Efekt motyla. Natura jako paradoks
1.
Mam rzec, że ciebie wcale
nie ma? lecz barwy
z twych skrzydeł się nie starły:
istnieją dalej,
jak istniały.
Kto im wciąż podpowiada,
jak mają się nakładać?
A ja, ze swym
gliniastym, ciężkim słowem,
z mową bezbarwną
jak mam dorównać farbom
palety owej? (...)
Jakiż to złotnik siadł
I, brwi nie chmurząc,
W tobie jak w miniaturze
Wyrył ten świat,
Gdzie wszystko oszałamia,
Zwodzi i przeczy,
Gdzie tyś jest – myśl o rzeczy,
A my – rzecz sama?1
Fragment niezwykłego wiersza Josifa Brodskiego Motyl (Baboczka) wprost idealnie awizuje temat moich rozważań: zagadkę motylich skrzydeł2. Jeśli tylko uwolnić się od zwyczajowej lektury filologicznej tekstu, jeśli jego fikcjonalność i figuralność potraktować tylko jako punkt odbicia, to dostrzec w nim można niezwykle wiarygodny antropologicznie zapis doświadczenia rzeczywistości. A więc: człowiek wobec motyla. Żywy wobec martwego. Ludzkie wobec naturalnego. Słowo wobec świata. Z tych sprzeczności utkany jest wiersz. W tym spotkaniu dwóch tak odległych sobie istot, dwóch osobnych kosmosów, pada wiele ważnych pytań. Jedno z najważniejszych dotyczy odurzającego piękna motylich skrzydeł. Jaka jest geneza ich powstania? Czy za ich olśniewającym pięknem stoi jakiś autor? Czy jest ono dziełem przypadku czy efektem planowego działania? Jak opisać, jak przyszpilić słowem tę estetyczną ekstazę? Czym w gruncie rzeczy jest ta zniewalająca feeria barw i kształtów? Czy w ogóle mówienie o pięknie w tym przypadku ma sens? Czy nie jest dość ryzykownym antropomorfizmem?
Wielkość wiersza Brodskiego leży nie tylko w kunsztownie zaprojektowanych frazach. Poetyka niczego tu nie przesłania, przeciwnie: otwiera na epistemologię. Wbrew dogmatom zdrowego rozsądku poezje nie są uczuciami – są d o ś w i a d c z e n i a m i, jak jasnowidząco zanotował Rilke w Maltem3. A celność tego rozpoznania potwierdza wiersz Brodskiego. Ten osobliwy tekst o spotkaniu człowieka z truchłem motyla ma kilka warstw znaczeniowych. W tej, która nas zajmuje najbardziej, jest filozoficznym zapisem o czytaniu Natury. Czytaniu, w którym skrzydła motyla przypominają otwartą księgę.
2
Już Darwina mocno intrygowały motyle skrzydła. Próbował on wyjaśnić nieprzebrane bogactwo wzorów motylich skrzydeł w terminach doboru naturalnego, wskazując na ich funkcję maskującą4. Zdawał sobie przy tym niejasno sprawę, że mamy tu do czynienia ze zjawiskiem wykraczającym poza czysty adaptacyjny pragmatyzm. Sto lat później problem podjął etnolog, eseista i pisarz Roger Caillois, bardziej zapewne znany ze sławnego eseju o modliszce niż z – może bardziej jeszcze prowokacyjnego i wywrotowego – eseju o motylach. Caillois dobrze zna biologiczny elementarz, ale w pytaniach, które zadaje, wykracza poza kwestionariusz pytań przyrodnika. W jego tekście erudycja biologa zostaje uzupełniona poetycką wyobraźnią, a czułość dla przedmiotu idzie o lepsze z analityczną sprawnością.
Caillois wychodzi w swoich rozważaniach od tropów darwinowskich, ale bardzo szybko je porzuca:
Skrzydła motyle, ich wykroje, desenie, barwy, stanowią zagadkę nie do rozwiązania. Kto powie, do czego ma służyć tyle wspaniałości? Można przyjąć, że kolor jest tu użyteczny, deseń jednak nie. Żeby latać, owad potrzebuje dodatkowej powierzchni oddechowej i tę stanowią rozłożone skrzydła, przez które wchłania tlen i światło. Im skrzydła są ciemniejsze, tym lepiej służą do tej roli. Zgadzam się. Ale desenie – po co? Skrzydła gładkie, w odcieniu dostosowanym do zdobycia potrzebnej owadowi ilości energii wystarczyłyby doskonale, załatwiając, że tak powiem, rzecz całą tanim kosztem. Barwy – jaskrawe czy przygaszone – zawsze są motylom użyteczne;
przygaszonym zawdzięczają swoją niewidoczność, jaskrawe działają przesłaniająco, to znaczy pozostają w siatkówce napastnika przez ten ułamek sekundy potrzebne owadowi do ucieczki. Desenie nadal jednak pozostają niewytłumaczone: kolor żywy, jednolity, bez rysunku, którym uciekający na przemian błyska i gasi go na mgnienie oka, jak to czynią niektóre gatunki szarańczy, byłby równie skuteczny. I dlatego ośmielam się twierdzić, że desenie i barwy skrzydeł motylich są „malarstwem”5.
Przed Caillois nikt w ten sposób nie stawiał sprawy. Kontestuje on nie tylko słabość ewolucjonistycznie podpartej egzegezy, nie tylko niewystarczalność biologicznej interpretacji do wyjaśnienia różnorodności barw i wzorów motylich skrzydeł, ale już w pierwszym akapicie stawia mocno ryzykowną tezę, aplikując pojęcie sztuki do czegoś, co – zdawać by się mogło – należy bez reszty do innego porządku: do świata natury. Jak należy to rozumieć?
