Opisujący i analizujący życie antropolodzy ze scjentyficznym odchyleniem próbują przepisać je na uogólniające i typizujące pojęcia i kategorie. Ich nazwy zmieniają się w zależności od przyjętej metodologii: struktura, paradygmat, zmiana, system, opad kulturowy itp. itd. Ale istota tej przenośnej szafki z narzędziami jest zawsze ta sama: przepisać z trudem dostępne poznaniu, wciąż wymykające się dotknięciu aspekty życia, mętne, niejednoznaczne, płynne, wieloaspektowe, niespójne, nieciągłe (czasem zgoła niewyrażalne) na pojęcia mające charakter liczmanów wielokrotnego użytku. Nie po to przecież, by – jak sami utrzymują – „odpowiednie dać rzeczy słowo”, ale – jak można mniemać po owocach ich pracy – by nade wszystko zaprezentować się jako rzecznicy naukowego światopoglądu. To znaczy: jako funkcjonariusze instytucji mającej patent i monopol na wiedzę prawdziwą i pewną. Jako ci, którzy naprawdę wiedzą, „jak jest naprawdę”.
Ale to właśnie przekonanie zdaje mi się mocno wątpliwe w odniesieniu do nazywania i rozumienia skomplikowanych i niejednoznacznych warstw rzeczywistego – a nie ubranego w sztuczny pojęciowy kostium – ludzkiego doświadczenia. Bastylia – o czym ci nędzarze nie wiedzą – kryje się w języku. O tym właśnie pisał przed laty Bolesław Miciński, a jego słowa wydają się wciąż boleśnie aktualne:
XIX wiek stworzył mit filozofii naukowej – był to zwykły maquillage, nie miał bowiem w sobie naukowej ścisłości, a odznaczał się całą ohydą stylu protokołów policyjnych i aktów urzędowych. (...) Styl filozoficzny narodził się z ambicji naukowej ścisłości – nonsens – słowa „miłość”, „ironia”, „rozpacz” bardziej są jednoznaczne niż „przyczyna”, „korelacja”, „związek”. Wystarczy powiedzieć słowo „miłość”, aby każdy potrafił odnaleźć w sobie treść wypełniającą zakres tego pojęcia*.
Kłopot w tym, że czciciele scjentyficznego cielca zdają się tej okoliczności w ogóle nie dostrzegać. Dla nich bowiem te pojęciowe abstrakty wchodzące w skład tzw. języka naukowego (tego – jak pisał z właściwą sobie dosadnością Ryszard Przybylski – „kostropatego jęzora do zlizywania banału”**), oznaczają wciąż poręczne i użyteczne narzędzia poznawcze, zwłaszcza w ich aspiracjach do adekwatnego przedstawienia dramatu życia. Nie dostrzegają niestety, że życie (w jego rozmaitych przejawach), które usiłują mozolnie schwytać w sztywny pojęciowy schemat, ucieka im niepostrzeżenie z tekstu. Finalnie więc, miast z wnikliwym, dojmującym, rozumiejącym (by porzucić trudny w obsłudze przymiotnik: „prawdziwy”) opisem pewnego fragmentu rzeczywistości, zostajemy z naręczem abstrakcyjnych pojęć, które tę rzeczywistość nieudolnie naśladują. I to te wydmuszki z naukowym stemplem sprzedawane są następnie na rynku wiedzy jako „prawdziwy obraz rzeczy”, czyli jako obiekty, które – w opinii swawolnych rękodzielników – mają być adekwatnymi reprezentacjami opisywanych miejsc, zdarzeń i rzeczy. Podczas gdy, przy bliższym spojrzeniu, okazują się zaledwie ich marną imitacją. A dzieje się tak zawsze, ilekroć usiłujemy w abstrakcyjnym młynku przemielić tajemną idiomatykę istnienia.
Przywołane przykłady wskazują ostrożnie na to, że ów artystyczny idiolekt (przywołany tu zaledwie w trzech odsłonach) ma większe szanse zbliżenia się do miąższu tego, co rzeczywiste, niż uogólniający, spłaszczający i co najgorsze – każdorazowo sprowadzający nieznane do dobrze znanego – język, uchodzący za naukowo poprawny. Naukowo poprawny, a więc taki, który uwolniony jest od subiektywnego punktu widzenia, retorycznie doskonale sterylny, i co oczywiste: wyprany z wszelkich emocji.
