Guy Debord Rozważania o społeczeństwie spektaklu XI - VII
XI
Utarło się mniemanie, jakoby zasadom logicznego myślenia najczęściej uchybiali ci właśnie, którzy proklamowali się rewolucjonistami. Ten krzywdzący zarzut pochodzi z zamierzchłej epoki, kiedy to myśleć z pewnym minimum logiki potrafili wszyscy, z wyjątkiem osób dotkniętych kretynizmem oraz działaczy partyjnych; zresztą ci ostatni bredzili przeważnie w złej wierze, licząc, że przyniesie im to pożytek. Od tego czasu intensywna konsumpcja spektaklu, co łatwo było przewidzieć, z większości ludzi uczyniła ideologów, aczkolwiek jedynie przygodnych i cząstkowych. Brak logiki, a więc utrata umiejętności natychmiastowego odróżnienia tego, co zasadnicze, od tego, co w danej kwestii błahe lub pozbawione znaczenia; tego, co zostaje wykluczone, od tego, co, przeciwnie, może być komplementarne; wszystkiego, co dana przesłanka implikuje, od tego, czemu, tym samym, zaprzecza - to choroba, którą anestezjolodzy -- reanimotorzy spektaklu zaszczepili ludziom celowo i w silnym stężeniu. Kontestatorzy nie byli w żadnym razie mniej racjonalni od konformistów. Po prostu w ich przypadku ta powszechnie panująca irracjonalność występowała w pełnym świetle: formułując swój projekt, usiłowali bowiem przeprowadzić pewną praktyczną operację, choćby przeczytać kilka tekstów w taki sposób, aby móc wykazać, że zrozumieli ich sens. Podjęli się zadań wymagających opanowania logiki, a nawet strategii (która jest tożsama z całym polem rozwoju dialektycznej logiki konfliktów), chociaż, podobnie jak wszyscy inni, byli pozbawieni zwykłej umiejętności posługiwania się starymi i niedoskonałymi narzędziami logiki formalnej. Nikt w to nie wątpi, gdy chodzi o nich; gdy zaś chodzi o innych, nikt nie zaprząta tym sobie głowy.
Jednostka, którą zubożające myślenie spektakularne przeorało głębiej niż jakikolwiek inny element wykształcenia, podporządkowuje się już na wstępie panującemu porządkowi, choćby nawet kłóciło się to z jej najszczerszymi intencjami. W zasadniczych kwestiach będzie się kierować językiem spektaklu, gdyż jest to dla niej jedyny swojski język: ten, w którym uczono ją mówić. Nawet gdyby ośmieliła się piętnować jego retorykę, i tak posługiwałaby się jego składnią. Oto jedno z największych osiągnięć spektakularnej dominacji.
Błyskawiczne kurczenie się dawnego zasobu leksykalnego jest tylko jednym z etapów tej operacji, ale znakomicie jej służy.
XII
Jako że egzystencja ludzka coraz ściślej podporządkowuje się normom spektakularnym, a więc pozostawia coraz mniej miejsca na doświadczenia autentyczne, dzięki którym wykształcają się indywidualne preferencje, osobowość stopniowo zanika.
Jednostka, jeśli tylko zależy jej na zdobyciu uznania w tym społeczeństwie, jest skazana paradoksalnie na stałe wypieranie się samej siebie. Jej egzystencja opiera się bowiem na wierności coraz to nowym przedmiotom, na nieodmiennie rozczarowującym zachłystywaniu się kolejnymi oszukańczymi towarami. Trzeba chyżo podążać za inflacją wciąż deprecjonowanych znaków życia. Narkotyki pomagają się dostosować do tej organizacji rzeczywistości; szaleństwo pomaga od niej uciec.
W społeczeństwie, w którym dystrybucja dóbr została tak bardzo scentralizowana, że jawnie lub skrycie, ale zawsze władczo wyznacza czym jest dobro, zdarza się, że niektórym osobom przypisuje się wiedzę, której nie mają, całkowicie urojone przymioty, a nawet wyimaginowane przywary, ażeby wyjaśnić na tej podstawie pomyślny rozwój najróżniejszych przedsięwzięć. Tak oto ukrywa się, a w każdym razie usiłuje się zatrzeć, istnienie i funkcje rozmaitych sojuszy, które decydują o wszystkim. Obecne społeczeństwo dokłada wszelkich starań, aby ukazać w całej krasie liczne osobowości, które winny uchodzić za wyjątkowe; jako że dysponuje w tym celu środkami wprawdzie znacznymi, niemniej jednak topornymi, ukazuje najczęściej - i to nie tylko w swoich przemówieniach oraz tym, co zastąpiło sztukę - coś wręcz odwrotnego: skrajna niekompetencja zderza się z równym brakiem kompetencji, popadają w popłoch, usiłują się prześcignąć w bezładnej rejteradzie. Zdarza się, że adwokat, zapominając, że uczestniczy w procesie po to tylko, by bronić pewnej sprawy, przyjmuje z zachwytem rozumowanie adwokata strony przeciwnej, choćby było ono równie niespójne jak jego własne. Zresztą niekiedy nawet sam oskarżony, pomimo swej niewinności, przyznaje się spontanicznie do zbrodni, której nie popełnił, tak silne wrażenie wywarła na nim bowiem logika wywodu donosiciela, który usiłował go pogrążyć swoimi zeznaniami (przypadek doktora Archambeau* w Poitiers w 1984 roku).
