niedziela, 28 maja 2023

Joe Biden, Rishi Sunak i Emmanuel Macron chcą zniszczyć swoje kraje






 Czy oświadczenie Bidena należy uznać za żart, czy efekt jego demencji?

Czułem się trochę leniwy, kiedy pisałem ten scenariusz, i właściwie rozważałem po prostu przeczytanie tytułu wideo, a potem po prostu odtworzenie ścieżki śmiechu przez następne dziewięć minut. Byłoby to trochę trollowe wideo i może zabawne przez kilka sekund, i zaoszczędziłoby mi dużo czasu i wysiłku. Ale byłoby to również głupie – prawie tak głupie, jak pomysł, że biała supremacja jest największym zagrożeniem dla Ameryki – przypuszczam, że taki byłby cel żartu.

Ale pomimo absurdalnego charakteru stwierdzenia, że ​​„biała supremacja jest największym zagrożeniem dla Stanów Zjednoczonych”, stwierdzenie to zasługuje na odpowiednią dyskusję, nie tylko dlatego, że jest w rzeczywistości częścią bardzo poważnego, szerszego zagadnienia.

Co więcej, to stwierdzenie również zasługuje na dyskusję ze względu na to, kto je powiedział. To stwierdzenie nie zostało złożone przez jakąś przysadzistą niebieskowłosą feministkę z 2000 obserwujących na Twitterze i listą problemów ze zdrowiem psychicznym, która jest dłuższa niż lista zaimków w jej biografii na Twitterze! Oświadczenie to złożył Joe Biden, prezydent Stanów Zjednoczonych.

On może być zupełnie niekompetentnym i żenującym prezydentem, ale nadal jest prezydentem. A kiedy tak zwany przywódca wolnego świata składa takie oświadczenie, podnosi to wartość tego stwierdzenia.

Wiem, że każda zdrowo myśląca osoba przewróci oczami, słysząc, że Joe Biden powiedział:

„Biała supremacja jest największym zagrożeniem dla USA”.

Większość ludzi oglądających ten film uzna komentarze Joe Bidena za totalne bzdury [garbage], totalne bzdury wypowiedziane przez prezydenta, który również jest totalnym śmieciem [garbage]. Z tego powodu niektórzy mogą popełnić błąd, opisując to, co powiedział Joe Biden, jako bełkot starca z demencją, który przeważnie wydaje się nie wiedzieć, jaka jest pora dnia. Ale to byłby błąd.

Błędem byłoby również sklasyfikowanie jego słów jako po prostu jego opinii, ponieważ oznaczałoby to, że Joe Biden nie przemawiał w imieniu reszty amerykańskiego establishmentu politycznego.

Co więcej, kiedy Joe Biden wygłosił to oświadczenie przed w większości afroamerykańską publicznością absolwentów Uniwersytetu Howarda w Waszyngtonie, łatwo byłoby odrzucić to wszystko jako kolejną próbę schlebiania czarnym wyborcom "woke".

Ale nie należy tego lekceważyć, to nie było oświadczenie złożone z powodu demencji, to nie były osobiste przemyślenia Joe Bidena i nie była to tylko głupia próba odwołania się do czarnych wyborców.

Wskazanie na sposób myślenia całego establishmentu politycznego, „państwa judeoamerykańskiego"

To, co powiedział Joe Biden, wskazywało na sposób myślenia całego głównego nurtu amerykańskiego establishmentu politycznego. Amerykański establishment, który nazwałem „państwem judeoamerykańskim ”.

A w państwie judeoamerykańskim to, co kiedyś było niesamowitym narodem, założonym przez odważnych, moralnych i pionierskich Białych mężczyzn i kobiet, jest teraz systematycznie niszczone.

Biała supremacja absolutnie nie zniszczy Ameryki!

Ale co niszczy Amerykę? To ważne pytanie, z wieloma poprawnymi odpowiedziami, z których każda ma inną wagę. Mogę jednak kategorycznie stwierdzić, że „ biała supremacja ” absolutnie nie jest jedną z tych odpowiedzi! Biała supremacja nie niszczy Ameryki!

Krótka lista tego, co naprawdę nas niszczy

Zróbmy więc krótką listę tego, co naprawdę niszczy Stany Zjednoczone. Tutaj idzie:

– Niekontrolowana masowa imigracja, zarówno legalna, jak i nielegalna.

– Całkowity upadek prawa i porządku oraz rosnący wskaźnik przestępczości, który jest częściowo spowodowany zarówno masową imigracją, jak i faktem, że policja i sądy dają teraz bezpłatną przepustkę niektórym przestępcom ze względu na ich pochodzenie etniczne.

– Całkowity upadek moralny, który doprowadził do społeczeństwa „wszystko jest dozwolone”, w którym ludzie zachowują się jak jednostki poszukujące przyjemności i wierzą, że ich działania powinny być całkowicie oddzielone od wszelkich form negatywnych konsekwencji.

– Zniszczenie tradycyjnej rodziny i promowanie innych wyborów stylu życia, które obniżyły wskaźnik urodzeń Białych.

– Epidemia narkotyków, która obecnie zabija ponad 100 000 ludzi rocznie i pozostawiła niegdyś wielkie miasta w stanie całkowitego rozkładu.

– Całkowite załamanie gospodarcze z wysłaniem przemysłu za granicę i całymi obszarami kraju, które niegdyś kwitły jako ośrodki produkcyjne leżące w ruinie.

A my dopiero zaczynamy! To wierzchołek góry lodowej – tylko krótka lista, która nie jest w żaden sposób wyczerpująca ani kompletna. I to nie jest kompletne, ponieważ nie zamierzam marnować twojego czasu na wyliczanie wszystkich problemów, o których słyszałeś już wiele razy.

Ale wszystkie problemy, które właśnie wymieniłem, i wiele innych, mieszczą się pod tym samym parasolem. To parasol liberalnej, wielokulturowej, anty-białej polityki, która została stworzona specjalnie po to, by ponownie ukształtować Amerykę ze szkodą przede wszystkim dla Białych; ludzie, którzy są potomkami odważnych odkrywców i pionierów, którzy założyli Stany Zjednoczone.

Czym jest „biała supremacja”?

Tak więc mówię już dość długo i nadal nie doszedłem do tematu „białej supremacji”, o której w końcu jest ten film.

Teraz termin biała supremacja jest bardzo obciążonym terminem i jako taki wymaga pewnego zbadania. Między innymi dlatego, że kiedy Joe Biden lub inni członkowie establishmentu używają tego terminu, mają na myśli coś zupełnie innego niż to, o czym myśli przeciętny człowiek, słysząc termin „biała supremacja”.

Widzisz, dla przeciętnego człowieka termin biała supremacja przywołuje negatywne stereotypy wściekłych białych mężczyzn w mundurach, którzy znęcają się nad mniejszościami etnicznymi. Ale kiedy Joe Biden używa terminu biała supremacja, bynajmniej nie to ma na myśli.

Joe Biden używa terminu „biała supremacja” w odniesieniu do białych ludzi, którzy mają jakąś formę preferencji grupowych i którzy chcą korzystać ze swoich praw do organizowania się w celu obrony siebie i swoich społeczności przed problemami, o których mówiłem wcześniej.

I to wszystko może wydawać się dziwne. To prawie jak prezydent Stanów Zjednoczonych, człowiek, który przewodniczy całkowitemu zniszczeniu Ameryki, człowiek, który otrzymał rekordowo niskie oceny i człowiek, który popiera wiele – jeśli nie wszystkie – z destrukcyjnych trendów, które są niszcząc Stany Zjednoczone, teraz atakuje samostanowienie Białych, jakby to był największy problem, z jakim boryka się Ameryka! I… to nie jest prawie tak, właśnie to robi! I robi to nie bez powodu.

A ten powód jest bardziej nikczemny, niż mogłoby się wydawać.

Samostanowienie białych i preferencje białych w grupie są w rzeczywistości rozwiązaniem

Widzisz, samostanowienie Białych i preferencje Białych w grupie nie tylko nie stanowią problemu, ale w rzeczywistości jest to jedyne rozwiązanie rzeczywistych problemów, które wymieniłem wcześniej. Biali ludzie spotykają się, biorą swój los z powrotem w swoje ręce, odcinają się od nieudanego wielokulturowego systemu narzuconego im przez państwo judeoamerykańskie, Biali ludzie przyjmują swoje tradycje, swoją kulturę i kodeksy moralne, które pomogły im stworzyć, to co było niegdyś silnym, spójnym i dobrze prosperującym narodem – to jedyne rozwiązanie, które może ocalić Amerykę i uchronić naród amerykański przed zniszczeniem.

Atak Bidena na białych oznacza nazwanie rozwiązania problemu jako przyczyny tego problemu

To, co robi Joe Biden, kiedy atakuje białą supremację, jest odpowiednikiem lekarza, który patrzy na chorego pacjenta, a następnie deklaruje, że przyczyna wszystkich jego dolegliwości jest w rzeczywistości jedyną rzeczą, która może go wyleczyć. To skutecznie gwarantuje, że chory pacjent nigdy nie wyzdrowieje! Dlaczego, u licha, chora osoba miałaby przyjmować coś, co pogorszyłoby jej objawy i faktycznie powoduje jej chorobę?

Oczywiście żaden z chorych by tego nie chciał! Przez nazywanie rozwiązanie problemu przyczyną tego problemu, problem nieuchronnie się pogarsza i w rzeczywistości jest bardzo mało prawdopodobne, aby kiedykolwiek został rozwiązany! Ale taki jest właśnie plan!

 To nie jest pomyłka ani seria niefortunnych zbiegów okoliczności. To nie jest przypadek, gdy politycy są oderwani od rzeczywistości lub lider mówi coś, w co tak naprawdę nie wierzy, że jest prawdą, aby zadowolić niewielką publiczność absolwentów. To jest plan! Plan zniszczenia Ameryki!

Atak na Białych to przemyślany plan realizowany przez wszystkich zachodnich przywódców

I jest to plan, w którym biorą udział wszyscy zachodni przywódcy, nie tylko Joe Biden. Wszyscy zachodni przywódcy czytają teraz z tego samego scenariusza. W rezultacie nie jest to tylko plan zniszczenia Ameryki, ale plan mający na celu zniszczenie zachodniego świata, jaki znamy. A wszyscy zachodni przywódcy będą nadal zapewniać swoich odbiorców krajowych, że problemy, które widzą, nie są w rzeczywistości spowodowane liberalizmem, tolerancją czy otwartymi granicami.

O nie! Ci przywódcy powiedzą swoim ludziom, że:

„Liberalizm uczynił nas wielkimi, silnymi i wspaniałymi, a zagrożeniem dla naszej obecnej utopii są w rzeczywistości ci nieznośni Biali ludzie, którzy chcą cofnąć zegary do czasów, gdy ich narody były etnocentryczne, jednorodne, wolne od przestępczości i skupione na rodzinie” prawach moralnych i kiedy ich lud trwał we własnej kulturze i tradycjach!”

Tak, wszyscy usłyszymy, że:

„Biała supremacja jest tym, co niszczy Zachód!”

A co za tym idzie, podstawową przyczyną naszego upadku są oczywiście ci okropni Biali ludzie, którzy po prostu nie mogą przestać rujnować wszystkiego wszystkim.

A z tych okropnych Białych – najgorsi z najgorszych to ci, którzy po prostu chcą być sami, zostawieni wśród siebie, ci Biali, którzy chcą się wyrwać z objęć wielokulturowości i żyć z innymi Białymi, oni są najbardziej niebezpieczni ze wszystkich! To oni są „zwolennikami supremacji”, którzy stanowią największe zagrożenie dla Ameryki i każdego zachodniego narodu!

Kłamstwo „białej supremacji” ma zapobiegać istnieniu homogenicznych białych społeczności

To oczywiście wszystko bzdury! To jest kłamstwo! Ale to nie tylko kłamstwo, to w rzeczywistości całkowite odwrócenie prawdy.

Biali ludzie, którzy pragną samostanowienia i ponownego odkrycia swoich etnocentrycznych korzeni, są rozwiązaniem prawdziwych problemów Zachodu!

A powód, dla którego establishment tak desperacko demonizuje tych Białych, którzy chcą się odłączyć i tworzyć własne społeczności oraz badać ich kulturę, tradycje i podążać za preferencjami grupowymi, jest jasny: Dzieje się tak dlatego, że anty-biały establishment obawia się homogenicznych białych społeczności. Nie dlatego, że homogeniczne białe społeczności chcą wyrządzić jakąkolwiek krzywdę wielokulturowym społecznościom, ale dlatego, że homogeniczne białe społeczności działają!

A ponieważ homogeniczne społeczności białych działają, społeczności te ujawniają, jak okropne jest życie na obszarach wielokulturowych. I dlatego system nie może pozwolić na istnienie jednorodnych białych społeczności i dlatego system musi atakować, demonizować, a nawet więzić Białych ludzi, którzy nawołują do takich jednorodnych białych społeczności!

Ponieważ te jednorodne białe społeczności pokazują dokładnie, jak liberalna wielokulturowość jest rakiem dla Zachodu.

Joe Biden, Rishi Sunak i Emmanuel Macron chcą zniszczyć swoje kraje

Krótko mówiąc, Joe Biden chce zniszczenia Ameryki! Tak jak Rishi Sunak chce zniszczenia Wielkiej Brytanii! A Emmanuel Macron chce zniszczenia Francji!

I dlatego wszyscy ci ludzie – i wielu im podobnych – muszą atakować tak zwaną „białą supremację”. Krótko mówiąc, chcą ujrzeć upadek Zachodu. I jako tacy chcą zaatakować jedyną rzecz, która może zapobiec temu upadkowi. I to są Biali ludzie dążący do samostanowienia i pokojowej separacji.

Zachód leży na łożu śmierci, a lekarstwem jest samostanowienie białych

Zachód leży na łożu śmierci, a ci, którym powierzono zarządzanie społecznymi truciznami, które doprowadziły nas do tego punktu, deklarują teraz, że jedynym lekarstwa na te trucizny – samostanowienie Białych i preferencje grupowe – są w rzeczywistości główną przyczyną wszystkich naszych problemów.