Caillois nie sugeruje ani przez moment, że motyl ma coś wspólnego z malarzem albo że sam pokrył swoje skrzydła barwnymi wzorami. Nie twierdzi też, jakoby któryś z jego ewolucyjnych przodków wymyślił pewne konfiguracje barw, które następnie zostały powielone. Pojmuje dobrze, że kategorie takie jak „chcieć” czy „myśleć” słabo przystają do owadziego świata. Celowo wyostrza różnice, jakie dzielą namalowany obraz od wzorów skrzydeł motylich. Różnice te wynikają z przeciwstawienia człowieka i owada. Mamy zatem do czynienia z dwiema powierzchniami – skrzydłami i płótnem – pokrytymi pewną sekwencją plam barwnych. Co ważne, w obu przypadkach te powierzchnie są czymś bezużytecznym, nie pełnią żadnej pragmatycznej funkcji. I mimo faktu, że – zdroworozsądkowo rzecz biorąc – nie można ich z sobą porównywać, tym bardziej – paradoksalnie twierdzi Caillois – są zjawiskiem homologicznym.
Różnice są dość łatwo uchwytne. Desenie motylich skrzydeł powstały bez udziału świadomego zamiaru, woli, są wynikiem pewnego organicznego rozwoju.[Skąd ta pewność? VB] Mamy przed sobą intrygujący wzór, pod którym nie sposób dopatrzyć się zamiaru. Przez tysiące lat powtarza się u wszystkich osobników tego samego gatunku ten sam deseń, ta sama konfiguracja kształtów i barw. Natomiast powierzchnia obrazu jest czymś całkiem innym. Jest kompozycją, w której można odczytać pewien wyraźny zamiar. Obrazy to dzieła z natury rzeczy oryginalne, za każdym stoi niepowtarzalna osobowość twórcy. Nie są tworem powstałym bez udziału świadomości, nie są efektem mechanicznej samo-replikacji. Nie przecząc ani na moment istnieniu różnic między obrazem a skrzydłem motylim, Caillois sugeruje, że u wszystkich stworzeń żywych istnieje swego rodzaju „skłonność” do kolorowych obrazów i że „na dwóch przeciwległych krańcach ewolucji wynikiem tej skłonności są skrzydła motyle i obrazy malarzy”6.
Co istotne, w krótkim ekskursie przyrodniczym pokazuje on, że ewolucyjne schematy mają to do siebie, że oprócz czysto funkcjonalnych organów tworzą również i takie, które należą do sfery luksusu, „przepysznego nadmiaru”. W tym sensie zarówno ubarwienie motylich skrzydeł, jak i pokryte farbami obrazy można by położyć na jednej szali, albowiem ich bezużyteczność jest oczywista. Pomijając przypadki szczególne, widać wyraźnie, że barwy i desenie skrzydeł motylich podobne są do luksusowych ozdób, które dodane są bez wyraźnego uzasadnienia; nie należą do samej istoty budowy owada.
Ale to w dalszym ciągu nie wystarcza, pisze Caillois, by mówić o sztuce „w ludzkim rozumieniu tego słowa”. Ale już za chwilę, kontynuując wątek cudownej rozrzutności, pisze o niezwykłej złożoności i różnorodności form skrzydeł motylich i ich deseni, podkreślając, że wykraczają one poza banalną, znaną w przyrodzie mechaniczną symetryczność:
plamy, prążki i lamówki, łękotki i girlandy i „oka” tworzą ozdoby nic niezawdzięczające symetrii. Nie mniejszą fantazję objawiają kolory. Nie są to przy tym barwy powierzchniowe. Podnoszą je zazwyczaj właściwości fizyczne, które dają im głębię lub połysk, metaliczność lub mieniącą się powierzchnię mory. Weźmy czarny lub złocistobrązowy aksamit wielkich ornitopterów, błyskający lazur Morpho, ogniste refleksy i wielobarwność Urania i Arcturus, emalie, opalizacje i miki wielu gatunków, załamywanie się światła na powierzchni skrzydeł, ilekroć cieniutkie błonki łusek mają odmienny wskaźnik dyfrakcji. W kształcie – skrzydła bywają strzępiaste, powycinane, ząbkowane, poszarpane, równe. (...) Jest w tej rozpuście form, motywów i kolorów jakaś rozrzutność tym bardziej zaskakująca, że wydaje się odwrotnością surowej buchalterii, która dopiero co rozdzieliła jak najdoskonalej cenną zawiesiną drżącą życiem7.
Podkreślając tę orgię kształtów, form, kolorów i deseni, niezwykle trafnie zwraca uwagę Caillois na rażącą asymetrię między mało efektownym „materiałem wyjściowym”, biologicznym zaczynem, z którego wykluwa się motyl, a rozpasanym wizualnie efektem przepoczwarzenia.