McLuhan, pierwszy apologeta spektaklu, który, jak się wydawało, był najzatwardzialszym imbecylem XX wieku, zmienił w końcu zdanie, odkrywając około 1976 roku, że „presja środków masowego przekazu prowadzi do irracjonalizmu"; zaproponował nawet, by oszczędniej je dawkować. Myśliciel z Toronto strawił wcześniej kilka dekad na zachwycaniu się rozlicznymi swobodami oferowanymi przez „globalną wioskę", do której cała ludzkość mogłaby się przeprowadzić natychmiast i bez wysiłku. Wioski, w odróżnieniu od miast, były zawsze obszarem konformizmu, izolacji, małostkowego wścibstwa, bezustannie rozsiewanych plotek na temat kilku, wciąż tych samych, rodzin. Tak właśnie przedstawia się dziś pospolitość spektakularnego świata, w którym nie można już odróżnić dynastii Grimaldi-Monaco lub Burbonów-Franco od tych, które zastąpiły Stuartów. A jednak niewdzięczni uczniowie usiłują dziś sprawić, by zapomniano o McLuhanie; odświeżają jego wczesne odkrycia, licząc, że sami zrobią karierę w medialnym wychwalaniu wszystkich tych nowych swobód, które można by „wybierać" dowolnie i niewiążąco. Prawdopodobnie wyprą się swoich poglądów jeszcze szybciej, niż to uczynił ich inspirator.
XIII
Spektakl przyznaje, że bajecznemu porządkowi, który ustanowił, zagraża kilka niebezpieczeństw. Zanieczyszczenie oceanów i zagłada lasów równikowych wpływają ujemnie na bilans tlenu w atmosferze; warstwa ozonowa nie najlepiej znosi postęp przemysłowy; odpady promieniotwórcze gromadzą się nieodwracalnie. Spektakl ucina jednak tę dyskusję, twierdząc, że jest ona bezprzedmiotowa: można rozmawiać tylko o terminach i dawkach. W ten sposób skutecznie uspokaja wzburzone umysły, co byłoby nie do pomyślenia w epoce prespektakularnej.
Metody demokracji spektakularnej, w przeciwieństwie do prostej brutalności totalitarnych dyktatów, cechują się wielką giętkością. Jeśli potajemnie zmieniono jakąś rzecz (piwo, wołowinę, filozofię), można jeszcze zachować jej miano. Można również zmienić nazwę, aby ukryć, że dana rzec nadal istnieje: w 1957 roku wybuchł pożar w zakładzie przerobu paliwa jądrowego z Windscale, w Wielkiej Brytanii. Miejscowość przechrzczono więc pospiesznie na Sellafield, ażeby całą sprawę zatuszować; mimo owej toponimicznej przeróbki w okolicach wzrosła liczba zgonów z powodu białaczki i innych chorób nowotworowych. Rząd brytyjski, o czym dowiadujemy się demokratycznie po trzydziestu latach, postanowił zataić raport o katastrofie, wychodząc, nie bez racji, z założenia, że mógłby on nadwątlić zaufanie, jakim przemysł jądrowy cieszył się w oczach opinii publicznej.
Przemysł jądrowy - zastosowany do celów militarnych lub cywilnych - potrzebuje większej dawki tajności niż inne dziedziny, w których, jak wiadomo, owa tajność osiągnęła już i tak niemałe stężenie. Aby ułatwić życie, to znaczy łganie, naukowcom wybranym przez panów tego systemu, uznano za pożyteczne zmienić również miary, krzewiąc w tej dziedzinie różnorodność odpowiadającą rozmaitym punktom widzenia, wprowadzając subtelną złożoność, dzięki której można zgodnie z potrzebą chwili żonglować rozmaitymi liczbami, nie dającymi się tak łatwo porównywać.
Dysponujemy dziś zatem następującymi jednostkami miary promieniowania: kiur, bekerel, rentgen, rad alias cen-tygrej, rem, nie zapominając o prostym miliradzie oraz siwercie, który odpowiada, jak nietrudno się domyślić, stu remom. Przypomina to złożony brytyjski system monetarny, który obcokrajowcy przyswajali sobie z największym wysiłkiem, w czasach, gdy Sellafield nazywało się jeszcze Windscale.