Mark Collett
Oryginalna transkrypcja
https://katana17.com/2023/05/26/mark-collett-white-supremacy-the-greatest-threat-to-america-may-19-2023-transcript/

piątek, 26 maja 2023

Z ciemności w ciemność

 


Dobrze więc: jeśli nie „kultura", to co? Wprowadź­ my zatem do zatęchłego antropologicznego słownika (akulturacja, obyczaj, zmiana kulturowa...) nieco przy­kurzone, co nie znaczy: martwe, pojęcie „życia". „Ży­cia" w całej jego prostocie i... skomplikowaniu. Trzeba będzie powrócić tym samym do elementarnej charak­terystyki tego terminu, tak jak pojawia się ona w pi­smach filozoficznych Wilhelma Diltheya, najważniej­szego z przedstawicieli tzw. filozofii życia przełomu XIX i XX stulecia. Z Diltheyem jest ciekawa sprawa. Wspo­mina się zawsze jego nazwisko, ilekroć mowa o odle­głym sporze o odrębny status poznawczy humanistyki czy dyskusjach o naturze interpretacji, ale w zasadzie traktuje się jego pomysły niemal wyłącznie jako etap (przezwyciężony) w historii filozofii. Docenia się jego wpływ na późniejsze wielkości (Husserl, Heidegger), ale jego filozofia życia traktowana jest jako szacowny, ale jednak zabytek w dziejach pojęć filozoficznych. W pracach antropologicznych, nieufnych wobec kon­ceptów filozoficznych, jako żywa inspiracja metodolo­giczna pojawia się rzadko.13 Tymczasem wydaje się, że pojęcie „życia", ma w dalszym ciągu intrygującą moc oddziaływania.14 Obejmując treści bardziej podstawo­we i daleko szersze niż pojęcie „kultury", rejestruje bo­wiem i uwzględnia nie tylko poznawalne, ale także niedyskursywne i semantycznie ciemne, niedookreślo­ne sfery rzeczywistości, może być dla niego interesują­ cą przeciwwagą.

Przypomnijmy: dla Diltheya polemizującego z róż­nymi odmianami filozofii świadomości to właśnie „ży­cie" stanowiło fundamentalną i nieredukowalną pod­stawę namysłu nad człowiekiem. Pojęcie „życia" skie­rowane było przeciwko wszelkim uroszczeniom rozu­mu abstrakcyjnego, przeciwko wszelkim konstrukcjom teoretycznym, niemającym umocowania w empirii. 

W miejsce świadomości pojawia się u niego życie jako pierwsza, podstawowa struktura znacząca, jako sposób bycia człowieka. Nie przypadkiem Heidegger będzie podkreślał swój dług wobec Diltheya (czy heiedeggerawskie Dasein jest powtórzeniem, czy rozwinięciem diltheyowskiego „życia" w innym języku pojęciowym, to osobny problem). Dilthey wielokrotnie utrzymywał, że wszystkie pojęcia, którymi próbujemy opisywać i in­terpretować zachowania człowieka, właśnie z życia się wywodzą, że innymi słowy: „życie poznaje życie" (czyż­by prasformułowanie tezy o poznawaniu „kultury przez kulturę"?). I jest to sytuacja trwała. Poza życie, jako pierwotne datum, nie można wyjść, z niego pochodzą kategorie, które stać się mogą narzędziami jego opisu. Pojęcie życia wprowadza Dilthey z całą towarzyszącą mu dwuznacznością. Jest bowiem życie przedmiotem, ale i podmiotem poznania. Kategorie życia nie są jedy­nie formami pozwalającymi okiełznać chaos doświad­czenia, ale równocześnie sposobami, w jakich życie się uzewnętrznia.

Czym jest dokładniej owo „życie", jak je rozumieć? Niewątpliwie jest czymś innym niż fenomen czysto biologiczny, 15  i to bodaj jedyna rzecz, o której można powiedzieć bez żadnych dwuznaczności. Dilthey do-określał je wielokrotnie, oddawał jego znaczenie w wielu terminach i określeniach metaforycznych. Bez wątpienia jego eksplikacja tego pojęcia daleka jest od tak miłej sercu uczonego jednoznaczności. Chciałoby się powiedzieć, że jest równie bogata i wie­loznaczna (co dla wielu znaczy po prostu: mętna i po­krętna) jak... samo życie. W jednej z jego opisowych charakterystyk, zwraca Dilthey uwagę przede wszyst­kim właśnie na to, jak wymyka się ono jednoznacz­nym określeniom, jak oscyluje na granicy między oczywistością i esencjalną niepojętością: „Słowo życie oznacza coś każdemu z nas najlepiej znanego, rzeczy­wistość najintymniejszą, ale równocześnie i najciem­niejszą, ba, zupełnie niemożliwą do zbadania. Czym jest życie - zagadka to nie do rozwiązania. Wszelki na­mysł, wszelkie myślenie i badanie wyrasta z tak nie­zbadanej rzeczywistości. Korzenie wszelkiego pozna­wania tkwią w tym niepoznawalnym w swej pełni ży­ciu. Można opisywać życie. Można uwydatniać jego poszczególne cechy charakterystyczne. Można śledzić w tej wzburzonej melodii jej jak gdyby rytm i akcent.

Ale nie można rozebrać życia na czynniki. Zycie jest nieanalizowalne. Żadna formuła, żadne wyjaśnienie nie jest w stanie wyrazić, czym jest życie. Pojawiając się w życiu i istniejąc w układzie życia, myślenie bo­wiem nie może nawrócić poza życie. Życie pozostaje dla myślenia niedocieczonym jako dana, do której ono samo należy, poza którą zatem nie może ono na­wrócić. Myślenie nie może nawrócić poza życie, po­nieważ jest jego wyrazem. Najważniejsze pojęcia, z pomocą których pojmujemy świat, są kategoriami życia. Jakimże sposobem moglibyśmy z pomocą pojęć, wyodrębnionych i poprzez abstrakcję oczyszczonych z życia, wyjść poza życie".16

Nie można adekwatnie wypowiedzieć życia, bo my­ślenie analityczne, które próbuje ten cel osiągnąć, nie może oderwać się od obiektu swojego opisu, nie jest w stanie go transcendować, przeciwnie: zawsze jest je­go ekspresją. Dilthey pokazywał będzie i przekonująco dowodził, jak wątłe i kruche są nasze narzędzia po­znawcze, jak niezdarnie próbują wyjść poza „przyro­dzone" im ograniczenia. Żyjemy otoczeni ścianami, powtarzał, i poza nie nie sposób wyjść. Toteż lektura życia, czytanie w jego znakach nie ma, bo mieć nie może, ostatecznego końca. Życie musi być wciąż na nowo wypowiadane. Jakże dalekie to od późniejszego optymizmu poznawczego w humanistyce, która wi­działa swoją szansę wyjścia z kryzysu epistemologicznego w przyjęciu modelu dostarczonego przez przyro­doznawstwo.

Zasługą Diltheya jest wydobycie na jaw całego dy­namizmu, pulsowania, zmienności kategorii życia, jego dziejowości. Wnikliwa komentatorka diltheyowskiej filozofii, zauważa, że utożsamienie życia z dziejowością jako przestrzenią pojawiania się znaczeń pozwala mó­wić o logosie życia, o trwałej jego dyspozycji do wydo­bywania z siebie struktur, na podstawie których może być rozumiane. „Logos życia jest więc dziejowym procesem, w trakcie którego dochodzi do głosu zna­czenie życia i kształtują się jego struktury; dopiero ja­ko dziejowe, czyli podlegające dynamice ekspresji, ży­cie jest poznawalne. Proces ten nie czyni go jednak całkowicie przejrzystym i nie jest w stanie usunąć irra­cjonalnej reszty; jako niosące nowość, otwarte ku przyszłości - życie pozostaje niezgłębialne". 17

Ów logos życia jest więc kategorią paradoksalną. Wskazuje, że życie może być rozumiane, poznawalne, ale tylko do pewnego stopnia. Pojawianie się znaczeń, nadawanie kształtu przepływającemu, dynamicznemu strumienio­wi życia to jeden aspekt zjawiska. Drugim jest nieod­łączne od jego „jasnej" części, ciemne tło, jak i otwar­tość biorąca się z jego „wychylenia" w przyszłość.

W jednym z bardziej przejmujących fragmentów swo­jego dzieła odnotowuje Dilthey: „W obu kierunkach życie niknie w ciemności. W ciemności tonie jego po­czątek, ciemność spowija jego koniec. Ciemność ta ro­dzi w nas obawy, nadzieje, najrozmaitsze afekty. Pod ich wpływem powstaje wiara, poezja i metafizyka... To z ciemności wybiegające i w ciemność biegnące życie chciałby człowiek wpisać w jakiś układ, w którym ży­cie stałoby się dlań pojmowalnym". 18

Nawet w auto­biografii, którą uznawał on za najbardziej instruktywną formę, jaką przybiera rozumienie życia, dostrzega momenty niepoddające się analitycznemu rozbiorowi: 

„Autobiografia jest objaśnieniem życia w jego tajemni­czym splocie przypadku, losu i charakteru. Gdziekol­wiek spojrzymy, tam nasza świadomość próbuje uporać się z życiem. Nasze losy, jak również nasza istota, na­pełniają nas cierpieniem i zmuszają, byśmy się z nimi rozumiejąco pogodzili. Przeszłość tajemniczo nęci, by­śmy poznali nici znaczenia jej momentów. Jej eksplika­cja pozostaje jednak niezadowalająca. Nigdy nie upo­ramy się z tym, co nazywamy przypadkiem: zdarzenia, które jako wspaniałe czy jako straszliwe stały się znaczącymi dla naszego życia, zawsze zdają się wkraczać przez bramy przypadku". 19

To ciekawe, u Łotmana przypadek jest jedynie sy­gnałem otwartości systemu znakowego, czymś nie­przewidywalnym, ale dającym się w dużym stopniu ex post zrekonstruować i wytłumaczyć; u Diltheya przy­padek jest emanacją niewytłumaczalnego, jest każdo­ razowo zwiastunem tajemnicy.

Poznanie żywego, pulsującego życia, życia z jego niedającą się precyzyjnie wykreślić trajektorią przy­padków, zawsze będzie naznaczone skazą nieadekwatości. Analiza życia skazana jest tedy na niedopowie­dzenie, a w ostateczności niewypowiedzenie. Inter­pretacje życia zawsze zawierać będą w sobie ową, nie­ usuwalną „ślepą plamkę" poznania. Ale nie jest to okoliczność epistemologicznie frustrująca. Nie jest to świadectwo bezradności poznawczej, ale konsekwen­cja źródłowej, pierwotnej, nieprzekraczalnej ontologii życia. To po prostu uznanie twardej konieczności, któ­ra wynika z przekonania, że każde „pozytywne" rozwią­zanie zagadki życia staje się kolejnym pytaniem, na które trzeba dać odpowiedź. Przyjmuje ono naturę ho­ryzontu, który - mimo naszych prób schwytania go -wciąż będzie rysował się przed nami. Doskonalenie i wysubtelnianie naszych narzędzi poznawczych nicze­go w tej sytuacji nie zmieni. Życie pozostanie nieod­gadniona i nieodgadywalną z natury rzeczy zagadką.

Jeszcze raz Dilthey: „życie zawsze pozostaje dla nas za­gadką, przeto i uniwersum musi pozostać dla nas za­ gadkowym. Gdybyśmy mogli analizować życie, wyja­śniłaby się nam tajemnica świata" 20  Warto podkreślić wagę tego równania: życie = świat. Pytanie o życie, o to, jak się jawi, nie jest zatem jakimś pytaniem, jed­nym z wielu, pytaniem, które dotyczyłoby pewnego wydzielonego obszaru doświadczenia. Dilthey wyraź­nie mówi, że w pytaniu o życie wybłyska niejasno ta­jemniczy sens Całości.

13 Nawiasem mówiąc, gdy chodzi o skalę i wnikliwość polskiej re­cepcji Diltheya, bez wątpienia ma rację Grzegorz Sowiński, tłu­macz arcyciekawych fragmentów z obszernego dzieła niemiec­kiego filozofa, że jest ona minimalna, a w niektórych przypad­kach wręcz skandaliczna, por. G. Sowiński, Ku myśli myśliciela. Zapiski hermeneutyczne na marginesie dzieła Wilhelma Diltheya, w: Wokół rozumienia..., s. 120
14  Z badaczy zwyczajowo łączonych z filozofią życia na odkrycie przez antropologię oczekuje bez wątpienia jeszcze Georg Simmel, autor błyskotliwych antropologicznych rozpraw i esejów, który w wyniku administracyjnego przyporządkowania został zesłany do obozu socjologii i prawem bezwładu tam już pozostał.
15  Co wyraźnie odróżniało Diltheya od Nietzschego czy Bergsona, innych przedstawicieli ówczesnej filozofii życia.
16  W. Dilthey, Rozumienie i życie, w: Wokół rozumienia..., s. 87
17  E. Paczkowska-Łagowska, Logos życia. Fiłozofia życia w kręgu Wilhelma Diltheya, Gdańsk 2000, s. 92
18  W. Dilthey, Rozumienie i życie..., w: Wokół hermeneutyki...., s. 94 14  Dilthey, Rozumienie i życie, s. 83

Dariusz Czaja

fragment Życie, czyli nieprzejrzystość

J. Bocheński - O sensie życia


Co to jest sens życia? Można by odpowiedzieć na to pytanie zestawiając zwroty, w których wyrażenie “sens życia" występuje, czyli stosując dobrą analityczną metodę. Chcę jednak tutaj użyć innego sposobu a mianowicie podejść do sprawy od konkretnego przykładu utraty tego sensu, bo z nim jest podobnie jak ze zdrowiem: czym jest i jak jest ważne odkrywamy dopiero, gdyśmy je stracili.

