby był uczestniczył w publicznym roztrząsaniu
zagadnień filozoficznych w czasopismach lub księgach, w czym tak samo
nikt
mu żadnej nie stawiał przeszkody, wówczas mógł
był zebrać najprzód małe, a potem z wolna coraz
to szersze koło uczniów i zwolenników. Zamiast
tego uciekł, wydrukowawszy swoje główne dzieło,
i milczał lat 18, czyhając tylko na to, czy nareszcie inni mówić o nim
nie zaczną. Nie myślę mu
robić z tego zarzutu, postępował tak, jak mu wskazywało jego
usposobienie, ale mimo to wydaje mi
się dziwnym złorzeczyć obcym za to, że się porzuconym nie zajęli
dzieckiem. Prawda, że sam on im
złorzeczy, zgadza się to znowu z jego naturą, ale
że dziś jeszcze znajdują się ludzie, oskarżający nie
matkę porzuconego dziecka, lecz tych, którzy się
niem nie zajęli, jest to w istocie nader ciekawym.
I cóż mieli oni robić, chcąc uniknąć jego nagany? Wspominać o Świecie jako woli i przedstawieniu,
omawiać go, zbijać, albo też polecać uwadze jako system pełen głębokich
myśli, lecz nieprawdziwy — po części to uczynili — jak gdyby
Schopenhauer tym się zadowolił! Admiratorów
pożądał, czcicieli, apostołów, ewangelistów nauki.
Cóż więc mogli zrobić dla niego mężowie, roszczący sobie prawo do
samoistnego myślenia? Chyba
iżby się byli zdecydowali porzucić własne myśli,
a przyswoić sobie jego zasady. Ale któż byłby do
tego zdolny, nie zrzekając się równocześnie swej
własnej istoty? Własne myśli własnej odpowiadają
istocie, z której wyrosły, i dlatego też każdy uważa
je za prawdziwe, a zasady, na innym wyrosłe
gruncie, z konieczności uważa za fałszywe.
Rzecz
szczególna, Schopenhauer wie o tym dobrze,
że prawda dopiero w drugim przebija się pokoleniu,
gdy umrze pokolenie, wyrosłe w błędzie. Prawda, tak
uczy już w przedmowie do pierwszego wydania głównego dzieła, obchodzi
tylko krótką uroczystość zwycięstwa: pomiędzy czasem, w którym uchodzi
za
paradoks, i następnym, gdy staje się trywialną. Jeżeli jednak
przypadkiem spełni się to, co przepowiedział, jeżeli myśli jego odrzucą
jako niesłychane paradoksy, wówczas zapomina o wygłoszonej powyżej
zasadzie i fakt ten odczuwa jako coś
niesłychanego, nikczemnemu przypisując go sprzysiężeniu. Potrzeba było
nie mniej nie więcej tylko
cudu, aby tych profesorów, którzy lata cale wykładali swą mądrość,
przekonać, że ich filozofia
żadnej nie posiada wartości, i nawrócić do nauk
Schopenhauera. On wie o tym, i powiada sobie:
naturalnie, myśli geniusza nie wnikną w tego rodzaju mózg trzyfuntowy,
zwłaszcza jeżeli mózg ten
dawne obciążają błędy. Ale potem wybucha znowu
gniewem, że nie zwracają na niego uwagi, i w jednej
chwili ludzie ci zmieniają się w sprzysiężonych,
którzy bardzo dobrze rozumieją znaczenie i prawdę
tych myśli, ale jednocześnie czują, że z tym nie
można pozostać profesorem filozofii, i którzy dla
tego zdecydowani są od razu niebezpieczny ten system za wszelką cenę
połączonymi ubić siłami, ku
czemu w potajemnych zmowach najpewniejszy widzą środek.
Nie
sądzę, aby istniał wypadek, gdzie wpływ
afektu na sposób myślenia lepiej by można studiować, aniżeli u
Schopenhauera. Jako psycholog wie
on sam o tym zjawisku, znakomicie je obserwował
i opisał; ale tak samo tutaj, jak i przy złudzie
zmysłowej, wniknięcie w powstawanie tego zjawiska żadnym nie jest
hamulcem. Można się ustrzec
omyłek w swym sądzie, co prawda, tylko posługując się odpowiednimi
środkami kontroli. Schopenhauer zrzekł się środka najważniejszego,
porównania własnego spostrzeżenia z spostrzeżeniami innych. Odosobniony,
sam z swymi rękopisami, nie
spotyka się nigdy z sprzeciwem, papier cierpliwie
przyjmuje, co mu się powierza. W ten sposób samotnik zatraca kontrolę
swych przedstawień, traci
zdolność usprawiedliwiania się wobec innych; słucha tylko siebie i
powoli zasnuwa się w swe myśli niby w świat majaków, w którym
przestajemy
już rozróżniać żywioły podmiotowe od przedmiotowych.