Można sobie wyobrazić ścisłość i precyzję, jaką zdołałyby osiągnąć dziewiętnastowieczne opisy wojen, a tym samym i ówcześni teoretycy strategii, gdyby, wzdragając się przed udzieleniem zbyt poufnych informacji neutralnym komentatorom lub nieprzyjacielskim historykom, przebieg kampanii ujmowano w następujący sposób: „Faza wstępna składała się z serii potyczek, w których z naszej strony silna awangarda utworzona z czterech generałów i oddziałów znajdujących się pod ich komendą starła się z nieprzyjacielskim korpusem liczącym trzynaście tysięcy bagnetów. W kolejnej fazie doszło do walnej, długotrwałej bitwy, w której uczestniczyła cała nasza armia z dwustu dziewięćdziesięcioma działami oraz kawalerią w sile osiemnastu tysięcy szabel, wróg zaś przeciwstawił nam oddziały liczące co najmniej trzy tysiące sześciuset poruczników piechoty, czterdziestu kapitanów huzarów i dwudziestu czterech kapitanów kirasjerów. Po naprzemiennych porażkach i sukcesach z obu stron bitwę wypada ostatecznie uznać za nierozstrzygniętą. Nasze straty, raczej mniejsze od tych, które walki trwające równie długo i osiągające zbliżony stopień nasilenia przeważnie za sobą pociągają, znacząco przewyższają straty Greków pod Maratonem, jednakże pozostają mniejsze od tych, jakie Prusacy ponieśli pod Jeną". Specjalista zapoznawszy się z takim opisem, miałby może mgliste wyobrażenie o użytych siłach, natomiast jakość dowodzenia z całą pewnością wymykałaby się wszelkim osądom.
W czerwcu 1987 roku Pierre Bâcher, wicedyrektor do spraw instalacji Electricité de France, przedstawił najnowszą koncepcję zabezpieczeń elektrowni jądrowych. Zawory i filtry miałyby zapobiegać poważniejszym katastrofom, uszkodzeniom rdzenia czy rozsadzeniu powłoki reaktora, które spustoszyłyby cały „region" (a takie mogą być właśnie skutki nazbyt wyśrubowanych ograniczeń). Lepiej zaś, gdy tylko maszyna zacznie zdradzać oznaki przegrzania, spokojnie obniżać ciśnienie, spryskując jedynie najbliższe sąsiedztwo, w promieniu kilku marnych kilometrów, obszar powiększany za każdym razem w innym kierunku i przypadkowo, podług kaprysu wiatrów. Bacher ujawnił, że próby dyskretnie przeprowadzane w ciągu ostatnich dwóch lat w Cadarache, miejscowości leżącej w departamencie Dróme, „wykazały niezbicie, że odrzuty - przede wszystkim gazu - nie przekraczają jednej dziesiątej procenta, w najgorszym razie procenta, radioaktywności panującej w zbiorniku". To, co najgorsze, jest więc w tym wypadku nader niewinne: jeden marny procent. Dawniej kazano nam wierzyć, że nie ma żadnego ryzyka, chyba że doszłoby do awarii, co jednak stanowi logiczne niepodobieństwo. Po pierwszych latach eksperymentów wprowadzono korektę do tego rozumowania: ponieważ awarie zawsze mogą się zdarzyć, trzeba dołożyć starań, aby nie przeradzały się w katastrofy. Otóż nic prostszego: wystarczy dopuszczać do skażenia każdorazowo i z umiarem. Któż nie dałby się przekonać, że nieskończenie zdrowiej jest ograniczyć się do spożywania stu czterdziestu centylitrów wódki dziennie przez kilka lat, niż od razu upijać się jak Polacy?
Jest rzeczą godną ubolewania, że ludzkość napotyka tak palące problemy w chwili, gdy nagłośnienie najdrobniejszej nawet obiekcji wobec ekonomicznego dyskursu stało się materialnie niemożliwe; w chwili, gdy władza, jako że spektakl chroni ją przed wszelkim sprzeciwem wobec jej decyzji i uzasadnień, cząstkowych lub obłędnych, uznała, że może sobie oszczędzić fatygi m y ś l e n i a; a ponadto rzeczywiście nie potrafi już myśleć. Czyżby nawet najzagorzalszy demokrata nie wolał, aby wybrano mu panów nieco inteligentniejszych?