W tym miejscu dotykamy chyba sedna intuicji Caillois. Podkreśla on mocno różnicę pomiędzy formami natury, w których dominuje harmonia oparta na wyraźnym geometrycznym podziale („rysunek rozety czy korony kwiatu można wyznaczyć cyrklem”), a tymi, których nie tłumaczy zwykła organiczna buchalteria. Do nich właśnie należą motyle skrzydła. W przypadku tych pierwszych trudno mówić o poczuciu piękna w kontakcie z nimi (raczej chodzi tu o uczucie zadowolenia), w przypadku tych ostatnich spotykamy się z czystym pięknem, „mamy tu bowiem do czynienia z tworzeniem przez naturę szczęśliwych kombinacji form i kolorów, których nie tłumaczy zwykła ekonomia”8. A jeśli tak, to wydaje się, że nie ma przeciwwskazań, by umieścić skrzydła motyle obok obrazów malarskich. Decyduje o tym owo niedające się stłumić wrażenie niepotrzebnego luksusu, swoistej estetycznej „wartości dodanej”, którego doświadczamy w kontakcie z motylimi skrzydłami (zwłaszcza w ich najbardziej ekskluzywnych wydaniach). Oczywiście, dalej pozostaje w mocy różnica zasadnicza: obraz jest dziełem świadomej i nieskrępowanej fantazji, podczas gdy desenie skrzydła to wynik „pracy” dziedziczenia, „malarzem jest specyfika gatunku”9. Ale nie dość podkreślać nieużyteczną stronę samego organu, jakim jest wzorzyste skrzydło motyla. Wystarczyłaby mu np. powierzchnia przezroczysta, tymczasem natura wytwarza w przypadku motyla „wygląd pełen zbytku i znamienny: analogiczny nie tyle do obrazów, co do godła i herbu, lecz herbu tak bogatego i szczegółowego, że w świecie ludzkim kojarzy się nie tyle z heraldyką, ile z malarstwem”10.
Jeszcze jedno. Przyjęliśmy sądzić, na mocy dogmatu o doborze naturalnym, że natura wytwarza tylko elementy, które do czegoś służą, które muszą być funkcjonalne, mieć sens pragmatyczny. Nie godzimy się na istnienie sił, które kreowałyby twory bezużyteczne. I w tego rodzaju myśleniu dostrzega właśnie Caillois rys antropomorficzny. To właśnie z tego powodu lękamy się widzieć w skrzydłach motylich piękno i porównywać je do obrazów malarskich:
Byle uniknąć zakazanych słów, wolimy na ogół przyjmować, że wyłącznym kryterium w przyrodzie jest kryterium użyteczności, to znaczy przekazywania życia, kiedy tymczasem, o ile przestaniemy rzutować na resztę biologii reakcji właściwych człowiekowi, stwierdzamy, że ogromne marnotrawstwo jest tam oczywistym prawem i nic, ale to absolutnie nic nie wskazuje, by rodzaj rozrzutnego przepychu bez zrozumiałego celu nie stanowił reguły szerszej i bardziej przestrzeganej niż ścisłe prawo istnienia, imperatyw zachowania gatunku11.
Być może właśnie strategia opisu przyjęta przez Caillois, choć wygląda na niewyszukaną wersję antropomorfizmu, jest najmniej antropomorficzna ze wszystkich. A jest tak dlatego, bo zakłada możliwość postrzegania obrazów malarskich jako ludzkiej odmiany motylich skrzydeł. Aż żal, że w tym miejscu nie podparł swojego rozumowania sławną mantrą Maurice’a Denisa, który na kontrze wobec wybujałych anegdotycznych, literackich eksplikacji obrazu malarskiego sprowadził rzecz do parteru: „Obraz malarski to płaska powierzchnia pokryta kolorami w pewnym porządku”. Defiicja cudownie pasująca do barwnej rafinady motylich skrzydeł.
Obok wspomnianych różnic, wypunktowanych wcześniej przez Caillois, jest jeszcze jedna, może zasadnicza: wyposażony w wolną wolę malarz ryzykuje, że jego, podjęty u początku tworzenia, zamiar, nie zostanie zrealizowany, innymi słowy: że jego dzieło może być tworem nieudanym, może być złym malarstwem; to niejako cena za to, że ma prawo nazywać siebie twórcą. Po drugiej stronie, stronie organicznej mechaniki natury, która jest odpowiedzialna za ubarwienie motylich skrzydeł, brak jest co prawda zamiaru, planu i autora, ale olśniewające pięknem wzory motylich skrzydeł mają za to, właściwą tylko arcydziełom, „chłodną i niezmienną doskonałość”12. Jeśli się nie mylę, w tym sformułowaniu jest lekka ironia.
3.
Skonfrontujmy teraz spostrzeżenia Caillois z uwagami innego znawcy motylich skrzydeł, by z innej jeszcze perspektywy przyjrzeć się temu, jak zawodne i trudne w utrzymaniu bywają zwyczajowe kwalifikacje i przesądzenia odnośnie świata natury. Przedmiot namysłu wciąż ten sam: różnobarwne motyle.
Fiodor skręcił do lasu i cienistą drogą, gdzie w poprzecznych promieniach drżały zawieszone w locie złote muszki, doszedł do ulubionej polanki – pełnej wzgórków, kwitnącej, wilgotno połyskującej w skwarnym słońcu. Boskości dodawały tej polance motyle. Każdy znalazłby tu coś dla siebie. Letnik posiedziałby chwilę na pieńku. Malarz przyglądałby się, zmrużywszy oczy. Nieco głębiej jednak przenikała w jej istotę miłość pomnożona przez wiedzę: szeroko otwarte źrenice. Świeże i jakby przez tę świeżość roześmiane, niemal oranżowe seleny zdumiewająco płynnie przefruwały na rozpostartych skrzydłach, bardzo rzadko nimi poruszając – jak złota rybka płetwą. Nieco uszkodzony, bez jednej ostrogi, ale silny jeszcze paź królowej, potrząsając rynsztunkiem, wylądował na rumianku, wzleciał, jakby się cofając, a porzucony kwiat wyprostował się i zachwiał. Leniwie polatywały niestrzępy głogowce, niektóre zakapane posoką poczwarek (której plamy na białych murach miast przepowiadały naszym przodkom zagładę Troi, morowe powietrze, trzęsienie ziemi). Pierwsze czekoladowe przestrojniki podskakujące w chybotliwym biegu fruwały tuż nad trawą; wylatywały z niej, od razu opadając z powrotem, blade mole13.