To
jedna strona życia Schopenhauera. Zająłem
się nią szczegółowiej nie z chęci poszukiwania
plam, ani celem wystawiania prywatnego jego życia, wbrew jego zakazowi,
na zimną a zbyt skwapliwą ciekawość publiki, ale ażeby zawartymi w
osobistości filozofa premisami ułatwić zrozumienie jego
myśli; nie ma filozofa bardziej osobistego niż on.
Jeżeli narysowany tu obraz nie zbyt jest pochlebny,
winy tego nie szukać w rysowniku.
Schopenhauer
nie ma zresztą prawa uskarżać
się na wciąganie momentu osobistego. Można się
tutaj powołać niejako na sposób jego postępowania (nie było człowieka,
który by w krytyce obfitszy
czynił użytek z wygrzebywania motywów osobistych), ale także na jego
zasadniczą pod tym względem zgodę. W wzmiankowanym już liście do
Rosenkranza, w którym przyczyny zmian, wprowadzonych przez Kanta w
drugim wydaniu Krytyki
zdrowego rozumu, doszukuje się w obawie i w chęci
zastosowania się do gustów ludzkich, dodaje: „Gdyby
żył, należałoby go oszczędzać, ale de mortuis nihil nisi verum”. (Schemann str. 97.). Nie mógłby
sprzeciwiać się użyciu tej maksymy względem siebie
samego. Zresztą zapewne by i nie chciał; nie był świętym, wiedział o tym, ale szczerym był człowiekiem
i wobec siebie. Zdawał on sobie sprawę z istoty
swojej w sposób dla miłości własnej wcale nie
pochlebny (w piśmie do siebie samego, które Gwinner zużytkował, ale niestety zniszczył).
Atoli
„człowiek, obdarzony wyższym uzdolnieniem duchowym, żyje obok życia
osobistego drugim życiem, mianowicie intelektualnym, które powoli
właściwym staje się dlań celem”. (Parerga I
337). Słowo, które zastosować trzeba do niego.
Od życia indywiduum, które czas swój doczesny
tylu wypełnia uroszczeniami i trudami i troskami,
odłącza się powoli osobista jego inteligencja i w odrębny, samodzielny
przemienia się żywot. I żywot
ten, żywot według ducha, jest dla Schopenhauera
właściwym i prawdziwym żywotem; na tym polega znaczenie jego dla
ludzkości. W życiu praktycznym doznał rozbicia, ocalenie znalazł w życiu
spekulatywnym, ku któremu od wczesnych lat
młodzieńczych pchały go uzdolnienie i skłonność.
W każdym razie do życia praktycznego mało był
zdatnym; przede wszystkim nie miał kwalifikacji
do postępowania stanowczego. W najdawniejszych
już listach do matki znajduje się wzmianka o przyrodzonym braku
stanowczości, o jego znanej, szlachetnej chwiejności (Gwinner str. 65.
). I on sam
ją zna; w przedłożonej fakultetowi autobiografii
znajduje się znamienna uwaga: że zresztą ciężkim
jest w wyborze i postanowieniu, atoli na jedną decyzję zdobył się od
razu, na decyzję przerzucenia
się z stanu kupieckiego na studia, skoro tylko daną
mu była możność po temu. Był to skok z vita
activa w vita contemplativa.
Po próbie postawienia
stopy na pograniczu życia jednego i drugiego, zajęcia się profesurą
uniwersytecką, wycofał się zupełnie z świata interesów praktycznych. Rad
byłby
świat ten zupełnie oddzielić od siebie i być tylko
obserwatorem: „Ludzie potrzebują działalności na
zewnątrz, ponieważ nie mają działalności wewnętrznej. Gdzie jednak ona
istnieje, tam działalność zewnętrzna staje się niepożądaną, a nawet
niejednokrotnie przeklętą przeszkodą i zaporą”. (Parerga
tom II, str. 645).
I
temu Schopenhauerowi, myślicielowi, nie zbywa
na wielkości i szczęściu. Trzy on posiada przymioty, które wybitnie
dzielnego czynią zeń filozofa:
jest szczery, waleczny i dumny. Szczery, to znaczy,
że myśli swoje doprowadza do końca; waleczny,
to znaczy wypowiada je, nie troszcząc się, jakie
wywrą wrażenie: a zaś dumny jest przez to, że
bierze na barki samotność i obojętność świata i —
prawda, zgrzytając nieraz zębami — dźwiga je
jako los z góry mu przeznaczony. „Szczęśliwe życie jest niemożliwe;
szczytem, który człowiek osiągnąć zdoła, jest żywot heroiczny”. I te
słowa stosują się do niego.
A jednak życie to nie było ubogie w uciechy.
O ile zbywało mu na zawodach, wyrastających na
gruncie interesów prywatnych i przeprowadzania
woli, o tyle rekompensatę znalazł w rozkoszach,
kwitnących na polu kontemplacji.