Oto więc mój przykład, nie wymyślony, ale rzeczywiście przeżyty. Mój dawny student i przyjaciel, nazwijmy go Andrzejem, ma lat dwadzieścia pięć, jest zdrowy, przystojny, bardzo inteligentny - czytałem jego rozprawę doktorską, jest pierwszej klasy. Jest sportowcem - uważam go za doskonałego pilota i spadochroniarza. W dodatku jest bardzo bogaty. Jeśli mnie intuicja nie myli, gdziekolwiek on się pojawi, serduszka panienek zaczynają bić szybciej. I nic dziwnego: jeśli o kim, to o nim można powiedzieć, że się w czepku urodził. Otóż parę miesięcy temu spotkałem go w barze, w opłakanym stanie. Siedział sam, skurczony, oczy podbite, obraz fizycznej ruiny. Wyglądał tak, jakby sobie jakieś trutki wstrzykiwał. Pytam się go co się dzieje. “Moje życie sensu nie ma". A dlaczego? Zawód miłosny? “Nawet nie. Po prostu to wszystko sensu nie ma."

Oczywiście zacząłem się zastanawiać, jakby mu pomóc w odnalezieniu tego sensu. A że się niemało logiką parałem, pokusa była znaczna, aby mu przedłożyć taki oto sylogizm: “Życie człowieka młodego, zdrowego itd. ma sens; otóż ty jesteś człowiekiem młodym, zdrowym itd.; a więc twoje życie ma sens". Tylko, że to by się na nic nie zdało. Stosowanie takiego rozumowania do jego położenia, do sprawy sensu jego życia, sensu nie ma - jest bezcelowe.

Dlaczego? Dlatego że mamy tu do czynienia z czymś, co z ogólnikami (w rodzaju mojego “każdy człowiek") nie ma nic wspólnego. Dlatego, że sprawa sensu życia jest sprawą w najwyższym stopniu indywidualną, osobistą, prywatną. Jest nawet, jeśli się nie mylę, podwójnie prywatną. W wypadku Andrzeja chodzi o sens jego życia i o sens tego życia dla niego. Andrzejowi jest najzupełniej obojętne czy i o ile jego życie ma sens dla mnie czy dla ciebie, dla Społeczeństwa, Proletariatu, Sprawy i tym podobnych. Rzecz w tym, że ono dla niego sensu nie ma. Mówienie o sensie życia “w ogóle" i wszelka próba przekonywania takiego Andrzeja z ogólnego stanowiska są skazane na niepowodzenie. Piszę więc moje pierwsze twierdzenie:

1.1. Sprawa sensu życia jest sprawą prywatną.

Wyjaśniam. Chodzi najpierw o to, że nie ma sensu mówić o sensie życia zbiorowości, na przykład narodu. Chodzi zawsze o życie jednostki. Następnie mamy do czynienia ze sprawą o tyle prywatną, że zbiorowość (to jest inni ludzie) są wobec niej bezsilni. Naturalnie, że utrata sensu życia może być w pewnych warunkach skutkiem pewnych układów społecznych, ale bezpośredniego wpływu na ten sens inni ludzie, a więc i zbiorowość, nie mają. Mamy do czynienia ze sprawą prywatną.

Wydaje mi się, że należy na to położyć nacisk, bo żyjemy w okresie rozpasanej propagandy “społecznej". Jesteśmy wszyscy tak strasznie uspołecznieni, że nawet istnienia spraw prywatnych nie dostrzegamy. A tymczasem właśnie najważniejsze sprawy człowieka są czysto prywatne; tak, obok sensu życia, cierpienie, miłość, śmierć i tym podobne. O tym jednak jeszcze później.

Moje twierdzenie daje, przy całej swojej banalności, pewien - jak mówią Francuzi - bouquet spirituel - obrok duchowy, a mianowicie regułę postępowania. Sformułował ją, znacznie lepiej niżbym ja potrafił, poeta (poeci są moim zdaniem mistrzami w takich sprawach), a mianowicie Kipling, w pierwszych wierszach “Do mojego syna":

If you can keep your head when all around you
Are losing theirs and blaming it on you
If you can trust yourself, when all men doubt you...

Ja to rozumiem tak: sensu życia nikt mi nie da. Muszę go znaleźć i zachować sam. Bo keep my head znaczy między innymi to właśnie. Nikt mi tu nie pomoże.

Stwierdzenie prywatności sensu życia jest pierwszym krokiem w jego analizie. Posiada on wprawdzie pewne znaczenie, ale jest małym, powiedziałbym formalnym, krokiem. Trzeba nam dalej pytać: “Co to jest sens życia? Co znaczy tutaj sens"?

Mówimy o sensie i bezsensie przede wszystkim gdy chodzi o słowa, znaki, mowę. Dane wyrażenie ma sens dla mnie, jeśli ja jego znaczenie rozumiem, a jest bezsensowne, gdy tak nie jest. Na przykład wyrażenie “krowa" ma sens dla mnie, natomiast “wokra" go nie ma (dla Chińczyka zapewne i “krowa" i “wokra" są równie bezsensowne). Takie jest pierwsze, najpospolitsze znaczenie słowa “sens". Jednak w tym znaczeniu na pewno go nie używamy, gdy mówimy o sensie życia. Życie nie może przecież mieć znaczenia, przynajmniej w tym słowa znaczeniu, w którym wyrażenie je posiada.

Ma natomiast, albo przynajmniej może mieć, wartość. (Nawiasem mówiąc wartość ma coś, co jest dla mnie znaczne, z czego wynika, że jakieś pokrewieństwo między sensem życia a sensem wyrażenia przecież istnieje - choć go wytłumaczyć nie potrafię).

Powiedzmy więc, że moje życie ma sens kiedy ja uważam, sądzę, czuję itd., że ono ma wartość dla mnie, czyli prostszymi słowami, kiedy uważam, czuję itd., że warto żyć. To jest, zdaje mi się, jasne.

Nieco ściślej:

1.2. Życie danego człowieka ma dla niego w danej chwili sens, kiedy on w tej chwili sądzi, czuje itd., że warto mu żyć.

Ale kiedy tak jest? W jakich okolicznościach i pod jakimi warunkami? Istnieje jeden wypadek, w którym o sensie życia nie można wątpić, a mianowicie wtedy, kiedy istnieje jakiś cel do którego się dąży, który chciałoby się osiągnąć. Oto ilustracja na tym samym naszym Andrzeju. Odbyłem kiedyś z nim lot wysokogórski w złej pogodzie. Andrzej był kopilotem, z obowiązkiem, jak zwykle w lotach na widoczność, dbania o mechanikę. Nawalił nam silnik, oblodzenie gaźnika. Trzeba było widzieć mojego Andrzeja w tym impasie. Przez dobrych dziesięć minut był całkowicie pochłonięty przez swoje zadanie, skoncentrowany, z wolą napiętą w jednym kierunku tylko, aby doprowadzić maszynę do porządku. Ja pilotowałem, więc to do mnie nie należało, ale mogłem go z ukosa obserwować. Był wspaniały i udało mu się dokonać tego, czego chciał, a mianowicie przywrócić normalne obroty silnika. O sensie życia Andrzeja w czasie tych minut nie można było rozsądnie wątpić, bo on miał cel - uruchomienie maszyny, to jest uratowanie samolotu i naszej skóry. Kiedy taki cel komuś jasno przyświeca, sens życia, że tak powiem, pojawia się.

1.3. Jeśli w danej chwili istnieje cel do którego dany człowiek dąży, jego życie ma w tej chwili sens.

I znowu obrok duchowy czyli regułka moralna. Kiedy twój sens życia jest zagrożony, staraj sobie znaleźć cel, do którego mógłbyś intensywnie dążyć. To jest rada, którą dałem niedawno na pół sparaliżowanemu przyjacielowi, zagrożonemu próżnią, jaką za sobą pociąga utrata sensu życia. Powiedziałem mu: dyktuj twoje pamiętniki. A kiedy mi jego żona powiedziała, że to będzie dla niego miłą rozrywką, zaprzeczyłem gwałtownie, on potrzebuje nie rozrywki, ale poważnego celu. Niech więc myśli o tych pamiętnikach jako o ważnej rzeczy, która ma się ukazać drukiem. Sens życia zaraz się znajdzie.

Jak dotąd rozważania moje poruszały się na płaszczyźnie spraw prostych, żeby nie powiedzieć banalnych. Może niejeden czytelnik oburzy się nawet, że cenny papier na takie banały marnuję.
Odpowiedziałbym mu, że mam do banałów, jako logik, bardzo wielki szacunek, bo ostatecznie cała logika jest zbiorem banalności.

Można się z niej np. dowiedzieć, że deszcz pada albo nie pada i że jeśli krowa ryczy, to krowa ryczy. Na to, powie mi ktoś, wielkiej mądrości nie potrzeba. Tylko, że w logice z tych banałów wyszło coś, co znowu tak bez znaczenia nie jest: cybernetyka, a więc ta ogromna rzecz, która w tej chwili nasz sposób życia gruntownie przemienia, a w której nikt poza logikami niczego nie rozumie. No ale o tym później. 

Na razie chciałbym tylko powiedzieć, że wypada nam teraz wyjść z banalności, że tak powiem łatwych, do nieco trudniejszych. Tak to zawsze w logice się dzieje. Trzeba więc będzie trochę wysiłku.

Idzie o takie oto zagadnienie: czy nasze twierdzenie l .3 da się odwrócić? Czy skoro ono jest prawdziwe, prawdziwe jest także twierdzenie odwrotne:  (F 1.1) Jeśli życie danego człowieka ma sens w danej chwili, to on dąży w tej chwili do jakiegoś celu.

Możemy sobie w stosunku do tego zdania postawić dwa pytania. Po pierwsze, czy ono z poprzedniego twierdzenia (1.3) wynika?, Po drugie, czy niezależnie od tego jest prawdziwe? Odpowiedź na pierwsze pytanie jest łatwa, przynajmniej dla logika. F 1.1 z 1.3 nie wynika. To dlatego, że całkiem ogólnie z “jeśli A to B" nie wynika “jeśli B to A". Na przykład, z tego że, jeśli jestem słoniem, to jestem zwierzęciem, wcale nie wynika, że jeśli jestem zwierzęciem, to jestem słoniem. Bo ja wprawdzie jestem na pewno zwierzęciem, ale jako żywo nie słoniem, przynajmniej w dosłownym “słonia" znaczeniu. A więc, kto przyjmuje pierwsze nasze twierdzenie (1.3) nie musi, logicznie, przyjąć także jego odwrócenia (F 1.1).

Teraz uwaga. Z tego, że tak jest, wcale jeszcze nie wynika, aby drugie twierdzenie musiało być fałszywe. Bo nieraz coś z jakichś prawdziwych przesłanek nie wynika, a przecież jest prawdziwe. Na przykład, to że dziś deszcz pada, nie wynika z tego, że istnieje księżyc, ale to nie przeszkadza, że dziś rzeczywiście deszcz pada.

Nasze twierdzenie (F 1.1) mogłoby więc być mimo wszystko prawdziwe.

W rzeczy samej widzę, że wielu znacznych myślicieli uważało je za takie, to jest sądziło, że istnienie celu jest co najmniej koniecznym warunkiem istnienia sensu życia. Tak, jeśli się nie mylę (choć nie całkiem wyraźnie) sądził Arystoteles. Tak samo bodaj większość myślicieli chrześcijańskich. Tak wreszcie egzystencjaliści pierwszej połowy naszego wieku. Jeśli więc autorytet ma jakakolwiek wartość w takich sprawach, to trzeba powiedzieć, że mamy tu dość ważki argument za przyjęciem owej tezy (F 1.1). Mimo to po długim namyśle przyszedłem do przekonania, że ona jest fałszywa.

Chcę jej zadać kłam i będę się starał wykazać prawdziwość twierdzenia przeciwnego, a mianowicie, że istnienie celu, do którego się dąży, nie jest koniecznym warunkiem istnienia sensu życia.

1.4. Istnieją chwile, w których dany człowiek do żadnego celu nie dąży, a w których jego życie ma przecież sens.

Zdaję sobie sprawę, że wygłaszam tu coś nie tylko bardzo niepopularnego, ale nawet pozornie sprzecznego ze zdrowym rozsądkiem. Bo na pierwszy rzut oka sens życia zdaje się być tak bardzo z owym dążeniem związany, że bez dążenia zdaje się nie być możliwego sensu. J.P. Sartre ogłosił kiedyś świetną sztukę teatralną pt. “Le Mur" (Mur), w której opisuje położenie człowieka skazanego na śmierć. Ten człowiek nie może już do niczego dążyć, bo nie ma żadnej przyszłości. Za parę godzin będzie rozstrzelany. Jego życie jest najzupełniej pozbawione sensu. Zdawałoby się więc, że życie nie da się pomyśleć bez dążenia.

Nawiasem mówiąc egzystencjaliści, a więc Sartre i przede wszystkim Heidegger, podbudowują ten pogląd swoistą teorią istnienia ("egzystencji") ludzkiej. Sądzą bowiem, że to co jest w człowieku istotnie człowieczego, a więc owa “egzystencja" (Dasein u Heideggera) jest jakimś rzucaniem się wprzód, projektem (po niemiecku Ent-wurf). Być dla człowieka to to samo co być wypiętym ku czemuś, ku przyszłej swojej egzystencji. Naturalnie, jeśli tak jest, to bez dążenia nie może być sensu życia, bo człowiek bez owego rzucania się wprzód w ogóle nie istnieje. Jego istnienie jest rzucaniem się, dążeniem. I ten pogląd wydaje mi się z gruntu fałszywy. Co prawda nasze istnienie bardzo często, zapewne w znacznej większości chwil, łączy się z dążeniem. Ale wydaje mi się, że dążeniem nie jest. A jeśli tak, to może być sens życia bez dążenia.

Aby uzasadnić to mniemanie, wystarczy przytoczyć parę przykładów chwil, w których człowiek do niczego nie dąży, ale jego życie ma przecież sens i, co więcej, istnieje on bardzo intensywnie.
Przytoczę dwa takie przykłady.