Ten hipnotyzujący fragment pochodzi z Daru Vladimira Nabokova. Jest w tym krótkim tekście zapierające dech połączenie literackiego kunsztu i entomologicznej erudycji. Namiętność pisarza do motyli była znana, jako jeden z nielicznych mógłby się w pełni rozpoznać w tym fragmencie z Schulza: „opanowywał mnie szał łowienia motyli, pasja ścigania tych migocących plamek, tych błędnych, białych płatków, trzęsących się w rozognionym powietrzu niedołężnym gzygzakiem”14. Trzeba jednak dodać, że jego bezprzykładna namiętność do łusko-skrzydłych nie była niedzielnym hobby, ekscentrycznym dodatkiem do poważnego zatrudnienia, jakim było pisarstwo. Nabokov zwykł mawiać, że pisanie i łowienie motyli, to dwie z najbardziej intensywnych przyjemności dostępnych człowiekowi15. Mało kto postrzegał to w ten sposób. Naukowcy poważali jego odkrycia w dziedzinie entomologii, pisarstwo uznając za drugoplanowe, z kolei literaturoznawcy doceniali jego wielką klasę literacką, ale jego pasję uważali za dodatek do uprawiania literatury.
Nabokov to kolejny z autorów, którego tajemnice motylich skrzydeł nie przestawały intrygować. W tej materii odzywał się jednak jako dużej klasy fachowiec. Swoje odkrywcze i cenione studia na temat Lepidoptera drukował w specjalistycznych czasopismach. Odkrył kilka nowych rodzajów motyli, nazwanych jego imieniem. Szczególnie ceniony był za dokonania w dziedzinie anatomii genitalnej. Uznany lepidopterolog Robert Michael Pyle, podkreślał jaką nowością była wprowadzona przez Nabokova technika mierzenia wzorów łusek na motylich skrzydłach16. Bez wątpienia pisarz był powszechnie szanowany w środowisku lepidopterologów, nieprzypadkowo powierzono mu funkcję kuratora w Muzeum Zoologii Porównawczej przy Uniwersytecie Harvarda.
Ale Nabokov był kimś więcej niż tylko zwykłym poławiaczem motyli. Jego zainteresowania wykraczały daleko poza kwestie fizjologii, nazewnictwa czy taksonomii. W tej, trwającej całe życie, fascynacji (a może nawet obsesji) kruchą motylą egzystencją było drugie dno. Łapiąc, preparując i przyglądając się motylom, formułował pytania daleko wykraczające poza standardowe zainteresowania entomologów. Nie jest przypadkiem, że – jak odnotowuje jego biograf – pasja entomologiczna Nabokova była ściśle powiązana z jego sztuką pisarską:
Pisarstwo Nabokova można rozumieć jako poszukiwanie możliwości wyrażenia językiem sztuki radości, jakich dostarczała autorowi entomologia, radości odkrywania poszczególnych przejawów i form intuicyjnie wyczuwanego uniwersalnego ładu i planu. Pisarstwo to było zmaganiem się ze światem, o którym entomologia stwierdziła ponad wszelką wątpliwość, że nie jest raz na zawsze dany, a przeciwnie, jest bardziej rzeczywisty oraz znacznie bardziej tajemniczy niż nam się zdaje17.
Nabokov pozostawił liczne teksty i wypowiedzi świadczące dobitnie o tym, że dręczyła go kwestia oszałamiających wzorów na motylich skrzydłach. Widział w nich coś więcej niż tylko organiczny wzór czy ornament. Jego opisy i egzegezy motylich deseniów przypominają próby rozczytania nieznanego języka. Pisząc o skrzydłach gatunku Hesperidae odnajdował tam „skrzące się perłowo kabalistyczne cętki”18.
Wzory na motylich skrzydłach stanowiły rodzaj hieroglifów, tajemnych znaków. Nabokov wyraźnie traktował ich obecność jako rodzaj skomplikowanego wewnętrznie kodu, który wymaga dopiero złamania. To był klucz do głębszego wglądu w złożoność świata natury. Jego intuicje w tej materii bardzo świadomie lokują się na osobliwym pograniczu biologii i metafizyki. Motyle i ćmy, zamieszkują, jak wiadomo, wiele jego powieści. Nie jest to obecność ani drugorzędna, ani dekoracyjna. Detaliczna kwerenda motylej obecności w jego książkach to zadanie dla miłoszowego „badacza owadzich nogów”. Nas interesuje tu co innego: bliższe przyjrzenie się próbom Nabokova zgłębienia wzorów motylich skrzydeł. Pisarz powracał do tej kwestii wielokrotnie. Wystarczy kilka instruktywnych przykładów.
W powieści Dar, syn Konstatyna Godunowa-Czerdyncewa, znakomitego entomologa, owładniętego pasją poławiania motyli („entomologia stawała się u nas osobliwą, spowszedniałą halucynacją”19) opowiada o erudycyjnych lekcjach, których udzielał mu ojciec. Jednym z głównych tematów było zjawisko mimikry pośród motyli:
Opowiadał o niebywałym, pełnym dowcipu a r t y s t y c z n y m zamyśle mimikry, nie dającej się wytłumaczyć walką o byt (ordynarnym pośpiechem prymitywnych sił ewolucji), nazbyt wyszukanej, jakby chodziło jedynie o zmylenie przypadkowych wrogów, pierzastych, łuskowatych i innych (mało wybrednych i nie tak znowu łasych na motyle), jakby wymyślonej przez m a l a r z a-dowcipnisia, tylko dla mądrych oczu człowieka (domysł, który mógłby daleko zaprowadzić ewolucjonistę obserwującego żywiące się motylami małpy); opowiadał o magicznych maskach mimikry, o olbrzymiej ćmie, która w stanie spoczynku przybiera kształt spoglądającej na was żmii;
o pewnym tropiklnym miernicowatym, ubarwionym ściśle na podobieństwo określonego rodzaju zorzaka, nieskończenie od niego odległego w systemie natury (...)20.