Czytelnik pamięta wspaniały rysunek Dürera:
Święty Hieronim siedzi samotnie w słońca pełnej
komnacie. Naokoło cisza głęboka. Towarzysze jego,
lew i pies, śpią, słychać spokojny ich oddech. Święty
siedział zamyślony. Wtem wpadła mu jakaś myśl
do głowy, i oto nachyla się naprzód i kilkoma rysami utrwala ją na kartce papieru, leżącego przed
nim na małym pulcie. Potem znowu przegina się
w tył i przygląda się grze swoich myśli.
W
obrazie tym można dopatrzeć się Schopenhauera. Chwila przedpołudniowa.
Promień słoneczny wpada przez okno do jego pokoju. Jest sam ze
sobą i swymi myślami. Zwierzęta, dzikie i nieczyste pożądania,
zapalczywości i inne, śpią. Od czasu
do czasu zapisuje jakąś myśl do leżącego przed
nim zeszytu. Myśli przychodzą same. Nie szuka ich,
nie wymusza ich, jest całkiem bez woli i nic ma
zamiaru. Milczy wobec rzeczy, one mówią do
niego, objawiają mu swoją istotę. Aforyzmy szeregują się bez
systematycznego związku. Nie pracuje według przemyślanego planu, nie
układa systemu, system ten staje się, konkreskuje w nim, według
jego własnego wyrażenia, jak dziecię w łonie matki.
Niezamierzona samorzutność, nie tylko w sensie praktycznym, ale i teoretycznym, oto charakter jego
myślenia. Jak zwierciadlana powierzchnia wody
przejmuje obrazy przedmiotów, stojących na brzegu,
tak samo ma się intelekt Schopenhauera do przedmiotów, wkraczających w jego widnokrąg.
Jego sposób myślenia odzwierciedla się w jego
stylu. Właściwość jego stylu określono słusznie jako
plastyczną jasność obok przejrzystej głębi. Jego
operowanie obrazami nie ma w prozie niemieckiej
równoznacznika; w uchwytnych kształtach stają
jego obrazy przed oczami czytelnika, nawet wówczas, gdy je zaledwie kilkoma rzucił rysami. „Dzieła
moje — powiada w jednym miejscu, wielce charakterystycznym dla jego sposobu myślenia —
składają się z samych ustępów, w których wypełniającą mnie myśl pragnąłem utrwalić dla niej
samej: — z togo się składają, mało w nich wapna
i cementu”. W dwóch ostatnich wyrazach zamyka
się dla czytelnika całkowity obraz. Filozofia Schopenhauera to budowa, z samoistnych wzniesiona
ciosów, jak owe mury cyklopów, gdzie każdy kamień łączy się bez sztucznych spoideł z drugim
i własnym ciężarem spoczywa w całości i całość
tę podtrzymuje.
Tak
więc, cały zatopion w kontemplacji, błogie przeżywał godziny. Rzadko
który człowiek
wieku dziewiętnastego odczuwał czyściej i głębiej
spokój i błogość takiej ciszy myśli. Nieopisana pogoda i wdzięk
niezwykły, spotykane niejednokrotnie w jego dziełach, zawisły nad tymi
myślami.
Samotność i milczenie nie miały nigdy wymowniejszego, bardziej
przekonywującego, bardziej do serca
przemawiającego piewcy, chyba może pośród malarzy. Potem, co prawda,
inne przychodziły godziny. Zwierzęca namiętność i żądze budziły się
i wstrętnym, zajadłym wrzaskiem cichą napełniały
komnatę. Próbował je uśmierzyć i miał nadzieję,
że mu się to uda. Daremnie; nie dały się ani wyrzucić ani okiełzać.
„Zadziwiające zjawisko, że każdy uważa się a priori za zupełnie wolnego, nawet w szczególnych swych czynach, i mniema, że
każdej chwili może zacząć inny prowadzić żywot,
to znaczy stać się innym. Atoli a posteriori,
na
skutek doświadczenia, spostrzega ku swemu zdumieniu, że nie jest wolnym,
lecz że podlega konieczności, że, wbrew wszelkim zamiarom i refleksjom,
postępowania swego nie zmieni i że od początku życia aż do końca musi w
potępianym przez
siebie charakterze wytrwać i tę niejako przejętą rolę odegrać do końca” (Świat jako wola
i przedstawienie I, 155). Może nauczyć się obchodzenia z swoją naturą, i Schopenhauer tego się
nauczył i dlatego też lata jego starości spokojniejsze były i pogodniejsze, aniżeli lata młodzieńcze,
ale natury tej ani się pozbyć, ani jej zmienić nie
zdoła. I to jest ten rozdźwięk głęboki, przenikający
istotę Schopenhauera, rozdźwięk pomiędzy zamiarem a czynem, między filozofem a człowiekiem,
rozdźwięk między „wolą a przedstawieniem”.
Friedrich Paulsen,
Schopenhauer, Hamlet, Mefistofeles.
Friedrich Paulsen,
Schopenhauer, Hamlet, Mefistofeles.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.