Najpierw przeżycie z wakacji. Po kąpieli morskiej leżę na piasku, zażywam wiatru i słońca. Żadne czarne myśli o bezsensie życia mi do głowy nie przychodzą, żyję oczywiście całkiem dobrze, sensownie, intensywnie, a przecież do niczego nie dążę. Mamy tutaj wypadek, w którym sens życia jest, ale żadnego dążenia nie ma. Co prawda, kiedy ten przykład moim egzystencjalistycznym przyjaciołom przytoczyłem, krzyknęli chórem i z oburzeniem, że takie życie jest życiem zwierzęcym, że i pies słońca i wiatru używa. Na co powiedziałem im, że ja tak ogromnej różnicy między człowiekiem a zwierzęciem nie widzę (o tym będzie mowa, gdy przyjdziemy do humanizmu) i że nie sądzę byśmy mieli prawo naszej miłej sobace owej egzystencji odmawiać. Ale mniejsza z tym. Mam lepszy przykład.

Opowiadają o Riemannie, że kiedy wykończył swój genialny system nieeuklidesowej geometrii, zwierzył się przyjacielowi z wielkiego przeżycia. Miał, mówił, jakby intuicję całości systemu w jego pięknie, i chwilę takiej radości, że niewielu ludziom, jak sądził, danym było przeżyć coś równie wielkiego. Ja się teraz pytam: gdzie było, w chwili tego estetycznego uniesienia, dążenie? Jaki cel chciał wtedy Riemann osiągnąć? Oczywiście żadnego. Był po prostu w chwili obecnej, używał duchowego widoku systemu. A kto odważy się powiedzieć, że on w tej chwili nie istniał, albo że nie istniał w sposób ludzki? Psy przecież nieeuklidesowych geometrii nie tworzą!
I kto ośmieli się twierdzić, że jego życie nie miało sensu w tej chwili?

Powiem więcej: jeśli życie ludzkie ma w ogóle sens, to przede wszystkim w chwilach takiego kontemplacyjnego używania.

Tak więc pozostaję przy moim twierdzeniu 1.4: Są chwile, w których dążenia nie ma, a sens życia przecież jest. Widzimy teraz, że ten sens istnieje w dwóch wypadkach: kiedy człowiek do czegoś dąży i kiedy oddaje się używaniu chwili obecnej. Stawiam więc następne twierdzenie:

1.5. Życie danego człowieka ma sens wtedy i tylko wtedy kiedy albo istnieje cel, do którego on w tej chwili dąży, albo on tej chwili używa.

  13 12 Skoro używanie chwili jest jednym z dwóch sposobów nadania życiu sensu, wolno na marginesie naszego zdania sfor-mułować jeszcze inną regułę moralną: Umiej żyć w chwili obecnej i używać jej!

To przykazanie łatwiej napisać niż wprowadzić w życie.

Żyjemy w okresie aktywizmu, pod obstrzałem propagandy, która stara się w nas wmówić, że dobre, wielkie, piękne jest tylko działanie, że człowiek powinien bez przestanku ku czemuś dążyć, pędzić naprzód bez chwili odpoczynku, żyć w ruchu i dążeniu, że nie-działanie jest czymś złym, marnym, “antyspołecznym", pogardy godnym. W takim położeniu nie łatwo jest zrozumieć wartość, znaczenie używania chwili, życia w teraźniejszości a tym bardziej nauczyć się z tej chwili korzystać. Inaczej mówiąc, człowiek dzisiejszy musi się wychować przez świadomy wysiłek do postawy kontemplacyjnej. Ona sama nie przyjdzie. Jeśli się dam ponosić fali publicznej opinii, zostanę do śmierci niewolnikiem aktywizmu, pędzonym od jednego celu do innego, bez przerwy, bez wytchnienia.

Skąd się ten aktywizm bierze? Ma zapewnię wiele korzeni.

Jednym z nich jest niewątpliwie kolektywizm, mniemanie, zgodnie z którym mamy żyć tylko i wyłącznie dla Społeczeństwa (przez bardzo wielkie “S"), tego bałwana współczesnego. Mamy więc pracować, działać, rzucać się aby osiągnąć dla tegoż Społeczeństwa jak największe wyniki. Tym kolektywistycznym zabobonem zajmę się jeszcze w jednym z następnych rozważań na razie wystarczy powiedzieć, że moim skromnym zdaniem sprawa sensu mojego życia jest moją osobistą sprawą i wydaje mi się moralnie w porządku gdy staram się ten sens na mój sposób zapewnić, czy to się Społeczeństwu podoba, czy nie. 

Wypada jednak podkreślić, że powyższa polemika dotyczy dążenia ku jakiemuś celowi, a nie samego działania. Bo działanie może być używaniem. Co więcej, każde używanie chwili jak np.

owo Riemanowskie, jest pewnego rodzaju działaniem, tylko nie jest działaniem celowym. Jeśli o mnie chodzi, zaliczam do najprzyjemniejszych przeżyć moje samotne loty wieczorne na niskiej wysokości. Biorę mały samolot i lecę na jakichś 500 do 700 stóp nad ziemią, bez celu, po prostu aby lecieć i rozkoszować się krajobrazem, który w promieniach zachodzącego słońca jest zawsze wyjątkowo piękny. Pilotuję, więc działam, ale nie dążę do żadnego celu. Otóż moje życie ma rzadko tyle sensu co w czasie takich lotów. Kto nie ma niesamowitego przywileju jakim jest prawo lotu, może zażyć czegoś podobnego po prostu podczas wieczornej przechadzki. Działanie nie jest więc koniecznie dążeniem ku jakiemuś celowi, może być używaniem.

Ale mówiąc, że takie używanie daje życiu sens, nie twierdzę bynajmniej, że tylko ono je daje. W rzeczy samej, nasze życie i jego sens są w większości chwil związane z jakimś dążeniem, z jakimś celem. Jedyny pogląd, z którym się pogodzić nie umiem to ten, który zacieśnia sens życia do dążenia ku jakiemuś celowi. Ten pogląd jest moim zdaniem nie tylko sprzeczny z doświadczeniem, ale prowadzi poza tym do katastrofalnych konsekwencji.

W związku z dążeniem do celów nasuwa się mianowicie pytanie dotyczące szeregu dążeń. Ma ono kapitalne znaczenie dla spraw sensu życia i tak właśnie bywało pojmowane w dziejach filozofii, zwłaszcza ostatnio. Jak wiadomo, cele do których dążymy są często wzajemnie podporządkowane: dążę do pierwszego celu A, aby następnie dążyć do drugiego B i tak dalej. Na przykład chcę pójść na dworzec (A) po to, aby tam kupić bilet kolejowy (B), to znowu aby pojechać do Genewy (C) i tak dalej. Pytanie brzmi: czy życie ludzkie należy sobie wyobrażać jako jeden jedyny szereg celów, wzajemnie sobie podporządkowanych, czy przeciwnie wypada przyjąć, że składa się ono z wielu małych, wzajemnie niezależnych szeregów dążeń do celów? Pierwsze stanowisko było tradycyjnie zajmowane przez myślicieli chrześcijańskich i przez egzystencjalistów. W obu wypadkach zakładano także, że sensu życia należy szukać właśnie w owym jednym wielkim szeregu dążeń.

Jestem zdania, że ten pogląd jest podwójnie fałszywy i chcę mu przeciwstawić parę następnych twierdzeń.

1.6. Życie ludzkie nie jest normalnie jednym jedynym szeregiem wzajemnie sobie podporządkowanych dążeń, ale składa się z wielu takich niezależnych szeregów.

  15 14 Chodzi tutaj po prostu o stwierdzenie pewnego faktu.

Mój znajomy, niejaki Benedykt, gospodarz z okolicy naszego miasta, jest dobrym przykładem owej wielości życiowych szeregów. Jeśli się nie mylę, jego głównym celem w życiu jest skrzyżować z powodzeniem żubry z krowami i temu zadaniu poś-więca się z zapałem. Podejrzewam nawet, że owe żubro-krowy stanowią główny sens jego życia. Ale nie jedyny. Benedykt jest także dobrym ojcem rodziny i jego dzieci odgrywają niewątpliwie wielką rolę w nadaniu temu życiu bogatego sensu. Jest poza tym członkiem Partii Postępowo-Konserwatywnej, zasiada z jej ramienia w radzie gminnej i nie kryje, że jego ambicją, a więc celem, jest zostać członkiem parlamentu kantonalnego. No i spotykam go na zebraniach filatelistów, gdzie przyznał mi się że marzy o skompletowaniu swojej serii Pro Juventute.
Myślę, że to jest bogate i sensowne życie. Co więcej, sądzę, że to jest wypadek normalny. Co prawda nie każdy człowiek może mieć aż tyle celów, jak mój przyjaciel, nie każdy ma np. żubry w swojej oborze, ale choć ma mniej celów, ma ich mimo wszystko kilka. Nie chcę przy tym przeczyć, że możliwy jest też wypadek, w którym człowiek ma tylko jeden cel w życiu. Tylko, że taki wypadek skłonny jestem uważać za nienormalny.

Powyższe twierdzenie (1.6) jest tak oczywiste, że przeciwnicy a mianowicie ci, co bronią teorii monistycznej, jedynego szeregu, nie śmią mu wprost przeczyć. Uciekają się za to do różnych, jak mówią “metafizycznych" albo “egzystencjalnych" rozważań. Powiadają na przykład, że człowiek “wirtualnie" zawsze dąży do jednego tylko celu. Albo, że jego “autentyczna" egzystencja ku niemu się “rzuca", jak mówią. Mówi się też czasem, że człowiek zawsze dąży do szczęścia, że więc cel jest jeden. Ale te wywody, albo są najzupełniej niezrozumiałe (przynajmniej dla mnie), albo oczywiście błędne, jak w ostatnim wypadku, bo szczęście w tym kontekście jest pojęciem oderwanym, może być urzeczywistnione tylko, w jakimś konkretnym celu - a takich nie tylko może być, ale i jest zwykle wiele i różnych. *

To jest pierwsze twierdzenie. W drugim chodzi o rozprawienie się z poglądem, zgodnie z którym sens życia byłby identyczny z sensem owego jedynego szeregu dążeń. Tak myśli jeśli go dobrze rozumiem - Heidegger, a za nim Sartre. Obaj dochodzą przy tym do różnych, ale równie makabrycznych wniosków. Wspólne jest im stwierdzenie, że ów jedyny szereg dążeń jest przerwany przez śmierć. Ona jest, zdaniem Heideggera, ostatnim “projektem" (Ent-wurf) człowieka, a więc zamyka cały szereg projektów, tj. dążeń, tak jak ostatni akord zamyka melodię. Podobnie więc jak ten akord, śmierć nadaje sens całości. Śmierć byłaby więc sensem życia. U Sartre'a przeciwnie, ona nie tylko nie jest sensem życia, ale, przerywając szereg dążeń, pozbawia ostatnie z nich sensu, a więc i przedostatnie i przed-przedostatnie, tak że całość zapada się w próżnię bezsensu. Życie ludzkie jest - jak powiada Sartre w innym kontekście - une passion inutile.

Te rozumowania zakładają dwie przesłanki: że życie człowieka ma tylko wtedy sens, gdy on do czegoś dąży i że to życie jest jednym jedynym szeregiem wzajemnie podporządkowanych celów. Powiedziałem już, że uważam obie za fałszywe. Pierwszą, bo życie ma sens niekiedy także gdy do niczego nie dążymy, ale po prostu używamy chwili (1.4). Drugą, bo w życiu mamy wiele niezależnych szeregów dążeń (1.6). Ale jeśli się te przesłanki przyjmie, trzeba też przyjąć wniosek, jaki Sartre z nich wyciąga (jego krytyka Heideggera jest przekonywująca**). Możemy więc twierdzić że:

1.7. Jeśli tycie człowieka ma sens tylko wtedy, gdy on do czegoś dąży i jeśli to życie jest jednym szeregiem wzajemnie sobie podporządkowanych dążeń - to życie tego człowieka w ogóle sensu nie ma.

Nasuwa się tu naturalnie pytanie, czy następnik tego twierdzenia jest prawdziwy. Czy prawdą jest że życie ludzkie sensu nie ma? Jeśli jest fałszywy, to jest jeśli życie ludzkie ma faktycznie sens, to przynajmniej jedna z obu przesłanek naszych egzystencjalistów byłaby też fałszywa, a to niezależnie od naszych powyższych rozważań. Ale z tym przechodzimy do innej dziedziny. Dotąd mowa była o istocie życia, o tym czym ono jest. Trzeba teraz powiedzieć słowo o jego istnieniu, starać się odpowiedzieć na pytanie, czy życie ludzkie rzeczywiście ma sens.

Jest w Starym Testamencie słynne zdanie: hawel hawelim hakol hawel - w polskim (co prawda nie całkiem ścisłym) przekładzie: “marność nad marnościami i wszystko marność". Wszystko, co człowiek może spotkać w życiu, do czego może dążyć i czego może używać jest marne, nie warte zachodu, nie ma więc sensu. A więc i samo nasze życie nie ma sensu. Autor biblijny uzasadnia swoje twierdzenie powołując się na doświadczenie swojego bogatego życia. Nie znalazł, powiada, niczego co by było warte zachodu, ani w bogactwie, ani we władzy, ani w rozkoszach. Wszystko wydało mu się marne, bez wartości.

Ten pogląd, albo, powiedzmy ostrożniej, tę interpretację biblijnego zdania, chcę nazwać tutaj “hawelizmem". Jest on w najróżniejszych kręgach kulturalnych bardzo rozpowszechniony. Tak np. buddyzm, (przynajmniej, w postaci uchodzącej za pierwotną) jest skrajnie hawelistyczny. Ale i u nas nie brak zwolenników tego rodzaju pesymizmu. 

Na przykład, znajdujemy go u pisarzy chrześcijańskich, a także i u wielu niechrześcijańskich nowoczesnych myślicieli.