Podczas międzynarodowej konferencji eksperckiej, która od była się w Genewie w grudniu 1986 roku, padła propozycja objęcia całkowitym zakazem produkcji chlorofluorowęglowodoru, gazu od niedawna, ale w szybkim tempie niszczącego cienką warstwę ozonową, chroniącą niegdyś tę planetę - zachowajmy ją w pamięci - przed szkodliwym działaniem promieniowania kosmicznego. Daniel Verilhe, przedstawiciel departamentu produktów chemicznych Elf-Aquitaine, z tego tytułu wchodzący w skład francuskiej delegacji, stanowczo protestującej przeciw wprowadzeniu zakazu, sformułował uwagę, znamionującą najtrzeźwiejszy rozsądek: „Wdrożenie ewentualnych substytutów potrwałoby co najmniej trzy lata, a koszta wzrosłyby nawet czterokrotnie". Wiadomo, że ta znikająca warstwa ozonu, usytuowana na takich niedosiężnych wysokościach, do nikogo nie należy i nie ma najmniejszej wartości rynkowej. Strateg przemysłowy mógł więc przywołać do porządku swoich adwersarzy, piętnując ich niepojętą beztroskę w sprawach ekonomii: „Fundowanie strategii przemysłowej na imperatywach z zakresu ochrony środowiska to pomysł szalenie ryzykowny".
Ci, którzy dawno temu zaczęli krytykować ekonomię polityczną, widząc w niej „konsekwentną negację człowieka", nie pomylili się. To jej znak rozpoznawczy.
XIV
Powiadają, że nauka podlega obecnie ekonomii i wymogom rentowności; zawsze tak było. Nowość polega na tym, że ekonomia wypowiedziała w końcu ludziom otwartą wojnę; już nie tylko zubaża ich życie, ale nawet zagraża ich przetrwaniu. W tym właśnie momencie myśl naukowa, sprzeniewierzając się swojej emancypacyjnej tradycji, zgodziła się służyć spektakularnej dominacji. Zanim ów upadek nastąpił, nauka cieszyła się względną autonomią. Potrafiła zatem analizować swoją cząstkę rzeczywistości, zresztą to właśnie dzięki temu mogła się walnie przyczynić do rozwoju potęgi ekonomicznej. Kiedy wszechmocna ekonomia oszalała, a taka jest właśnie treść czasów s p e k t a k u l a r n y c h, pozbawiła naukę resztek niezależności pod względem metodologii i materialnych warunków pracy „badawczej". Od nauki nie oczekuje się już próby zrozumienia świata albo udoskonalenia w nim czegokolwiek. Żąda się od niej, aby bezzwłocznie uzasadniała i usprawiedliwiała wszystkie wydarzenia. Spektakularna dominacja wykazuje się na tym obszarze taką samą głupotą, jak na innych, które plądruje z najbardziej rabunkową bezmyślnością: ścięła olbrzymie drzewo naukowego poznania po to tylko, aby wystrugać sobie z niego maczugę. W zaspokajaniu tej społecznej potrzeby z gruntu niemożliwych uzasadnień umiejętność myślenia jest zgoła nieprzydatna, należy być, przeciwnie, odpowiednio zaprawionym w sztuczkach spektakularnego dyskursu. I to właśnie w tym fachu zręcznie i ochoczo wyspecjalizowała się sprostytuowana nauka tych czasów godnych pogardy.
Nauka kłamliwego uzasadniania pojawiła się, naturalnie, wraz z pierwszymi symptomami dekadencji społeczeństwa burżuazyjnego i nowotworową proliferacją pseudonauk zwanych „naukami o człowieku". Mimo to nowoczesna medycyna, by posłużyć się tym przykładem, potrafiła przez pewien czas uchodzić za pożyteczną: ci, którzy pokonali ospę lub trąd, byli ulepieni z innej gliny niż ci, którzy haniebnie skapitulowali przed promieniowaniem jądrowym albo chemią rolno-spożywczą. Łatwo zauważyć, że dzisiejsza medycyna nie ma już prawa bronić zdrowia ludności przed patogenicznym środowiskiem, naruszałoby to interesy państwa czy choćby przemysłu farmakologicznego. Nędza współczesnej działalności naukowej objawia się nie tylko w jej wymuszonych przemilczeniach, ale również, i to nader często, w jej prostodusznych deklaracjach. Profesorowie Even i Andrieu z paryskiego szpitala im. René Laénneca ogłosili w listopadzie 1985 roku, po ośmiodniowych testach przeprowadzonych na czterech pacjentach, że odkryli skuteczny środek walki z AIDS. Jako że dwa dni później ci uzdrowieni pacjenci zmarli, kilku lekarzy, zapewne zawistnych lub mniej postępowych, wysunęło nieśmiałe zastrzeżenia co do pośpiechu, z jakim profesorowie pobiegli przed kamery, by kilka godzin przed klęską odtrąbić swoje pozorne zwycięstwo. Profesorowie uznali zarzuty za absurdalne i w obronie swojego dobrego imienia oznajmili, że „fałszywa nadzieja jest przecież lepsza od braku nadziei".