W autobiograficznej książce Pamięci, przemów są akapity, w których wraca Nabokov do tajemnic mimikry, a jego intuicje w tej materii wyrażone zostały tu może najdobitniej i najbardziej przekonująco:
Wyjątkowo pasjonowały mnie tajemnice mimikry. To zjawisko kryło w sobie kunszt artystyczny zwykle przypisywany rzemiosłu ludzkiemu. Wystarczy pomyśleć o imitacji wycieku trucizny w postaci bąbelkowatych plamek na skrzydle (łącznie z pseudorefrakcją) albo szklistych żółtych guzków na poczwarce („Nie jedz mnie – już mnie zmiażdżono, skosztowano i odrzucono”). (...) Kiedy pewna ćma przypomina kształtem i kolorem pewną osę, to również chodzi i rusza czułkami jak osa, w sposób nieznany ćmom. Kiedy jakiś motyl ma wyglądać jak liść, to ma nie tylko wszystkie, pięknie oddane, szczegóły liścia, lecz również dorzucone szczodrze cętki udające dziurki wyżarte przez robaki. „Dobór naturalny” w ujęciu Darwina nie zdołał wyjaśnić cudownej zbieżności cech i zachowań naśladowczych; nie można się też było odwołać do teorii „walki o przetrwanie”, kiedy środki obrony osiągały stopień subtelności mimetycznej, bogactwa, zbytku stanowczo przekraczających możliwości docenienia przez drapieżnika. W przyrodzie odkryłem bezużyteczne rozkosze, których szukałem w sztuce. Oba światy stanowiły odmianę magii, oba były zawiłą grą czaru i ułudy21.
Raz jeszcze nie pozostawia Nabokov żadnej wątpliwości, że na temat łuskoskrzydłych wypowiada się jak rzadkiej klasy fachowiec. Fragment rozpoczyna się w poetyce dyskursu biologicznego, a kończy jak rozprawka z estetyki. Co bodaj najistotniejsze: pisarz podkreśla, że mimetycznych praktyk u motyli nie jest w stanie wyjaśnić całkowicie darwinowski mechanizm doboru naturalnego. Że zwyczajowe interpretacje, odwołujące się do czysto biologicznych czynników, są nieempiryczne i niczego tak naprawdę nie tłumaczą.[Nabokov przez lata nosił się z zamiarem napisania większego dzieła na temat mimikry, ale – co znamienne – nigdy go nie sfinalizował. Boyd sugeruje prozaiczne wyjaśnienie tej kwestii: „Wydaje się prawdopodobne, że kiedy rozpoczął poważną pracę na temat mimikry, odkrył wystarczający dowód jej czysto fizycznego wyjaśnienia, a to zmusiło go do do porzucenia ukochanych spekulacji metafizycznych”, B. Boyd, Nabokov, Literature, Lepidoptera, w: Nabokov’s Butterflies, s. 20.]
W kontekście eseju Caillois uderzające jest, że jego egzegeza zasadza się na zaskakującym geście zrównania zachowań mimetycznych motyli i twórczości artystycznej. Nabokov już w punkcie wyjścia odwołuje się do dziedziny sztuki. Do tej tajemniczej umiejętności (daru? łaski?) stwarzania przez ludzką wyobraźnię światów alternatywnych. Równie kruchych i nierzeczywistych jak motyle skrzydła. W obydwu przypadkach – desenie skrzydeł, literacka fikcja – mamy, jak utrzymuje, do czynienia z tym samym co do istoty rodzajem działania opierającego się pragmatyce, prostej funkcjonalności, doraźnej użyteczności. Caillois, wiążąc skrzydła motyle z malarstwem, mówił o „przepysznym nadmiarze”, Nabokov, kojarząc je z literaturą, mówi o „bezużytecznych rozkoszach”, ale intuicja, która stoi za tymi porównaniami, ma, jak się zdaje, to samo źródło.
W Wykładach o literaturze rozwija Nabokov swoją ulubioną paralelę między motylami i sztuką, raz jeszcze przywołując wątek mimikry:
Literatura to zmyślenie. Literacka fikcja jest rzeczywiście fikcją. Nazwać opowieść prawdziwą to obraza zarówno dla sztuki, jak dla prawdy. Wszyscy wielcy pisarze są wielkimi oszustami, ale taka też jest arcyoszustka Natura. Natura oszukuje bezustannie. Począwszy od prostego oszustwa z propagacją, a skończywszy na cudownej, wyrafinowanej iluzji barw ochronnych u motyli czy ptaków, wszystko w Naturze opiera się na systemie zaklęć i sztuczek. Pisarz tylko ją naśladuje23.