Toteż hawelizm wywierał w dziejach i wywiera ciągle jeszcze ogromny wpływ na ludzi. Ja sam byłem w ciągu długich lat jego zwolennikiem (i ofiarą), tak dalece, że będąc kiedyś w Izraelu kazałem sobie wyryć owe hebrajskie zdanie na płycie, która do dziś dnia wisi na ścianie mojej pracowni. Ale powoli przyszedłem do przekonania, że hawelizm jest złowrogim głupstwem. Aby się o jego fałszywości przekonać, wystarczy je zanalizować. Ta analiza przybiera taką mniej więcej postać:

Nie można wątpić, że niektórzy ludzie przeżywają niekiedy chwile, w których ich życie sensu nie ma - jak na przykład mój Andrzej. Tylko, że hawelizm twierdzi znacznie więcej, a mianowicie, mówi to samo o wszystkich ludziach i wszystkich chwilach ich życia. Można to sformułować tak:
(F 1.2) Życie żadnego człowieka nie ma w żadnej chwili sensu.

A że życie człowieka ma dokładnie wtedy sens, kiedy albo istnieje cel, do którego on w tej chwili dąży, albo on tej chwili używa (1.5), wynika z powyższego twierdzenia także że:

(F 1.3) Żaden człowiek w żadnej chwili ani nie dąży do jakiegoś celu, ani nie używa tej chwili.
To ostatnie zdanie jest oczywiście fałszywe. Aby tego dowieść wystarczyłoby wykazać, że istnieje choćby jeden człowiek i jedna chwila, w której ten człowiek do czegoś dąży. W rzeczywistości pewne jest znacznie mocniejsze twierdzenie, a mianowicie, że znakomita większość ludzi dąży do czegoś w znakomitej większości chwil. Przeczyć temu może tylko ten, kto np. nigdy nie cierpiał na ból zębów, nie był głodny, nie pragnął na serio kobiety, ani nie wziął udziału w zawodach sportowych. Otóż życie normalnych ludzi jest pełne takich sytuacji. A skoro życie ma sens, gdy człowiek do czegoś dąży, wolno postawić twierdzenie, że:

1.8. Życie większości ludzi ma sens w większości chwil.
To znaczy, że hawelizm jest fałszem.

Ale jeśli tak jest, jak to się dzieje, że tylu ludzi i to często bardzo inteligentnych, a nawet genialnych, mogło mu hołdować?

Moim zdaniem było to możliwe tylko dzięki pomieszaniu dwóch pojęć: sensu życia i szczęścia, przy tym to ostatnie było rozumiane w pewien swoisty sposób. Pierwsza rzecz, którą wypada tutaj podkreślić, to więc nietożsamość obu. Innymi słowami, można doskonale nie być szczęśliwym w pewnej chwili, a mimo to mieć, w tej samej chwili, sens życia. Oto przykład.
Wczoraj właśnie słuchałem w telewizji wspomnień Szwajcara, byłego więźnia niemieckich obozów koncentracyjnych -było w nich około 50 Szwajcarów. Przedstawiał w sposób prosty i bez nienawiści, ale wstrząsająco, okrucieństwo życia w kacecie. Nie ulega wątpliwości, że szczęśliwy tam nie był, tym bardziej, że jego własna ojczyzna zabroniła przysłania mu swetra (zakaz wywozu wełny!), który był mu tak bardzo potrzebny. Ale ten człowiek miał przecież sens w życiu: chciał przeżyć i w rzeczy samej przeżył te okropne czasy. Sens życia i szczęście to wiec nie to samo. W dodatku słowo “szczęście" ma dwa różne znaczenia.

W jednym oznacza stan zupełnego, jeśli wolno się tak wyrazić stuprocentowego zadowolenia, zaspokojenia wszystkich potrzeb bez reszty, i to z gwarancją wiecznego trwania. Nietrudno pojąć, że tak rozumiane szczęście jest pojęciem granicznym, ideałem którego nikt w życiu nigdy osiągnąć nie może. W drugim znaczeniu używamy słowa “szczęście" i pokrewnych gdy mówimy np. o szczęśliwym małżeństwie. Takie szczęście nie musi być całkowite, szczęśliwi małżonkowie mogą na przykład cierpieć na ból zębów, a przede wszystkim nie łączy się bynajmniej z gwarancją, że istnieć będzie bez końca. Ten drugi rodzaj szczęścia może być, w przeciwieństwie do pierwszego, urzeczywistniony i, jeśli się nie mylę, niejeden znalazł je w swoim życiu. Pierwszy rodzaj szczęścia nazwę tutaj “bezwzględnym", a drugi “względnym".

Mamy więc do czynienia nie z jednym, ale z aż trzema różnymi pojęciami: (1) sens życia, (2) szczęście względne, (3) szczęście bezwzględne.

Zastanawiając się nad hawelizmem i jego ogromnym powodzeniem, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w jego kontekście nazywa się “marnością" brak szczęścia bezwzględnego. To znaczy, że wszystko co nie przynosi owego stuprocentowego zadowolenia, jest marne. Że nawet w chwilach największego szczęścia względnego, w objęciach kochanej kobiety, w chwili sportowego tryumfu i tym podobnych, czegoś człowiekowi brak. Że, jak to pięknie powiedział jeden z największych myślicieli naszego kręgu, Augustyn z Hippony: “niespokojne jest serce nasze aż spocznie w Tobie, Panie", to jest aż posiądzie Absolut, którego posiadanie samo jedno może dać szczęście bezwzględne.

Tylko, że to samo słówko “marność" sugeruje coś innego jeszcze: że o rzeczy, które nie są Absolutem nie należy się troszczyć, że nie trzeba zabiegać o ich uzyskanie ani ich używać. Że nie ma sensu rozkoszować się przemijającą chwilą. Ale to jest właśnie, tak mi się przynajmniej wydaje, wierutne i złowrogie głupstwo.

Głupstwo, bo nikt nie może żyć według tej recepty. Złowrogie, bo kto by mimo wszystko urzeczywistnił ten ideał, pozbawimy się praktycznie wszystkiego, co normalnie nadaje życiu piękno i wartość.

Muszę jednak przyznać, że wielu zwolenników hawelizmu potrafiło w jakiś dziwny sposób połączyć swoje hawelistyczne wierzenie z wielkim dynamizmem życiowym, a więc z dążeniem do ziemskich celów i z umiejętnością rozkoszowania się wieloma spośród owych “marności". Bergson wykazał nawet w swoich “Dwóch źródłach", że mało znamy w dziejach postaci tak dynamicznych, jak mistycy. W rzeczy samej trudno sobie wyobrazić ludzi bardziej czynnych, niż np. uczniowie Buddy czy Ćiankary, albo mistycy chrześcijańscy, ze św. Teresą z Awila na czele. 

Najbardziej uderzającym przykładem tej dziwnej syntezy jest powiedzenie przypisywane św. Karolowi Boromeuszowi (który, nawiasem mówiąc, był tytanem czynu). Zapytany podczas gry w szachy (bo on grywał w szachy!), co by zrobił gdyby się dowiedział, że za chwilę umrze, oświadczył, że pociągnąłby jeszcze wieżą. Tak więc owe “marności" nie były dla niego aż tak marne.

Że ta synteza hawelizmu z sensem i zdrowym rozsądkiem w życiu jest możliwa, to jest fakt, któremu przeczyć nie podobna. A na pytanie jak ona jest możliwa, trzeba szukać odpowiedzi u mistyków. Dla mnie istotne jest tylko, że hawelizm rozumiany jako potępienie względnego szczęścia i, co za tym idzie sprowadzenie życia do jednego łańcucha dążeń, mających tylko jeden cel - pozagrobowy, jest fałszem. Główny wniosek, jaki z tych rozważań wyciągam brzmi: Nie trzeba pogardzać małymi celami i przemijającymi chwilami użycia.

***
Takie są więc wyniki moich rozmyślań o sensie życia. On jest moją sprawą prywatną, w której mogę polegać tylko na sobie. Dążenie do jakiegoś celu nadaje najczęściej ten sens mojemu życiu, muszę więc dbać, aby mi nie brakło celów. Ale sens znaleźć można nie tylko w dążeniu, bo daje je także, i w wysokiej mierze, używanie chwili. Umieć jej używać, potrafić cieszyć się tym, co mi jest dane teraz, obecnie, jest bardzo wielką rzeczą: wypada mi świadomie się jej uczyć. Życie ludzkie nie jest jednym jedynym szeregiem dążeń ale składa się na nie cały pęk małych szeregów. Nie trzeba się dać uwieść przez Jedno Jedyne, przez Wielką Sprawę, ale umieć zadowalać się wielością małych i przelotnych zadowoleń.

Ubocznie wynikło z tych rozważań odrzucenie trzech dla sensu życia szkodliwych mitologii: społecznictwa, aktywizmu i hawelizmu. Nieprawdą jest że sprawa sensu życia jest sprawą społeczną; ona jest, jak większość naprawdę ważnych dla mnie rzeczy, moją sprawą osobistą. Nieprawdą jest, że tylko dążenie do celu może dać sens życiu, że trzeba tylko i wyłącznie dążyć do celów. Nieprawdą jest także, że tylko bezwzględne szczęście ma wartość, że małe i przemijające chwile zadowolenia są “marnościami". 

Płytka i mała filozofia, powie mi ktoś. Zapewne. Tylko że, ona mi się wydaje prawdziwa, podczas gdy “głębokie" i “wielkie" filozofie są fałszywe. Co gorzej, sądzę, że były powodem wielu nieszczęść wielu ludzi. Podczas gdy ta mała filozofia, która jest bodaj mądrością zwykłych ludzi, może dać człowiekowi to trochę szczęścia, jakie jest w ogóle na tym świecie możliwe.

J.M. Bocheński, O.P.
SENS ŻYCIA I INNE ESEJE

***
Doświadczenie jest teleologiczne, celowe, nakierowane na dążeniu do przyjemności (szczęścia) i unikaniu bólu (cierpienia). Natomiast metafizyczny cel i sens istnienia pozostaje dla zwykłego człowieka tajemnicą. Co warto podkreślić, doświadczenie zwykłego człowieka przesiąknięte jest poczuciem trwałości i jest ono obecne we wszystkich jego działaniach. Idea "marności nad marnościami" pojawia się gdy zaczyna się dostrzegać nietrwałość i przemijalność wszystkich doczesnych celów a kontemplacja śmierci, dokładnie to robi; dlatego też jest rekomendowana jako jedna z podstawowych praktyk duchowych jak też zdecydowanie jest unikana przez zwykłych ludzi, którym złudzenia ułatwiają życie.

I teraz, jeżeli życie jest przemijalnym, jednorazowym absurdem, istnieje dowolność wyboru naszych małych celów, od zapicia się na śmierć do altruistycznych działań dla dobra innych. Jeżeli jednak Budda ma rację i ten absurd nie ma początku i obejmuje sobą ryzyko bycia nie tylko absurdalnym ale zdecydowanie bolesnym (piekła i świat zwierząt), uwolnienie się od odwiecznego cyklu ponownych narodzin jest prawdziwym i rzeczywistym celem nadającym sens życiu.

środa, 24 maja 2023

Groźne postjagiellońskie mrzonki

 

Ileż tu się zbiegło zbiegów okoliczności! Najpierw pan ambasador Jan Emeryk Rościszewski puszcza farbę, że jak Ukraina nie będzie mogła obronić swojej niepodległości, to Polska „nie będzie miała innego wyjścia”, jak tylko włączyć się do wojny przeciwko Rosji. Ta wypowiedź została uznana za rodzaj samowolki, ale podejrzewam, że pan ambasador chlapnął, być może nieostrożnie, o tym, o czym się skądś dowiedział, a o czym my jeszcze nie wiemy.

Na domiar złego pan ambasador Bartosz Cichocki powtórzył rewelacje pana ambasadora Rosciszewskiego niemal toczka w toczkę. Najwyraźniej „w londyńskiej Wielkiej Loży już postanowiono”. W tej sytuacji lepiej rozumiemy, dlaczego rząd „dobrej zmiany” kupuje od Naszego Najważniejszego Sojusznika wszystko, co ten mu wtryni i podobno w ogóle się nie targuje.

Opinii publicznej wmawia się, że to dlatego, żeby obronić się przed Putinem, że cały świat nas podziwia za to, że zadłużamy państwo do piątego, a może nawet szóstego pokolenia, żeby tylko wesprzeć kijowski reżim, który nawet specjalnie nie ukrywa swego lekceważenia dla „sługi narodu ukraińskiego”.

Ale nawet na najdłuższej drodze trzeba zrobić pierwszy krok, toteż rząd i opozycja w osobie pana prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego, który rok temu odbył w Ameryce bliskie spotkanie III stopnia z tamtejszymi wpływowymi Żydami: Ronaldem Lauderem i Sorosem juniorem, viribus unitis, ponad podziałami, zaczęli szarpać ruskiego niedźwiedzia za ogon, a szczery, – jak to często bywa z idiotami – sekretarz generalny PiS, pan Krzysztof Sobolewski, pod wpływem napompowania oszałamiającym gazem własnej propagandy zaproponował, by ruskiego ambasadora „wydalić”.

Ale to dopiero początek zbiegów okoliczności. Oto białoruski prezydent, którego nasi patrioci nazywają „uzurpatorem”, bo nie ustąpił miejsca pani Swietłanie, z którą pan prezydent Duda z innymi pretoriany, na polecenie Naszego Najważniejszego Sojusznika, zabawiał się w mocarstwowość, pojechał do Moskwy na obchody dnia pobiedy i tam zaniemógł.

Od razu pojawiły się pogłoski, że Putin go otruł. Oczywiście wszystko to być może, bo Putin – jak wiadomo – jest zdolny do wszystkiego – ale głupi nie jest. W jakim celu miałby otruwać prezydenta Łukaszenkę, skoro on, wprawdzie niechętnie – bo tylko rząd „dobrej zmiany” z panem prezydentem Dudą na dokładkę, robi takie rzeczy w podskokach – ale spełnia wszystkie żądania Putina, w którego objęcia, razem z całą Białorusią, wepchnęła go właśnie zabawa naszych statystów w mocarstwowość?