W swej zatrważającej ignorancji nie zdali sobie nawet sprawy, że wysuwając taki argument, całkowicie sprzeniewierzyli się duchowi nauki: tak właśnie uzasadniali swoje interesowne rojenia wszelkiej maści szarlatani i czarownicy w czasach, gdy nie powierzano im jeszcze dyrekcji szpitali.
Skoro w ten sposób kieruje się oficjalną nauką, podobnie zresztą jak całym społecznym spektaklem (który przejął po prostu, w materialnie unowocześnionej i wzbogaconej postaci, starodawne techniki jarmarcznych bud - kuglarzy, naganiaczy i frantów*), trudno się dziwić, jeśli coraz większym szacunkiem zaczynają się cieszyć magicy i sekty, zen pakowany próżniowo czy teologia mormonów. Ignorancję, z której panujące potęgi czynią tak wielki użytek, od niepamiętnych czasów wykorzystywały również rozmaite przedsięwzięcia, tyleż pomysłowe, ile podejrzane z punktu widzenia prawa. Czy można sobie wyobrazić, zważywszy rozwój analfabetyzmu, dogodniejszy moment? Ale kolejna magiczna sztuczka skrywa to zjawisko przed wzrokiem publiczności. Gdy powstawała UNESCO, organizacja ta przyjęła naukową, nader precyzyjną definicję analfabetyzmu i zapowiedziała, że pokona tę plagę trapiącą kraje zacofane. Kiedy jednak ujrzano niespodziewany powrót tego zjawiska, tym razem jednak w krajach zwanych rozwiniętymi - niczym ów, który wypatrując Grouchy'ego, spostrzegł nadciągającego Bilicherà* - wystarczyło rzucić do boju Gwardię ekspertów*; ci szybko uprzątnęli formułkę jednym nieodpartym szturmem, zastępując pojęcie analfabetyzmu (analphabétisme) -wtórnym analfabetyzmem (illètrìsme): tak samo jak „fałszywka patriotyczna" pojawia się często w odpowiednim momencie, żeby wesprzeć dobrą narodową sprawę. Aby założyć na skale, w gronie pedagogów, fundamenty neologizmu, pospiesznie przemycono nową definicję, jak gdyby przyjętą od zawsze: analfabetą jest, jak wiadomo, osoba, która nigdy nie nauczyła się czytać, analfabeta w sensie nowoczesnym, to znaczy analfabeta wtórny, posiadł zaś tę umiejętność (przyswoił ją sobie nawet lepiej niż dawniej, jak mogą bezstronnie zaświadczyć najzdolniejsi spośród oficjalnych teoretyków i historyków wychowania), ale dziwnym trafem natychmiast ją utracił, zapomniał. To osobliwe wytłumaczenie zamiast uspokajać, wywołałoby raczej lęk, gdyby nie wiązało się ze sztuką omijania, przemilczania i niedostrzegania wniosku, który w epokach bardziej naukowych nasunąłby się każdemu, a mianowicie, że to ostatnie zjawisko zasługuje na wyjaśnienie i należałoby je zwalczać, jako że nie znały go i nie mogły znać żadne krainy przed najnowszymi postępami wybrakowanej myśli, a więc aż do chwili, kiedy to dekadencja wyjaśnień zaczęła dotrzymywać kroku dekadencji praktyki.
XV
Ponad sto lat temu Antoine L. Sardou w Nouveau dictionnaire des synonymes français przedstawił różnice znaczeniowe następujących wyrazów: fallacieux (oszukańczy), trompeur (zwodniczy), imposteur (zdradliwy), séducteur (durzący), insidieux (podstępny), captieux (podchwytliwy); dziś współtworzą one, rzec można, paletę barw pozwalającą wiernie odmalować portret społeczeństwa spektaklu. Ani epoka, w której żył, ani jego specjalistyczna praca, nie predestynowały go do wyłożenia z podobną klarownością znaczenia wyrazów pokrewnych - choć nader różnych - opisujących niebezpieczeństwa czyhające na ugrupowania wywrotowe, wyrazów, których gradacja mogłaby wyglądać następująco: zwiedziony, prowokowany, infiltrowany, manipulowany, sterowany, prowadzony. W każdym razie tych istotnych niuansów doktrynerzy „walki zbrojnej" nigdy nie zdołali uchwycić.