Zauważmy: to, co Caillois sugerował zrazu nieśmiało i z bojaźnią, Nabokov konstatuje z całą, właściwą mu, pryncypialnością. Sztuka nie jest (nie musi być) po drugiej stronie Natury. Jeśli spojrzeć na nią z perspektywy motylich deseni, wówczas okaże się, że tę sferę, wydawałoby się w swej istocie tak ludzką, arcyludzką, trzeba będzie zobaczyć jako inną odmianę naturalnego. W tym porównaniu nie ma nic dla sztuki deprecjonującego, to raczej pochwała dla ludzkiej inteligencji i jej umiejętności mimetycznych. Budując tę analogię, Nabokov nie zmierza prostą drogą do naturalizacji sztuki. To całkiem nie o to chodzi. Wskazuje jedynie, że istnieją takie enklawy sztuki i natury, w których dochodzi do głosu pewna cudowna właściwość: doskonała bezużyteczność. To właśnie sprawia, że w jednym i drugim przypadku mamy poczucie obcowania z czymś absolutnie niewytłumaczalnym. Jednym z imion niewytłumaczalnego jest piękno.
Ta sugestia zyskuje wymiar nieledwie metafizyczny w innej jego wypowiedzi:
Wyznam, że nie wierzę w czas. Lubię zwijać swój czarodziejski dywan po użyciu tak, żeby jedna część deseniu nakładała się na drugi. Niech goście potykają się. A największą radość bezczasowości odczuwam – w dowolnym krajobrazie – kiedy znajduję się wśród rzadkich motyli i roślinności będącej ich pokarmem. To istna ekstaza, a za nią kryje się coś jeszcze, co trudno wyjaśnić. Jest to chwilowa próżnia, do której wpada wszystko, co kocham. Poczucie jedności ze słońcem i kamieniem. Dreszcz wdzięczności, komukolwiek jestem ją winien – kontrapunktowemu geniuszowi losu ludzkiego czy też czułym duchom dogadzającym szczęśliwemu śmiertelnikowi24.
W tym, niemal jawnym, wyznaniu miłosnym mówi Nabokov – bodaj najbardziej przejmująco ze wszystkich jego wypowiedzi na temat motyli – o swoim urzeczeniu, pasji, szaleństwie na ich punkcie. Ale odsłania także powód tej fascynacji, który ściśle łączy się ze sztuką: wyjście z czasu, wyjście poza czas, unieważnienie czasu. Tutaj jesteśmy już na antypodach lepidopterologii.
4.
O czym mówią, co odsłaniają powyższe fragmenty dotyczące egzegezy motylich skrzydeł? Jaką wizję Natury proponują? Wydaje się, że olśniewające bezużytecznym pięknem skrzydła motyle to przykład graniczny. I dlatego tak zajmujący. W pytaniach Brodskiego, w interpretacjach Caillois i Nabokova zawarta jest czytelna sugestia, że w pewnych przypadkach krańcowych Natura, by tak rzec, przechodzi samą siebie, że pewnych jej ekspresji nie sposób wytłumaczyć za pomocą słownika biologicznego. Jest to sytuacja, w której twarde i kulturowo usankcjonowane podziały na naturę i kulturę, naturę i sztukę, materię i ducha przestają być operacyjne. Więcej: czujemy, że stosowany przez wspomnianych autorów antropomorficzny język nie jest czystą projekcją, wprowadzoną do opisów nieracjonalnie i na siłę. Że, najdelikatniej mówiąc, coś tu jest na rzeczy. Dokładniej: że jest pewna jakość, która usprawiedliwia tego rodzaju operację: wspólnota losu? kruchość? śmierć?
Odsłonięta wcześniej niepojęta bliskość ludzkiego i zwierzęcego, duchowego i naturalnego, pewien rodzaj powinowactwa między nimi, nie przestaje zastanawiać. Powróćmy na chwilę do wiersza Brodskiego, bo pojawiają się tam jeszcze nowe pytania:
Powiedz, czemu ten deseń
dostał się tobie
na jedną tylko dobę,
skoro trwa przestrzeń,
odbita w rtęci wód
wiecznie i wiernie?
Tak krótki jest twój termin,
Że skrzydeł cud
Daremny jest: tak rzadko
trzepoczesz w dłoni
Lub umykasz pogoni
Zbieracza z siatką.
Teraz wychodzimy już poza estetykę. Niepojęty dla oglądającego, niedający się racjonalnie wytłumaczyć, staje się związek piękna i śmierci. Jaki jest sens tak krótkiego wybuchu piękna? Dlaczego tak zniewalające piękno żyje tak krótko? Tutaj wspomniana już bezużyteczność piękna motylich skrzydeł podszyta jest absurdalnością jego ziemskiego istnienia:
Takie piękno, z tak bliską
śmiercią złączone,
orze czoło zmęczoną
bruzdą domysłu:
trudno dowieść jaskrawiej,
że – przyjacielu –
świat stworzono bez celu,
a jeśli nawet, to cel nie w nas jest, bracie
Entomologu,
Ale w światła i mroku
Wiecznym kieracie.
Warto zauważyć, że Brodski nie powtarza tu dokładnie lekcji XVII-wiecznych mistrzów: holenderskich malarzy martwych natur czy angielskich poetów metafizycznych, dla których motyl był rozpoznawalną alegorią czy metaforą kruchości, przemijania, marności. Motyl (często ćma) jako alegoria vanitas należał do podręcznego leksykonu klocków wielokrotnego użytku25. Ten trop jest już dość wytarty. W wierszu Brodskiego inaczej. Pytania o motylą egzystencję dotykają kwestii fundamentalnych. Znać, że mówi poeta XX-wieczny, dla którego obraz kosmicznego ładu wspartego teologicznym dekretem nie jest już oczywisty. Brodski pyta o esencjalny sens tego krótkotrwałego rozbłysku piękna. Dlaczego te cudowne desenie motylich skrzydeł mają tak krótki żywot? Jakie racje stoją za ich unicestwieniem? Śmierć motyla – a to oznacza śmierć ekstatycznego piękna – jest tutaj jaskrawym dowodem na absurdalność świata. Jeśli mimo tego wydawać się może, że świat wyposażony jest w sens i cel, to ich odkrycie nie leży w ludzkich możliwościach. Motyl, dokładniej: wypadający poza naturalną ekonomię środków i celów, deseń jego skrzydeł, odsyła do rzeczywistości większej niż przyrodniczo-materialny substrat. A to prowadzi tę poetycką entomologię w stronę eschatologicznych rubieży.