To już prędzej mogłaby go otruć CIA – a na to podejrzenie naprowadziła mnie nieoczekiwana deklaracja pani Swietłany, która przecież jest prowadzona przez amerykański wywiad. Otóż pani Swietłana ni stąd, ni zowąd oświadczyła, że gotowa jest wziąć odpowiedzialność za losy narodu białoruskiego, ale dopiero po śmierci Aleksandra Łukaszenki. Z obfitości serca usta mówią – jak powiada Pismo Święte – toteż jeśli oficer prowadzący panią Swietłanę z ramienia CIA ukazał jej takie świetlane perspektywy, to już nie mogła wytrzymać, żeby nie zakomunikować tego stęsknionemu narodowi białoruskiemu.

No dobrze – ale skąd oficer wiedział, że Aleksander Łukaszenka dogorywa? Cóż – wywiad, jak to wywiad – coś tam musi wiedzieć, zwłaszcza gdyby Łukaszenkę podtruła ta sama centrala. Nie jest przecież żadną tajemnicą, że na takiego na przykład Fidela Castro CIA zorganizowała kilkadziesiąt zamachów, więc dlaczego nie miałaby zrobić tego jeszcze raz na Aleksandra Łukaszenkę, w dodatku w Moskwie, żeby w razie czego podejrzenie padło na Putina, który w ten sposób do swoich zbrodni przeciwko ludzkości dołożyłby jeszcze jedną? Mówi się, że pierwszorzędni fachowcy od takich rzeczy są w Mosadzie i GRU, a w tej sytuacji byłoby dziwne, gdyby wśród amerykańskich twardzieli nie znalazł się ani jeden taki.

Ale to wszystko to tylko domysły, dopóki kropki nad „i” nie postawił dowódca sławnego banderowskiego pułku „Azow”, w którym pani wicemarszałek Małgorzata Gosiewska przeszła, nazwijmy to, „chrzest bojowy”. Otóż wyraził on gorące pragnienie serca gorejącego, by zaatakować Białoruś, wyrażając jednocześnie nadzieję, że Polska w tym przedsięwzięciu pomoże.

Jak wiadomo, rozszerzenie wojny na inne państwa Europy Środkowej jest od początku marzeniem prezydenta Zełeńskiego, na razie nieosiągalnym z powodu sprzeciwu państw poważnych. Jeśli jednak Nasz Najważniejszy Sojusznik uznałby, że wojna z Rosją do ostatniego Ukraińca, to za mało i podkręcił pana prezydenta Dudę, Naczelnika Państwa i innych dygnitarzy, żeby również Polskę wkręcili w maszynkę do mięsa w dodatku tak, żeby to ona napadła na Białoruś, a wtedy USA nie miałyby wobec Polski żadnych zobowiązań, to chyba nikt nie ma wątpliwości, że zrobiliby to w podskokach?

Co tu dużo gadać; sprytnie to wszystko zostało pomyślane; Łukaszenka dogorywa, Pani Swietłana sika po nogach z niecierpliwości, banderowcy wszystko już zaplanowali, więc brakuje tylko tego, żeby do akcji weszła nasza niezwyciężona armia.

Wprawdzie teraz, razem z ministrem Błaszczakiem i Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych zajęta jest obroną własnych tyłków i poszukiwaniem kozła ofiarnego, na którego można by zwalić winę za ruską rakietę, co to niezauważona doleciała aż pod Bydgoszcz – ale przecież, jak Nasz Najważniejszy Sojusznik zatrąbi do ataku, to tych ruskich rakiet może spaść znacznie więcej, więc kto by się zajmował tamtą, która w dodatku była bez prochu?

Wszystko zatem może zakończyć się wesołym oberkiem. Obywatelom zaś się powie, że oto, jako dojrzewające mocarstwo, wkraczamy na stary szlak jagielloński, by rozpocząć odbudowę Rzeczypospolitej Trojga, albo nawet Pięciorga Narodów – bo co będziemy sobie żałować?

Już tam pierwszorzędni amerykańscy fachowcy wiedzą, jak nam podkadzić i jak nas zaczadzić. W 1877 roku wieku podpuszczali nas w ten sam sposób Angielczykowie, kibicujący Turcji przeciwko Rosji, a jeden taki, pan Butler Johnstone, tak nas kochał, że w wiedeńskim kościele św. Stefana zamówił nawet mszę na intencję wyzwolenia Polaków z niewoli rosyjskiej – żeby tylko Polacy wywołali powstanie na Podolu i Ukrainie. Ale książę Adam Sapieha powiedział, że owszem, ale tylko w przypadku, gdy Anglia i Austria wypowiedzą Rosji wojnę. Ponieważ ani jedno ani drugie w ogóle o tym nie myślało, wszystkie przygotowania wstrzymał i nawet z własnej kieszeni zapłacił p. Johnstone 10 tys. funtów, które ten ponoć zadatkował na zorganizowanie powstania. Ale książę Sapieha już nie żyje, więc dziś nie byłoby komu wyperswadować panu prezydentowi Dudzie i innym mężykom stanu tę awanturę.

Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl

niedziela, 21 maja 2023

Antropologiczny paradygmat poznania, według którego jedyną tajemnicą wiedzy o człowieku jest to, że żadna tajemnica nie istnieje


Opisujący i analizujący życie antropolodzy ze scjentyficznym odchyleniem próbują przepisać je na uogólniające i typizujące pojęcia i kategorie. Ich nazwy zmieniają się w zależności od przyjętej metodologii: struktura, paradygmat, zmiana, system, opad kulturowy itp. itd. Ale istota tej przenośnej szafki z narzędziami jest zawsze ta sama: przepisać z trudem dostępne poznaniu, wciąż wymykające się dotknięciu aspekty życia, mętne, niejednoznaczne, płynne, wieloaspektowe, niespójne, nieciągłe (czasem zgoła niewyrażalne) na pojęcia mające charakter liczmanów wielokrotnego użytku. Nie po to przecież, by – jak sami utrzymują – „odpowiednie dać rzeczy słowo”, ale – jak można mniemać po owocach ich pracy – by nade wszystko zaprezentować się jako rzecznicy naukowego światopoglądu. To znaczy: jako funkcjonariusze instytucji mającej patent i monopol na wiedzę prawdziwą i pewną. Jako ci, którzy naprawdę wiedzą, „jak jest naprawdę”.

Ale to właśnie przekonanie zdaje mi się mocno wątpliwe w odniesieniu do nazywania i rozumienia skomplikowanych i niejednoznacznych warstw rzeczywistego – a nie ubranego w sztuczny pojęciowy kostium – ludzkiego doświadczenia. Bastylia – o czym ci nędzarze nie wiedzą – kryje się w języku. O tym właśnie pisał przed laty Bolesław Miciński, a jego słowa wydają się wciąż boleśnie aktualne:

XIX wiek stworzył mit filozofii naukowej – był to zwykły maquillage, nie miał bowiem w sobie naukowej ścisłości, a odznaczał się całą ohydą stylu protokołów policyjnych i aktów urzędowych. (...) Styl filozoficzny narodził się z ambicji naukowej ścisłości – nonsens – słowa „miłość”, „ironia”, „rozpacz” bardziej są jednoznaczne niż „przyczyna”, „korelacja”, „związek”. Wystarczy powiedzieć słowo „miłość”, aby każdy potrafił odnaleźć w sobie treść wypełniającą zakres tego pojęcia*.

Kłopot w tym, że czciciele scjentyficznego cielca zdają się tej okoliczności w ogóle nie dostrzegać. Dla nich bowiem te pojęciowe abstrakty wchodzące w skład tzw. języka naukowego (tego – jak pisał z właściwą sobie dosadnością Ryszard Przybylski – „kostropatego jęzora do zlizywania banału”**), oznaczają wciąż poręczne i użyteczne narzędzia poznawcze, zwłaszcza w ich aspiracjach do adekwatnego przedstawienia dramatu życia. Nie dostrzegają niestety, że życie (w jego rozmaitych przejawach), które usiłują mozolnie schwytać w sztywny pojęciowy schemat, ucieka im niepostrzeżenie z tekstu. Finalnie więc, miast z wnikliwym, dojmującym, rozumiejącym (by porzucić trudny w obsłudze przymiotnik: „prawdziwy”) opisem pewnego fragmentu rzeczywistości, zostajemy z naręczem abstrakcyjnych pojęć, które tę rzeczywistość nieudolnie naśladują. I to te wydmuszki z naukowym stemplem sprzedawane są następnie na rynku wiedzy jako „prawdziwy obraz rzeczy”, czyli jako obiekty, które – w opinii swawolnych rękodzielników – mają być adekwatnymi reprezentacjami opisywanych miejsc, zdarzeń i rzeczy. Podczas gdy, przy bliższym spojrzeniu, okazują się zaledwie ich marną imitacją. A dzieje się tak zawsze, ilekroć usiłujemy w abstrakcyjnym młynku przemielić tajemną idiomatykę istnienia.

Przywołane przykłady wskazują ostrożnie na to, że ów artystyczny idiolekt (przywołany tu zaledwie w trzech odsłonach) ma większe szanse zbliżenia się do miąższu tego, co rzeczywiste, niż uogólniający, spłaszczający i co najgorsze – każdorazowo sprowadzający nieznane do dobrze znanego – język, uchodzący za naukowo poprawny. Naukowo poprawny, a więc taki, który uwolniony jest od subiektywnego punktu widzenia, retorycznie doskonale sterylny, i co oczywiste: wyprany z wszelkich emocji.

Jeśli promowałbym dzisiaj „nowe idiografie” jako remedium na postną naukową strawę, to dlatego, że – bez względu na kłopoty poznawczej natury, które wraz z nimi mogą się pojawić – przynajmniej mają one szansę napotkania Istotnego. Zgrane języki czysto racjonalnego dyskursu nie otwierają już żadnych nowych drzwi. Odnoszę wrażenie, że służą tylko jako wygodny parawan dla letniego myślenia, albo jako mechanizm konserwujący antropologiczny paradygmat poznania, według którego jedyną tajemnicą wiedzy o człowieku jest to, że żadna tajemnica nie istnieje.

5.

Na koniec, zajrzyjmy na stację kolejową, do jeszcze jednego z przywołanych tu egzemplarycznie miejsc-znaków, przestrzeni – zdawać by się mogło – niekłopotliwej i poznawczo doskonale oswojonej zwyczajności. Bo tam również, jeśli posiada się bystry wzrok i odpowiednio czułe instrumenty retoryczne, niejedno można dostrzec.

Im więcej stacji się widzi, tym więcej chciałoby się ich zobaczyć. A reszta – wszystko to, co znajduje się poza obrębem ich atriów, krytych pasaży i peronów, co tkwią po obu stronach ich gigantycznego żelaznego ogona – jest na ogół, z wyjątkiem nielicznych hoteli i pensjonatów, bardzo mało interesująca. Prawdziwy podróżny potrzebuje tylko stacji i na tych stacjach przebywa. (...)

Nie ma miejsca bardziej ludzkiego, ponieważ nie ma miejsca bardziej ziemskiego niż stacja kolejowa. Tu wszystko przypomina nam, że nie jesteśmy ani rybami, ani aniołami, podczas gdy port morski, lotnisko czy kosmodrom wzbudzają w nas zgubne nadzieje, że uda się nam w coś przeobrazić, ponieważ uciekają się do niezwykłych sztuczek i rozpościerają przed nami obce nam przestworza wody i powietrza w tak łudzący sposób, jakby ta obcość mogła nam być dostępna. Tylko na stacji kolejowej jesteś naprawdę tym, kim jesteś: istotą niechcianą przez wodę, wygnaną (być może) z nieba, źle widzianą także przez ten żywioł, z którego się wywodzisz, mikrokosmosem, który dźwiga w swoich bagażach inne, bierne i podobne do siebie mikrokosmosy, pielgrzymem skończoności, którego stopy niechlubnie dotykają ziemskiego gruntu, zaśmieconego odpadkami, Nikim, który musi sobie wykupić stosowny Bilet, inaczej będzie odpędzony od Wagonu jak parszywa owca, właścicielem tylko tego, co może się zmieścić w jednej walizce***.

Guido Ceronetti, znakomity włoski eseista, wychodzi w swojej refleksji poznawczej od osobistego doświadczenia, ale wyraźnie – krok po kroku – zmierza w stronę swoistego antropologicznego uogólnienia. Albo lepiej: w stronę ejdetycznej nieomal redukcji. To czytelna próba kompresji doświadczenia dworcowego do elementów niezbywalnych. W jego odkrywczym spojrzeniu dworzec kolejowy przestaje być miejscem, które przynależy jedynie do sfery pragmatycznej, związanej z przemieszczaniem się, z komunikacją kolejową. W refleksji Ceronetiego ujawnia on nieprzeczuwane wcześniej pokłady znaczeń, nabiera gęstości symbolu, wiążąc – jakże zaskakująco – naszą ziemską (w dosłownym rozumieniu) egzystencję z innymi żywiołami. Z miejsca, które w przestrzeni naszego myślenia wyznaczały zwykle rutynowe praktyki wsiadania/wysiadania, zmienia się nieoczekiwanie w szkło powiększające ludzkiego bytowania. Tak oto kręgowiec z pretensjami do lotu odsłania swoją gatunkową i metafizyczną tożsamość na stacji kolejowej. Pokazuje się jako byt przygodny, skończony, śmiertelny. Jako istota, dla której byt ziemski jest jedynie przystankiem w dalszej podróży. I, co wielce przy tym istotne, eseistyczne rozpoznania, dokonane na zwykłej stacji kolejowej są – kto ośmieli się zaprzeczyć? – poznawczo otwierające i antropologicznie wiarygodne.

A teraz niech na tych idiograficznych wnioskach scjentysta sobie zęby połamie.