Jeśli promowałbym dzisiaj „nowe idiografie” jako remedium na postną naukową strawę, to dlatego, że – bez względu na kłopoty poznawczej natury, które wraz z nimi mogą się pojawić – przynajmniej mają one szansę napotkania Istotnego. Zgrane języki czysto racjonalnego dyskursu nie otwierają już żadnych nowych drzwi. Odnoszę wrażenie, że służą tylko jako wygodny parawan dla letniego myślenia, albo jako mechanizm konserwujący antropologiczny paradygmat poznania, według którego jedyną tajemnicą wiedzy o człowieku jest to, że żadna tajemnica nie istnieje.
5.
Na koniec, zajrzyjmy na stację kolejową, do jeszcze jednego z przywołanych tu egzemplarycznie miejsc-znaków, przestrzeni – zdawać by się mogło – niekłopotliwej i poznawczo doskonale oswojonej zwyczajności. Bo tam również, jeśli posiada się bystry wzrok i odpowiednio czułe instrumenty retoryczne, niejedno można dostrzec.
Im więcej stacji się widzi, tym więcej chciałoby się ich zobaczyć. A reszta – wszystko to, co znajduje się poza obrębem ich atriów, krytych pasaży i peronów, co tkwią po obu stronach ich gigantycznego żelaznego ogona – jest na ogół, z wyjątkiem nielicznych hoteli i pensjonatów, bardzo mało interesująca. Prawdziwy podróżny potrzebuje tylko stacji i na tych stacjach przebywa. (...)
Nie ma miejsca bardziej ludzkiego, ponieważ nie ma miejsca bardziej ziemskiego niż stacja kolejowa. Tu wszystko przypomina nam, że nie jesteśmy ani rybami, ani aniołami, podczas gdy port morski, lotnisko czy kosmodrom wzbudzają w nas zgubne nadzieje, że uda się nam w coś przeobrazić, ponieważ uciekają się do niezwykłych sztuczek i rozpościerają przed nami obce nam przestworza wody i powietrza w tak łudzący sposób, jakby ta obcość mogła nam być dostępna. Tylko na stacji kolejowej jesteś naprawdę tym, kim jesteś: istotą niechcianą przez wodę, wygnaną (być może) z nieba, źle widzianą także przez ten żywioł, z którego się wywodzisz, mikrokosmosem, który dźwiga w swoich bagażach inne, bierne i podobne do siebie mikrokosmosy, pielgrzymem skończoności, którego stopy niechlubnie dotykają ziemskiego gruntu, zaśmieconego odpadkami, Nikim, który musi sobie wykupić stosowny Bilet, inaczej będzie odpędzony od Wagonu jak parszywa owca, właścicielem tylko tego, co może się zmieścić w jednej walizce***.
Guido Ceronetti, znakomity włoski eseista, wychodzi w swojej refleksji poznawczej od osobistego doświadczenia, ale wyraźnie – krok po kroku – zmierza w stronę swoistego antropologicznego uogólnienia. Albo lepiej: w stronę ejdetycznej nieomal redukcji. To czytelna próba kompresji doświadczenia dworcowego do elementów niezbywalnych. W jego odkrywczym spojrzeniu dworzec kolejowy przestaje być miejscem, które przynależy jedynie do sfery pragmatycznej, związanej z przemieszczaniem się, z komunikacją kolejową. W refleksji Ceronetiego ujawnia on nieprzeczuwane wcześniej pokłady znaczeń, nabiera gęstości symbolu, wiążąc – jakże zaskakująco – naszą ziemską (w dosłownym rozumieniu) egzystencję z innymi żywiołami. Z miejsca, które w przestrzeni naszego myślenia wyznaczały zwykle rutynowe praktyki wsiadania/wysiadania, zmienia się nieoczekiwanie w szkło powiększające ludzkiego bytowania. Tak oto kręgowiec z pretensjami do lotu odsłania swoją gatunkową i metafizyczną tożsamość na stacji kolejowej. Pokazuje się jako byt przygodny, skończony, śmiertelny. Jako istota, dla której byt ziemski jest jedynie przystankiem w dalszej podróży. I, co wielce przy tym istotne, eseistyczne rozpoznania, dokonane na zwykłej stacji kolejowej są – kto ośmieli się zaprzeczyć? – poznawczo otwierające i antropologicznie wiarygodne.
A teraz niech na tych idiograficznych wnioskach scjentysta sobie zęby połamie.
* B. Miciński, Pisma. Eseje, artykuły, listy, wybór i opracowanie A. Micińska, przedmowa J. Błoński, Kraków 1970, s. 194.
** R. Przybylski, Współczesny humanista wobec antropologii chrześcijańskiej, „Znak” nr 317: 1980, s. 1425.
*** G. Ceronetti, Stacje kolejowe, w: tegoż, Drzewa bez Bogów, Kraków 1995, s. 244–245.
Z książki Znaki szczególne
Dariusz Czaja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.