W nieco podobny sposób pisał o tym Wasilij Rozanow, pisarz i teolog, ale co ciekawe, mocniej jeszcze akcentował czysto fizjologiczny wymiar motylej egzystencji:
Gąsienica, poczwarka i motylek mają wyjaśnienie, ale nie fizjologiczne, lecz właśnie – kosmogoniczne. Fizjologicznie wyjaśnić się nie dadzą, są n i e -w y j a ś n i a l n e. Natomiast w kategoriach kosmogonicznych są zupełnie zrozumiałe: to jest wszystko, absolutnie wszystko, co żyje, czemu pisane jest życie, grób i zmartwychwstanie. (...) Motyl to dusza gąsienicy. Dusza – solo, bez dodatków. Ale to dowodzi, że „dusza” nie jest niematerialna. Przeciwnie, da się dotknąć, zobaczyć, ona jest – tyle że i n a c z e j n i ż w i s t n i e n i u z i e m s k i m26.
Po tak wstrząsającym wykładzie biologicznego spirytualizmu już tylko formalnością będzie ekskurs lingwistyczny. Krótkie przypomnienie. W starożytnej grece to samo słowo, psyché, oznaczało, w zależności od kontekstu: „oddech-duszę”27 albo „motyla”28. Język ściśle spokrewnił ze sobą przyrodnicze i ludzkie, widzialne i niewidzialne, materialne i duchowe, sugerując występującą między nimi głęboką izomorfię. Wolno sądzić, że była ona oparta przede wszystkim na właściwej obydwu zjednoczonym przez nazwę elementom cesze lotności. Dzisiejszych entuzjastów entomologii pasjonuje w motylach nie tylko zdolność swobodnego latania, ich eteryczna kruchość. Raz po raz podkreślają oni zagadkę motylich skrzydeł, wspominają o ich barwie, deseniu, niepokojącej konfiguracji (u Nabokova mowa jest o typografii!29) plamek na ich powierzchni. Motyle skrzydła stają się dla nich szyfrem nieznanego, historia naturalna okazuje się częścią metafizyki:
W kontekście spraw ludzkich nie ma żadnego znaczenia, czy przelatująca żołna ma pierś błękitną, czy zieloną. (...) Tak jak nie ma żadnej potrzeby, by ustalać, tym bardziej że to niełatwe, czy maleńki niebieski motyl siedzący na źdźble trawy to pospolity modraszek ikar, czy rzadko spotykany modraszek lazurek. A jednak są ludzie, którzy do tego rodzaju rozróżnień przywiązują wielką wagę, a widok dodatkowej kropki na błękitnym skrzydełku motyla potrafi ucieszyć ich niemal tak samo, jak innych cieszy znaleziony w nadmorskim piasku złoty pierścionek. (...) Podziwiałem ich zawsze. Ale jednocześnie – samemu nie będąc całkowicie wolnym od podobnych, choć nieporównywalnie słabszych namiętności – zadawałem sobie pytanie, co nimi kieruje. I nie potrafiłem na nie odpowiedzieć. Dziś zaczynam podejrzewać, że ta z gruntu niepraktyczna fascynacja różnorodnością barw i kształtów jest zakamuflowaną formą religijności. Nie tylko dlatego, że można ją uznać za wyraz pokornego podziwu dla samej formy istnienia świata. Również z tego powodu, że towarzyszy jej – tak to sobie wyobrażam – przeczucie ukrytej za tą zmysłową formą tajemnicy30.
Ta wypowiedź, wespół z przypomnianą wcześniej osobliwą teologią Rozanowa, odsłania drugie dno przytoczonych wcześniej uwag na temat kruchego motylego jestestwa. W intuicji tej dochodzi do głosu wprost i bez niedomówień przekonanie, że jest w motylach – w niepoczytalnej rozrzutności wzorów na ich skrzydłach – jakaś niedająca się do końca wyjaśnić zagadka. Oczywiście, można ją bez trudu unieszkodliwić językiem biologii, tłumacząc wszystko w kategoriach funkcjonalnych: ewolucyjnego przystosowania i owadziej fizjologii. Na jej tle dyskurs poetycki, estetyczny czy „teologiczny” musi się wydać czystą ekstrawagancją. Spór pomiędzy tymi językami jest fundamentalny i nie wydaje się, by istniała neutralna instancja odwoławcza, która mogłaby go załagodzić, albo przechylić szalę na jedną ze stron. Obydwa bowiem wyposażone są w założenia, które wspierają się na filozoficznym dekrecie, a ich uprawomocnienie każdorazowo wikła wywód w błędne koło. Dyskurs biologiczny broni się empirią i siłą weryfikowalnych faktów. Dyskurs poetycki broni się analogią i... siłą weryfikowalnych faktów (bezużyteczny „przepyszny nadmiar”). Motyle, jak się zdaje, zachowują dystans wobec ludzkich dylematów. Po prostu: są. Latają, żyją i umierają:
Śmierć motyli sypie się deszczem z motylowego nieba. Z punktu widzenia gatunku Danaus, śmierć to nic wielkiego pośród dwudziestu pięciu milionów. Z punktu widzenia oczarowanego pielgrzyma z ludzkimi nawykami, to napawający smutkiem widok, pielgrzym więc odkrywa w sobie głupi, ludzki odruch, żeby rozgrzać w dłoniach upadłe anioły, umieścić je z powrotem na gałęzi i spróbować zachęcić do latania. Tylko to niemożliwe. Zużyły już swoje źródła energii, wyczerpały rezerwy tłuszczu. Pragnąc odpokutować za wszystkie wykończone przez siebie motyle i gąsienice, pielgrzym usiłuje wrócić życie spadającym z nieba motylom. Jakby tych kilka ofiar miało przekreślić tajemnicę migracji i lotów na orientację w wietrzykach Ameryki Centralnej.