* B. Miciński, Pisma. Eseje, artykuły, listy, wybór i opracowanie A. Micińska, przedmowa J. Błoński, Kraków 1970, s. 194.
** R. Przybylski, Współczesny humanista wobec antropologii chrześcijańskiej, „Znak” nr 317: 1980, s. 1425.
*** G. Ceronetti, Stacje kolejowe, w: tegoż, Drzewa bez Bogów, Kraków 1995, s. 244–245.

Z książki Znaki szczególne
Dariusz Czaja

Sándor Marai - Luźne refleksje 3

Ślubowanie

Tak, tak, tak, do chwili mojej śmierci, na stosie lub na tym okrutnym wygnaniu, jakie jest udziałem każdego wierzącego i ideowego człowieka w świecie głupoty, zła i nietolerancji, ślubuję, że do ostatniego słowa lub do ostatniego tchnienia, co wychodzi na jedno, chcę dochować wierności rozumowi, prawdzie, odwadze myślenia; gardzę słabością duszy i tą jej bezmyślną paplaniną, która Ducha i Sztukę zniżyła do rozrywki; za uczciwy i bardziej ludzki uważam entuzjazm, który porywał publiczność zgromadzoną w rzymskim cyrku, gdy łaknąc krwi, gapiła się na walkę gladiatorów, od zachwytu mlaskających cmokierów w przepełnionej współczesnej sali kinowej; chcę pozostać wierny Shakespeare’owi, Goethemu, Cervantesowi, Tołstojowi, Jánosowi Aranyowi, Rilkemu, Petőfiemu, Theodore’owi Dreiserowi, O’Neillowi, Marcjalisowi i świętemu Augustynowi, teraz i na wieki wieków, amen.

Nastrój

Ten bank otworzył na rogu filię, wyposażoną w meble z metalowych rurek, z wielkimi oknami, z tanim współczesnym umeblowaniem, które jest niewiele warte, z tanim współczesnym pieniądzem, który prawdopodobnie też nie ma wielkiej wartości.

Nocą przechodzę przed lustrzanymi oknami, nie opuszczono żaluzji, w wielkiej sali, przed kasą pancerną, której brzegi ozdobiono południowymi roślinami, bladym światłem jarzą się lampy. Wszystko to jest nad wyraz nastrojowe. Palmy, blade oświetlenie i gotówka; jest w tym wszystkim coś chorobliwego, coś przekupnego. A więc istnieje także nastrojowy kapitalizm.

Jakby lwu wpięto za uszami różę.

Piękno

Zapisać, utrwalić chwilę, kiedy piękno, to kruche, pokryte emalią zjawisko wypalone z materii i ducha, rozpada się na kawałki na twarzy kobiety, ponieważ przestało działać spoiwo duszy i charakteru, którego piękno było jedynie zewnętrzną konsekwencją. „Dziwne, jak bardzo zbrzydła!” – mówią ludzie, wzruszając ramionami. Tak, zbrzydła, bo zgniła od wewnątrz. Być piękną to tyle, co być niewinną, w szlachetnym sensie tego słowa. Wszystko inne jest tylko kosmetyką.

Czytelnik

Na ławce w parku siedzi młoda kobieta i czyta książkę: wiatr powiewa jej bladoszarą apaszką; przeszedłem mimo i z uczuciem przyjaźni popatrzyłem na jej miłą, szlachetną, młodą głowę, delikatny kark, zgrabne nogi. Wtedy spostrzegłem, że książka, którą trzyma w jednej ręce i uważnie czyta, ma znajomą okładkę. Stwierdziłem, że to ja napisałem tę książkę.

Podobne odkrycie napawa radością i głęboko porusza każdego pisarza. Człowiek pisze, lecz w tajemnicy niezbyt wierzy, że jego książka jest naprawdę towarem, jakimś zmaterializowanym przeżyciem, czymś, co można długo trzymać w szufladzie; ale pewnego dnia młoda kobieta zabiera to z sobą na spacer, jako coś w rodzaju czytadła. Stosunek pisarza i dzieła do świata nie jest znów taki poczciwy. Pisarz pisze, bo inaczej nie można, chciałby odnieść sukces, ponieważ byłby potworem, gdyby nie chciał, ponieważ trochę jest rzemieślnikiem, trochę człowiekiem interesu, w przeciwnym razie byłby zwykłym głupcem, którego by rozdeptano – ale poza tym wszystkim nie wierzy w „towar”, który produkuje, i kiedy spotyka nabywcę, jest zaskoczony i zaczyna się wycofywać. Dlatego szybkim krokiem oddaliłem się i nie spojrzałem za siebie.

Styl

Schopenhauer uważał, że styl jest zwierciadłem duszy. Fałszywy styl jest maską: raz po raz wyłażą na wierzch pakuły, klej i farba. Teraz, kiedy dzięki literackiej kosmetyce ładne pisanie nie jest już niczym nadzwyczajnym, świat literatury jest pełen idealnie wygolonych, doskonale wymasowanych twarzy, jakby wyszły prosto z jakiegoś literackiego salonu piękności, wszystkie takie same, wszystkie urocze, wszystkie po trosze jak przystojni alfonsi w południowoamerykańskich filmach, wszyscy pełni sex appealu. Dlatego tylko się im przyglądam, cmokam, ale nie czytam ich dzieł.

 Kariera

Przez jakiś czas biegał roztargniony, pochylał się nad jakąś książką lub kobiecą twarzą, uśmiechał się nieprzytomnie, patrzył w gwiazdy lub przyglądał się kwiatom albo samobójcom – aż tu nagle, pewnego dnia, „zrobił karierę”; i wtedy tak jakoś dziwnie się zmienił. Jego twarz, ta jakże miła, dobrze znajoma twarz, stała się taka oficjalna, jak twarz nowoczesnego manekina na wystawie sklepowej: uśmiechał się, ale całkowicie sztucznie, ubierał się dobrze, ale trochę jak aktor lub sekretarz stanu na oficjalnych spotkaniach. Jakby zawsze chodził w żakiecie, także na pływalni. Jakby stale powtarzał: „Świadom ciążącej na mnie odpowiedzialności…”. Jakby chętnie wykonywał to, o co proszą go ludzie, świat, rośliny i szopy pracze, ale tylko od dziewiątej do drugiej, w godzinach urzędowania.

Z książki Cztery pory roku 

Dariusz Czaja o tajemnicy motylich skrzydeł


Efekt motyla. Natura jako paradoks

1.
Mam rzec, że ciebie wcale
nie ma? lecz barwy
z twych skrzydeł się nie starły:
istnieją dalej,
jak istniały.
Kto im wciąż podpowiada,
jak mają się nakładać?
A ja, ze swym
gliniastym, ciężkim słowem,
z mową bezbarwną
jak mam dorównać farbom
palety owej? (...)
Jakiż to złotnik siadł
I, brwi nie chmurząc,
W tobie jak w miniaturze
Wyrył ten świat,
Gdzie wszystko oszałamia,
Zwodzi i przeczy,
Gdzie tyś jest – myśl o rzeczy,
A my – rzecz sama?1

Fragment niezwykłego wiersza Josifa Brodskiego Motyl (Baboczka) wprost idealnie awizuje temat moich rozważań: zagadkę motylich skrzydeł2. Jeśli tylko uwolnić się od zwyczajowej lektury filologicznej tekstu, jeśli jego fikcjonalność i figuralność potraktować tylko jako punkt odbicia, to dostrzec w nim można niezwykle wiarygodny antropologicznie zapis doświadczenia rzeczywistości. A więc: człowiek wobec motyla. Żywy wobec martwego. Ludzkie wobec naturalnego. Słowo wobec świata. Z tych sprzeczności utkany jest wiersz. W tym spotkaniu dwóch tak odległych sobie istot, dwóch osobnych kosmosów, pada wiele ważnych pytań. Jedno z najważniejszych dotyczy odurzającego piękna motylich skrzydeł. Jaka jest geneza ich powstania? Czy za ich olśniewającym pięknem stoi jakiś autor? Czy jest ono dziełem przypadku czy efektem planowego działania? Jak opisać, jak przyszpilić słowem tę estetyczną ekstazę? Czym w gruncie rzeczy jest ta zniewalająca feeria barw i kształtów? Czy w ogóle mówienie o pięknie w tym przypadku ma sens? Czy nie jest dość ryzykownym antropomorfizmem?

Wielkość wiersza Brodskiego leży nie tylko w kunsztownie zaprojektowanych frazach. Poetyka niczego tu nie przesłania, przeciwnie: otwiera na epistemologię. Wbrew dogmatom zdrowego rozsądku poezje nie są uczuciami – są  d o ś w i a d c z e n i a m i,  jak jasnowidząco zanotował Rilke w Maltem3. A celność tego rozpoznania potwierdza wiersz Brodskiego. Ten osobliwy tekst o spotkaniu człowieka z truchłem motyla ma kilka warstw znaczeniowych. W tej, która nas zajmuje najbardziej, jest filozoficznym zapisem o czytaniu Natury. Czytaniu, w którym skrzydła motyla przypominają otwartą księgę.

2

Już Darwina mocno intrygowały motyle skrzydła. Próbował on wyjaśnić nieprzebrane bogactwo wzorów motylich skrzydeł w terminach doboru naturalnego, wskazując na ich funkcję maskującą4. Zdawał sobie przy tym niejasno sprawę, że mamy tu do czynienia ze zjawiskiem wykraczającym poza czysty adaptacyjny pragmatyzm. Sto lat później problem podjął etnolog, eseista i pisarz Roger Caillois, bardziej zapewne znany ze sławnego eseju o modliszce niż z – może bardziej jeszcze prowokacyjnego i wywrotowego – eseju o motylach. Caillois dobrze zna biologiczny elementarz, ale w pytaniach, które zadaje, wykracza poza kwestionariusz pytań przyrodnika. W jego tekście erudycja biologa zostaje uzupełniona poetycką wyobraźnią, a czułość dla przedmiotu idzie o lepsze z analityczną sprawnością.

Caillois wychodzi w swoich rozważaniach od tropów darwinowskich, ale bardzo szybko je porzuca:

Skrzydła motyle, ich wykroje, desenie, barwy, stanowią zagadkę nie do rozwiązania. Kto powie, do czego ma służyć tyle wspaniałości? Można przyjąć, że kolor jest tu użyteczny, deseń jednak nie. Żeby latać, owad potrzebuje dodatkowej powierzchni oddechowej i tę stanowią rozłożone skrzydła, przez które wchłania tlen i światło. Im skrzydła są ciemniejsze, tym lepiej służą do tej roli. Zgadzam się. Ale desenie – po co? Skrzydła gładkie, w odcieniu dostosowanym do zdobycia potrzebnej owadowi ilości energii wystarczyłyby doskonale, załatwiając, że tak powiem, rzecz całą tanim kosztem. Barwy – jaskrawe czy przygaszone – zawsze są motylom użyteczne;
przygaszonym zawdzięczają swoją niewidoczność, jaskrawe działają przesłaniająco, to znaczy pozostają w siatkówce napastnika przez ten ułamek sekundy potrzebne owadowi do ucieczki. Desenie nadal jednak pozostają niewytłumaczone: kolor żywy, jednolity, bez rysunku, którym uciekający na przemian błyska i gasi go na mgnienie oka, jak to czynią niektóre gatunki szarańczy, byłby równie skuteczny. I dlatego ośmielam się twierdzić, że desenie i barwy skrzydeł motylich są „malarstwem”5.

Przed Caillois nikt w ten sposób nie stawiał sprawy. Kontestuje on nie tylko słabość ewolucjonistycznie podpartej egzegezy, nie tylko niewystarczalność biologicznej interpretacji do wyjaśnienia różnorodności barw i wzorów motylich skrzydeł, ale już w pierwszym akapicie stawia mocno ryzykowną tezę, aplikując pojęcie sztuki do czegoś, co – zdawać by się mogło – należy bez reszty do innego porządku: do świata natury. Jak należy to rozumieć?

Caillois nie sugeruje ani przez moment, że motyl ma coś wspólnego z malarzem albo że sam pokrył swoje skrzydła barwnymi wzorami. Nie twierdzi też, jakoby któryś z jego ewolucyjnych przodków wymyślił pewne konfiguracje barw, które następnie zostały powielone. Pojmuje dobrze, że kategorie takie jak „chcieć” czy „myśleć” słabo przystają do owadziego świata. Celowo wyostrza różnice, jakie dzielą namalowany obraz od wzorów skrzydeł motylich. Różnice te wynikają z przeciwstawienia człowieka i owada. Mamy zatem do czynienia z dwiema powierzchniami – skrzydłami i płótnem – pokrytymi pewną sekwencją plam barwnych. Co ważne, w obu przypadkach te powierzchnie są czymś bezużytecznym, nie pełnią żadnej pragmatycznej funkcji. I mimo faktu, że – zdroworozsądkowo rzecz biorąc – nie można ich z sobą porównywać, tym bardziej – paradoksalnie twierdzi Caillois – są zjawiskiem homologicznym.

Różnice są dość łatwo uchwytne. Desenie motylich skrzydeł powstały bez udziału świadomego zamiaru, woli, są wynikiem pewnego organicznego rozwoju.[Skąd ta pewność? VB] Mamy przed sobą intrygujący wzór, pod którym nie sposób dopatrzyć się zamiaru. Przez tysiące lat powtarza się u wszystkich osobników tego samego gatunku ten sam deseń, ta sama konfiguracja kształtów i barw. Natomiast powierzchnia obrazu jest czymś całkiem innym. Jest kompozycją, w której można odczytać pewien wyraźny zamiar. Obrazy to dzieła z natury rzeczy oryginalne, za każdym stoi niepowtarzalna osobowość twórcy. Nie są tworem powstałym bez udziału świadomości, nie są efektem mechanicznej samo-replikacji. Nie przecząc ani na moment istnieniu różnic między obrazem a skrzydłem motylim, Caillois sugeruje, że u wszystkich stworzeń żywych istnieje swego rodzaju „skłonność” do kolorowych obrazów i że „na dwóch przeciwległych krańcach ewolucji wynikiem tej skłonności są skrzydła motyle i obrazy malarzy”6.