Fallacieux (oszukańczy), z łacińskiego fallaciosus, zręczny lub wyćwiczony w oszukiwaniu, pełen przewrotności. Słowa tego nie należy mylić z przymiotnikiem trompeur (zwodniczy). To, co łudzi, mami lub wprowadza w błąd w taki czy inny sposób, jest trompeur (zwodnicze): to, co służy zwodzeniu, łudzeniu, wprowadzaniu w błąd oraz mamieniu i wiąże się ze świadomym zamiarem oszukania za pomocą przebiegłych sztuczek i narzędzi najprzydatniejszych w szalbierstwie, jest fallacieux (oszukańcze). Trompeur (zwodniczy) to słowo ogólne i nieostre; wszelkie niepewne znaki i pozory są trompeurs (zwodnicze); fallacieux (oszukańczy) określa fałszywość, szalbierstwo, przemyślne oszustwo; kłamliwe wywody, nieszczere protesty, sofistyczne argumenty są fallacieux (oszukańcze). Wyraz ten nie ma wprawdzie dokładnych odpowiedników, ale jest blisko spokrewniony ze słowami: imposteur (zdradliwy), séducteur (durzący), insidieux (podstępny), captieux (podchwytliwy). Imposteur (zdradliwy) odnosi się do wszelkich mylących pozorów, a także intryg ukartowanych z rozmysłem, aby wyrządzić komuś szkodę lub nadużyć czyjegoś zaufania, a więc opierających się na obłudzie, kalumnii itd. Séducteur (durzący) dotyczy zdobywania władzy nad czyjąś wolą, aby zwieść ją na manowce środkami zręcznymi i sugestywnymi. Insidieux (podstępny) określa umiejętne zastawianie pułapek i chwytanie w sidła naiwnych ofiar.
Captieux (podchwytliwy) wiąże się z wyszukaną sztuką zaskakiwania kogoś i wprowadzania w błąd. Fallacieux (oszukańczy) łączy w sobie większość tych charakterystyk.
XVI
Pojęcie dezinformacji, stosunkowo świeże, wraz z wieloma innymi wynalazkami przydatnymi w kierowaniu nowoczesnym państwem sprowadzono w ostatnim czasie z Rosji. Posługują się nim rządy bądź osoby dysponujące cząstką władzy ekonomicznej lub politycznej. Stosowane jest wyłącznie w kontrofensywie i służy utrwalaniu status quo. To, co przeciwstawia się oficjalnej prawdzie, a więc prawdzie jedynej, jest z definicji dezinformacją kolportowaną przez wraże potęgi, a w każdym razie rywali; fałszem głoszonym po to tylko, aby wyrządzić szkodę.
Dezinformacja nie polega na zwykłym zaprzeczaniu temu, co władza uznaje za słuszne, ani na głoszeniu tego, co jej nie odpowiada. Takie przypadki piętnuje się bowiem, nadając im miano psychozy. W przeciwieństwie do zwykłego kłamstwa dezinformacja zawiera w sobie cząstkę prawdy - na tym właśnie zasadza się wartość tego pojęcia dla obrońców panujących stosunków społecznych - ale prawdy, którą świadomie manipuluje podstępny nieprzyjaciel. Władza posługująca się tym pojęciem wie, że nie jest wyzbyta wad, wie jednak również, iż wszelkie konkretne zarzuty będzie mogła odeprzeć jako zgoła nieistotne -trudno bowiem poważnie traktować dezinformację - nigdy nie będzie więc zmuszona się przyznać do jakiejś określonej przywary.
Słowem, dezinformacja byłaby niewłaściwym użytkiem z prawdy. Kto ją rozpowszechnia, jest winny, kto w nią wierzy - tępy. Kimże jest jednak ów przewrotny nieprzyjaciel? W tym przypadku nie można wskazać na terroryzm, któremu przypisano inną rolę: winien ucieleśniać błąd najjaskrawszy i najmniej prawdopodobny; a zatem nie zdołałby nikogo „dezinformować". Powołując się na swoją etymologię i wciąż jeszcze żywe wspomnienie drobnych utarczek, do jakich dochodziło sporadycznie w połowie XX stulecia między Zachodem a Wschodem, między spektakularnością skoncentrowaną a spektakularnością rozproszoną, kapitalizm spektakularności zintegrowanej może udawać wiarę, że jego głównym wrogiem pozostaje kapitalizm totalitarnej biurokracji - przedstawiany niekiedy jako zaplecze lub mocodawca terrorystów; ten zaś może zresztą odwzajemniać mu się taką samą pozorną wrogością i to pomimo niezliczonych świadectw ich sojuszu i wzajemnej solidarności. W rzeczywistości wszystkie siły panujące, jakkolwiek nigdy się do tego nie przyznają i chociaż w kilku regionach rywalizują ze sobą, zgadzają się z tym, co tuż po wybuchu I wojny światowej głosił, bez większego oddźwięku, ich zdeklarowany przeciwnik, jeden z nielicznych wówczas niemieckich internacjonalistów*: „Główny wróg jest we własnym kraju". Dezinformację można uznać za współczesny odpowiednik „złych namiętności", pojęcia, które święciło tryumfy w dyskursie dziewiętnastowiecznej wojny domowej. Jest wszystkim tym, co mroczne i wiecznie zagrażające niebywałemu szczęściu, którym nasze społeczeństwo obdarza, jak wiadomo, swoich wyznawców; szczęściu osaczonemu wprawdzie przez rozmaite niebezpieczeństwa i okupionemu pewnymi uciążliwościami, jakże znikomymi jednak wobec jego ogromu. Ci, którzy dostrzegają to szczęście w spektaklu, przyznają zazwyczaj, że warte jest ono każdej ceny; pozostali zaś dezinformują.