Piękna śmierć motyli sypie się deszczem z pięknego motylowego nieba i nie w rękach człowieka temu przeszkodzić31.
1 J. Brodski, Motyl, przeł. S. Barańczak, w: tegoż, Wybór poezji, Kraków 1985, s. 68–69.
2 Tekst jest przepracowaną wersją wystąpienia na konferencji kulturoznawczej:
„Natura (w) granica(ch) kultury” (Instytut Kulturoznawstwa Uniwersytetu Wroc-ławskiego, 18.11.2011).
3 R.M. Rilke, Malte. Pamiętniki Malte-Lauridsa Brigge, Warszawa 1979, s. 29.
4 Ch. Darwin, The Descent of Man and Selection in Relation to Sex, London 1871, t.
1, s. 392.
5- 12 R. Caillois, Skrzydła motyle, tłum. K. Dolatowska, w: tegoż, Odpowiedzialność i styl, Warszawa 1967,
13 V. Nabokov, Dar, przeł. E. Siemaszkiewicz, Warszawa 1995, s. 170–171.
14 B. Schulz, Pan, w: tegoż, Opowiadania. Wybór esejów i listów, opracowanie J. Jarzębski, Wrocław 1989, s. 52.
15 V. Nabokov, Strong Opinions, New York 1973, s. 3.
16 R.M. Pyle, Between Climb and Cloud, w: Nabokov’s Butterflies. Unpublished and Uncollected Writings, ed. B. Boyd and R.M. Pyle, Boston 2000, s. 58.
17 B. Boyd, Nabokov. Dwa oblicza, przeł. W. Sadkowski, Warszawa 2006, s. 62–63.
18 V. Nabokov, Father’s Butterf l ies, w: Nabokov’s Butterf l ies, s. 204.
19 V. Nabokov, Dar, tłum. E. Siemaszkiewicz, Warszawa 1995, s. 137.
20 Tamże, s. 142–143. (spacja moja – D.C.).
21 V. Nabokov, Pamięci, przemów. Autobiograf i a raz jeszcze, przeł. A. Kołyszko, po-słowie L. Engelking, Warszawa 2004, s. 110–111.
23 V. Nabokov, Wykłady o literaturze, przeł. Z. Batko, Warszawa 2000, s. 38.
24 V. Nabokov, Pamięci, przemów..., dz. cyt., s. 125–126.
25 I. Bergstrom, Disguised Symbolism in „Madonna” Pictures and Still Life, „The Burlington Magazine”, vol. XCVII, 1955, nr 631 (cz. 1), s. 309.
26 W. Rozanow, Pół-myśli, pół-uczucia, przeł. I. Kania, Kraków 1998, s. 166–167 (podkreślenie autora – W.R.).
27 R.B. Onians, The Origins of European Thought bout the Body, the Mind, the Soul, the World, Time and Fate, Cambridge 1988, s. 93.
28 Choć trzeba zaznaczyć, że w greckim imaginarium duszę przedstawiano w różny sposób: „Rzeczywiście, od czasów Homera, psyché wyrażana była jako dym, sen, nietoperz, pszczoła, mucha, by ostatecznie pojawić się w bogatej ikonografii w formie nocnego motyla, aż do tego momentu, w którym Arystoteles i Hezychiusz z Aleksandrii nazwą nocnego motyla psyché”, M. Leone, Signs of the Soul. Towards Semiotic of Religious Subjectwivity, „Signs and Society”, vol. 1, no. 1: 2013, s. 128.
29 „A teraz proszę się przyjrzeć – powiedział Kanner ignorując jej oryginalną uwagę i wskazując ściśniętą pęsetą trójkątnego owada. – Widać dolną stronę, biały spód lewego Vorderflügel (przedniego skrzydła) i żółty spód lewego Hinterflügel (tylnego skrzydła). Nie otworzę mu skrzydeł, ale chyba uwierzy mi pani na słowo. Na wierzchniej stronie, ktorej teraz nie widać, ten gatunek ma, podbnie jak jego najbliżsi krewniacy – bielinek rzepnik i bielinek Manna, oba tu popularne – plamki typowe dla przedniego skrzydła, mianowicie czarną kropkę u samca i czarny Doppelpunkt (dwukropek) u samicy. U tych krewniaków owe znaki przestankowe występują na spodzie, a tylko gatunek, którego przedstawiciela widzi pan tu oto złożonego na mojej dłoni, ma skrzydło niezaznaczone od spodu... ot, taki typograficzny kaprys natury! Ergo jest to Ergane”, V. Nabokov, Patrz na te arlekiny!, przeł. A. Kołyszko, Gdańsk 1993, s. 33–34.
30 K. Środa, Podróże do Armenii i innych krajów z uwzględnieniem najbardziej interesujących obserwacji przyrodniczych, Wołowiec 2012, s. 79–80.
31 M. Holub, Śmierć motyli, w: tegoż, Kłopoty na statku kosmicznym. Eseje, przeł. H. Pustuła, L. Engelking, Izabelin 1998, s. 69–70.
Z książki Znaki szczególne
Dariusz Czaja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.