Piętnowanie tak rozumianej dezinformacji ma jeszcze jedną zaletę: uwalnia spektakularny dyskurs od podejrzeń, że mógłby jakieś dezinformacje zawierać. Dyskurs ten z iście naukową precyzją wyznacza bowiem jedyny teren, na którym pojawiają się dezinformacje: to zbiór wypowiedzi, które nie przypadły mu do gustu.
We Francji, zapewnie omyłkowo - choć trudno wykluczyć świadomą manipulację - postanowiono ostatnimi czasy nadać niektórym mediom certyfikat oficjalnie gwarantujący, że są one „wolne od dezinformacji": ta propozycja uraziła uczucia niektórych m e d i a l n y c h zawodowców, pragnących nadal wierzyć - albo też, skromniej, sprawić, by inni uwierzyli - że z cenzurą, jak dotąd, nie mieli nigdy do czynienia. Przede wszystkim jednak pojęcia dezinformacji nie należy stosować defensywnie, a już zwłaszcza w defensywie statycznej, obsadzając chiński mur lub linię Maginota, które miałyby chronić obszar rzekomo wolny od dezinformacji. Dezinformacja musi istnieć i musi być na tyle płynna, żeby wszędzie przenikać. Gdzie dyskursu spektakularnego nie atakują, tam bronić go byłoby absurdalnym błędem; pojęcie dezinformacji szybko straciłoby swoją skuteczność w takiej desperackiej obronie pozycji, które należy właśnie jak naj staranniej maskować. Co więcej, władze nie mają rzeczywistej potrzeby gwarantowania, że określona informacja nie zawiera dezinformacji; nie mają też takiej możliwości: nie cieszą się odpowiednim zaufaniem, zabieg ten wzbudziłby przeto podejrzenia. Pojęcie dezinformacji jest użyteczne tylko w kontrataku. Należy je trzymać w odwodzie i posłać natychmiast do walki, gdy trzeba odepchnąć napierającą prawdę.
Jakkolwiek pojawia się niekiedy dezinformacja osobliwie bezładna, służąca partykularnym, chwilowo skonfliktowanym interesom, dezinformacja, która mogłaby wzbudzić zaufanie, wymknąć się spod kontroli, a tym samym przeciwstawić się dokonaniom dezinformacji w mniejszym stopniu anarchicznej, nie należy się jednak obawiać, że stoją za nią wytrawniejsi lub bardziej doświadczeni manipulanci. Powód jest prostszy: dezinformacja pojawia się obecnie w świecie, w którym nie ma już miejsca na j a k ą k o l w i e k weryfikację.
Mętne pojęcie dezinformacji wprowadza się do gry, aby mocą tego epitetu bezzwłocznie odeprzeć wszelką krytykę, której nie zdołałyby unicestwić agendy przymusowego milczenia. Pewnego dnia, na przykład, jeśli uzna się to za stosowne, będzie można powiedzieć, że niniejsze zapiski stanowią dezinformację na temat spektaklu albo, co na jedno wychodzi, dezinformację szkodliwą dla demokratycznego ładu.
Wbrew temu, co głosi jej spektakularne, odwrócone pojęcie, praktyka dezinformacji służy wyłącznie państwu, tu i teraz, a nawet wtenczas, gdy to nie władza puszcza ją w obieg, kolportują ją ci, którzy bronią takich samych wartości. Siedliskiem dezinformacji są wszystkie informacje oficjalne, ona też stanowi ich zasadniczy rys, ale samo pojęcie przywołuje się tylko wtedy, gdy trzeba onieśmielić i onieśmieleniem utrwalić bierność. To, co bywa nazywane dezinformacją, nie ma z nią nic wspólnego; prawdziwej dezinformacji nie obdarza się zaś tym mianem.
Kiedy istniały jeszcze ideologie, ścierające się i opowiadające za jakimś widomym aspektem rzeczywistości lub przeciw niemu, spotykano fanatyków i kłamców, ale nigdy „dezinformatorów". Teraz, gdy szacunek dla spektakularnego konsensusu albo choćby łaknienie spektakularnej chwalby nie pozwalają opowiedzieć się otwarcie przeciw czemukolwiek ani też poprzeć czegokolwiek bez reszty, często pojawia się zaś potrzeba zatajenia w tym, co uchodzi za godne poparcia, tego, co z jakichś powodów uznaje się za niebezpieczne, trzeba właśnie stosować dezinformację, niby przez roztargnienie lub przeoczenie, lub wreszcie na skutek rzekomo fałszywego rozumowania. Można to zilustrować przykładem ruchu kontestacyjnego po roku 1968 i tak zwanych prositus, nieudolnie zawłaszczających radykalną krytykę. Byli oni pierwszymi d e z i n f o r m a t o r a m i robili bowiem wszystko, co było w ich mocy, aby ukryć konkretne działania towarzyszące rozwojowi owej krytyki, którą sobie, jak chełpliwie twierdzili, przyswoili; i bezwstydnie osłabiali jej wyraz - nie cytując nigdy nic ani nikogo - aby sprawić wrażenie, że sami zdołali coś wymyślić.
XVII
W 1967 roku, odwracając słynną wypowiedz Hegla, stwierdziłem, że „w świecie rzeczywiście odwróconym na opak prawda jest momentem fałszu". Z upływem lat owa zasada stale się potwierdzała w każdej bez wyjątku dziedzinie.
Tak więc w epoce, w której nie może już istnieć sztuka współczesna, coraz trudniej oceniać sztukę klasyczną. W tej sferze, jak zresztą we wszystkich innych, ignorancję produkuje się po to, aby czerpać z niej profity. Zanikowi zmysłu historycznego oraz, równocześnie, zanikowi smaku towarzyszy powstawanie siatek falsyfikacji. Wystarczy zapewnić sobie życzliwość rzeczoznawców z domów aukcyjnych, co łatwo osiągnąć, żeby móc wszystko sprzedać; w interesach tego rodzaju, a w gruncie rzeczy i w innych, to właśnie sprzedaż dowodzi autentyczności przedmiotu transakcji. Prywatni kolekcjonerzy i muzea, zwłaszcza amerykańskie, gromadzą niezliczone falsyfikaty, toteż będą dokładać starań, aby bronić ich dobrej sławy, podobnie jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy pielęgnuje fikcję dobrodziejstwa gigantycznego zadłużenia setek państw.
Falsyfikaty kształtują smak i ułatwiają fałszerstwa, jako że uniemożliwiają powołanie się na autentyk. Gdy to możliwe, o d t w a r z a się nawet autentyk tak, aby przypominał falsyfikat. Amerykanie, jako najbogatsi i najnowocześniejsi, padali ofiarą tego handlu fałszywymi dziełami sztuki najczęściej. I to właśnie oni finansują restaurację Wersalu czy Kaplicy Sykstyńskiej. Dlatego też freski Michała Anioła muszą przybrać jaskrawe barwy komiksu, a zabytkowe meble z Wersalu zabłysnąć bogatymi złoceniami, co upodobni je do importowanych hurtem przez bogatych Teksańczyków podróbek mebli z epoki Ludwika XIV. Twierdzenie Feuerbacha, że jego epoka „ceni wyżej obraz niż rzecz, kopię niż oryginał, wyobrażenie niż rzeczywistość" znalazło pełne potwierdzenie w stuleciu spektaklu i to w tych nawet dziedzinach, w których XIX wiek wolał się jeszcze trzymać z dala od tego, co stanowiło jego głęboką naturę: od przemysłowej produkcji kapitalistycznej. Burżuazja walnie przyczyniła się więc do rozpowszechnienia sumiennego muzealnictwa i uczonej krytyki historycznej, kultu oryginalnych przedmiotów i autentycznych dokumentów. Obecnie jednak fałsz wypiera zewsząd prawdę. Zanieczyszczenie spowodowane postępem motoryzacji wymusza, jakże w porę, zastępowanie Koni z Marły czy romańskich rzeźb z portalu kościoła Saint-Trophime - plastikowymi replikami. Słowem, na fotografiach, ku uciesze turystów, wszystko będzie wyglądać piękniej niż dawniej.
Kulminacyjny punkt osiągnięto prawdopodobnie wraz z groteskowym biurokratycznym fałszerstwem wielkich chińskich posągów armii przemysłowej pierwszego cesarza*, które mężowie stanu podróżujący po Chinach mogli podziwiać in situ. Najwidoczniej żaden z tych wytrawnych polityków, zważywszy jak okrutnie z nich zadrwiono, nie miał wśród całej rzeszy swoich doradców choćby jednej osoby zaznajomionej z historią sztuki chińskiej lub światowej. Istotnie, otrzymali zgoła inne wykształcenie: „komputer Waszej Ekscelencji nie został o tym poinformowany". Tak więc po raz pierwszy w historii rządzący doskonale się obywają bez podstaw wiedzy estetycznej, bez najmniejszego choćby wyczucia fałszu lub niepodobieństwa; fakt ten sam w sobie byłby już wystarczającym powodem do obaw, że ci wszyscy naiwni prostaczkowie ekonomii i administracji doprowadzą świat do jakiejś wielkiej katastrofy; ale przecież ich rzeczywista praktyka już dawno to wykazała.
tłumaczenie: Mateusz Kwaterko
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.