Co istotne, w krótkim ekskursie przyrodniczym pokazuje on, że ewolucyjne schematy mają to do siebie, że oprócz czysto funkcjonalnych organów tworzą również i takie, które należą do sfery luksusu, „przepysznego nadmiaru”. W tym sensie zarówno ubarwienie motylich skrzydeł, jak i pokryte farbami obrazy można by położyć na jednej szali, albowiem ich bezużyteczność jest oczywista. Pomijając przypadki szczególne, widać wyraźnie, że barwy i desenie skrzydeł motylich podobne są do luksusowych ozdób, które dodane są bez wyraźnego uzasadnienia; nie należą do samej istoty budowy owada.

Ale to w dalszym ciągu nie wystarcza, pisze Caillois, by mówić o sztuce „w ludzkim rozumieniu tego słowa”. Ale już za chwilę, kontynuując wątek cudownej rozrzutności, pisze o niezwykłej złożoności i różnorodności form skrzydeł motylich i ich deseni, podkreślając, że wykraczają one poza banalną, znaną w przyrodzie mechaniczną symetryczność:

plamy, prążki i lamówki, łękotki i girlandy i „oka” tworzą ozdoby nic niezawdzięczające symetrii. Nie mniejszą fantazję objawiają kolory. Nie są to przy tym barwy powierzchniowe. Podnoszą je zazwyczaj właściwości fizyczne, które dają im głębię lub połysk, metaliczność lub mieniącą się powierzchnię mory. Weźmy czarny lub złocistobrązowy aksamit wielkich ornitopterów, błyskający lazur Morpho, ogniste refleksy i wielobarwność Urania i Arcturus, emalie, opalizacje i miki wielu gatunków, załamywanie się światła na powierzchni skrzydeł, ilekroć cieniutkie błonki łusek mają odmienny wskaźnik dyfrakcji. W kształcie – skrzydła bywają strzępiaste, powycinane, ząbkowane, poszarpane, równe. (...) Jest w tej rozpuście form, motywów i kolorów jakaś rozrzutność tym bardziej zaskakująca, że wydaje się odwrotnością surowej buchalterii, która dopiero co rozdzieliła jak najdoskonalej cenną zawiesiną drżącą życiem7.

Podkreślając tę orgię kształtów, form, kolorów i deseni, niezwykle trafnie zwraca uwagę Caillois na rażącą asymetrię między mało efektownym „materiałem wyjściowym”, biologicznym zaczynem, z którego wykluwa się motyl, a rozpasanym wizualnie efektem przepoczwarzenia.
W tym miejscu dotykamy chyba sedna intuicji Caillois. Podkreśla on mocno różnicę pomiędzy formami natury, w których dominuje harmonia oparta na wyraźnym geometrycznym podziale („rysunek rozety czy korony kwiatu można wyznaczyć cyrklem”), a tymi, których nie tłumaczy zwykła organiczna buchalteria. Do nich właśnie należą motyle skrzydła. W przypadku tych pierwszych trudno mówić o poczuciu piękna w kontakcie z nimi (raczej chodzi tu o uczucie zadowolenia), w przypadku tych ostatnich spotykamy się z czystym pięknem, „mamy tu bowiem do czynienia z tworzeniem przez naturę szczęśliwych kombinacji form i kolorów, których nie tłumaczy zwykła ekonomia”8. A jeśli tak, to wydaje się, że nie ma przeciwwskazań, by umieścić skrzydła motyle obok obrazów malarskich. Decyduje o tym owo niedające się stłumić wrażenie niepotrzebnego luksusu, swoistej estetycznej „wartości dodanej”, którego doświadczamy w kontakcie z motylimi skrzydłami (zwłaszcza w ich najbardziej ekskluzywnych wydaniach). Oczywiście, dalej pozostaje w mocy różnica zasadnicza: obraz jest dziełem świadomej i nieskrępowanej fantazji, podczas gdy desenie skrzydła to wynik „pracy” dziedziczenia, „malarzem jest specyfika gatunku”9. Ale nie dość podkreślać nieużyteczną stronę samego organu, jakim jest wzorzyste skrzydło motyla. Wystarczyłaby mu np. powierzchnia przezroczysta, tymczasem natura wytwarza w przypadku motyla „wygląd pełen zbytku i znamienny: analogiczny nie tyle do obrazów, co do godła i herbu, lecz herbu tak bogatego i szczegółowego, że w świecie ludzkim kojarzy się nie tyle z heraldyką, ile z malarstwem”10.

Jeszcze jedno. Przyjęliśmy sądzić, na mocy dogmatu o doborze naturalnym, że natura wytwarza tylko elementy, które do czegoś służą, które muszą być funkcjonalne, mieć sens pragmatyczny. Nie godzimy się na istnienie sił, które kreowałyby twory bezużyteczne. I w tego rodzaju myśleniu dostrzega właśnie Caillois rys antropomorficzny. To właśnie z tego powodu lękamy się widzieć w skrzydłach motylich piękno i porównywać je do obrazów malarskich:

Byle uniknąć zakazanych słów, wolimy na ogół przyjmować, że wyłącznym kryterium w przyrodzie jest kryterium użyteczności, to znaczy przekazywania życia, kiedy tymczasem, o ile przestaniemy rzutować na resztę biologii reakcji właściwych człowiekowi, stwierdzamy, że ogromne marnotrawstwo jest tam oczywistym prawem i nic, ale to absolutnie nic nie wskazuje, by rodzaj rozrzutnego przepychu bez zrozumiałego celu nie stanowił reguły szerszej i bardziej przestrzeganej niż ścisłe prawo istnienia, imperatyw zachowania gatunku11.

Być może właśnie strategia opisu przyjęta przez Caillois, choć wygląda na niewyszukaną wersję antropomorfizmu, jest najmniej antropomorficzna ze wszystkich. A jest tak dlatego, bo zakłada możliwość postrzegania obrazów malarskich jako ludzkiej odmiany motylich skrzydeł. Aż żal, że w tym miejscu nie podparł swojego rozumowania sławną mantrą Maurice’a Denisa, który na kontrze wobec wybujałych anegdotycznych, literackich eksplikacji obrazu malarskiego sprowadził rzecz do parteru: „Obraz malarski to płaska powierzchnia pokryta kolorami w pewnym porządku”. Defiicja cudownie pasująca do barwnej rafinady motylich skrzydeł.

Obok wspomnianych różnic, wypunktowanych wcześniej przez Caillois, jest jeszcze jedna, może zasadnicza: wyposażony w wolną wolę malarz ryzykuje, że jego, podjęty u początku tworzenia, zamiar, nie zostanie zrealizowany, innymi słowy: że jego dzieło może być tworem nieudanym, może być złym malarstwem; to niejako cena za to, że ma prawo nazywać siebie twórcą. Po drugiej stronie, stronie organicznej mechaniki natury, która jest odpowiedzialna za ubarwienie motylich skrzydeł, brak jest co prawda zamiaru, planu i autora, ale olśniewające pięknem wzory motylich skrzydeł mają za to, właściwą tylko arcydziełom, „chłodną i niezmienną doskonałość”12. Jeśli się nie mylę, w tym sformułowaniu jest lekka ironia.

3.

Skonfrontujmy teraz spostrzeżenia Caillois z uwagami innego znawcy motylich skrzydeł, by z innej jeszcze perspektywy przyjrzeć się temu, jak zawodne i trudne w utrzymaniu bywają zwyczajowe kwalifikacje i przesądzenia odnośnie świata natury. Przedmiot namysłu wciąż ten sam: różnobarwne motyle.

Fiodor skręcił do lasu i cienistą drogą, gdzie w poprzecznych promieniach drżały zawieszone w locie złote muszki, doszedł do ulubionej polanki – pełnej wzgórków, kwitnącej, wilgotno połyskującej w skwarnym słońcu. Boskości dodawały tej polance motyle. Każdy znalazłby tu coś dla siebie. Letnik posiedziałby chwilę na pieńku. Malarz przyglądałby się, zmrużywszy oczy. Nieco głębiej jednak przenikała w jej istotę miłość pomnożona przez wiedzę: szeroko otwarte źrenice. Świeże i jakby przez tę świeżość roześmiane, niemal oranżowe seleny zdumiewająco płynnie przefruwały na rozpostartych skrzydłach, bardzo rzadko nimi poruszając – jak złota rybka płetwą. Nieco uszkodzony, bez jednej ostrogi, ale silny jeszcze paź królowej, potrząsając rynsztunkiem, wylądował na rumianku, wzleciał, jakby się cofając, a porzucony kwiat wyprostował się i zachwiał. Leniwie polatywały niestrzępy głogowce, niektóre zakapane posoką poczwarek (której plamy na białych murach miast przepowiadały naszym przodkom zagładę Troi, morowe powietrze, trzęsienie ziemi). Pierwsze czekoladowe przestrojniki podskakujące w chybotliwym biegu fruwały tuż nad trawą; wylatywały z niej, od razu opadając z powrotem, blade mole13.

Ten hipnotyzujący fragment pochodzi z Daru Vladimira Nabokova. Jest w tym krótkim tekście zapierające dech połączenie literackiego kunsztu i entomologicznej erudycji. Namiętność pisarza do motyli była znana, jako jeden z nielicznych mógłby się w pełni rozpoznać w tym fragmencie z Schulza: „opanowywał mnie szał łowienia motyli, pasja ścigania tych migocących plamek, tych błędnych, białych płatków, trzęsących się w rozognionym powietrzu niedołężnym gzygzakiem”14. Trzeba jednak dodać, że jego bezprzykładna namiętność do łusko-skrzydłych nie była niedzielnym hobby, ekscentrycznym dodatkiem do poważnego zatrudnienia, jakim było pisarstwo. Nabokov zwykł mawiać, że pisanie i łowienie motyli, to dwie z najbardziej intensywnych przyjemności dostępnych człowiekowi15. Mało kto postrzegał to w ten sposób. Naukowcy poważali jego odkrycia w dziedzinie entomologii, pisarstwo uznając za drugoplanowe, z kolei literaturoznawcy doceniali jego wielką klasę literacką, ale jego pasję uważali za dodatek do uprawiania literatury.

Nabokov to kolejny z autorów, którego tajemnice motylich skrzydeł nie przestawały intrygować. W tej materii odzywał się jednak jako dużej klasy fachowiec. Swoje odkrywcze i cenione studia na temat Lepidoptera drukował w specjalistycznych czasopismach. Odkrył kilka nowych rodzajów motyli, nazwanych jego imieniem. Szczególnie ceniony był za dokonania w dziedzinie anatomii genitalnej. Uznany lepidopterolog Robert Michael Pyle, podkreślał jaką nowością była wprowadzona przez Nabokova technika mierzenia wzorów łusek na motylich skrzydłach16. Bez wątpienia pisarz był powszechnie szanowany w środowisku lepidopterologów, nieprzypadkowo powierzono mu funkcję kuratora w Muzeum Zoologii Porównawczej przy Uniwersytecie Harvarda.

Ale Nabokov był kimś więcej niż tylko zwykłym poławiaczem motyli. Jego zainteresowania wykraczały daleko poza kwestie fizjologii, nazewnictwa czy taksonomii. W tej, trwającej całe życie, fascynacji (a może nawet obsesji) kruchą motylą egzystencją było drugie dno. Łapiąc, preparując i przyglądając się motylom, formułował pytania daleko wykraczające poza standardowe zainteresowania entomologów. Nie jest przypadkiem, że – jak odnotowuje jego biograf – pasja entomologiczna Nabokova była ściśle powiązana z jego sztuką pisarską:

Pisarstwo Nabokova można rozumieć jako poszukiwanie możliwości wyrażenia językiem sztuki radości, jakich dostarczała autorowi entomologia, radości odkrywania poszczególnych przejawów i form intuicyjnie wyczuwanego uniwersalnego ładu i planu. Pisarstwo to było zmaganiem się ze światem, o którym entomologia stwierdziła ponad wszelką wątpliwość, że nie jest raz na zawsze dany, a przeciwnie, jest bardziej rzeczywisty oraz znacznie bardziej tajemniczy niż nam się zdaje17.

Nabokov pozostawił liczne teksty i wypowiedzi świadczące dobitnie o tym, że dręczyła go kwestia oszałamiających wzorów na motylich skrzydłach. Widział w nich coś więcej niż tylko organiczny wzór czy ornament. Jego opisy i egzegezy motylich deseniów przypominają próby rozczytania nieznanego języka. Pisząc o skrzydłach gatunku Hesperidae odnajdował tam „skrzące się perłowo kabalistyczne cętki”18.

Wzory na motylich skrzydłach stanowiły rodzaj hieroglifów, tajemnych znaków. Nabokov wyraźnie traktował ich obecność jako rodzaj skomplikowanego wewnętrznie kodu, który wymaga dopiero złamania. To był klucz do głębszego wglądu w złożoność świata natury. Jego intuicje w tej materii bardzo świadomie lokują się na osobliwym pograniczu biologii i metafizyki. Motyle i ćmy, zamieszkują, jak wiadomo, wiele jego powieści. Nie jest to obecność ani drugorzędna, ani dekoracyjna. Detaliczna kwerenda motylej obecności w jego książkach to zadanie dla miłoszowego „badacza owadzich nogów”. Nas interesuje tu co innego: bliższe przyjrzenie się próbom Nabokova zgłębienia wzorów motylich skrzydeł. Pisarz powracał do tej kwestii wielokrotnie. Wystarczy kilka instruktywnych przykładów.

 W powieści Dar, syn Konstatyna Godunowa-Czerdyncewa, znakomitego entomologa, owładniętego pasją poławiania motyli („entomologia stawała się u nas osobliwą, spowszedniałą halucynacją”19) opowiada o erudycyjnych lekcjach, których udzielał mu ojciec. Jednym z głównych tematów było zjawisko mimikry pośród motyli:

Opowiadał o niebywałym, pełnym dowcipu a r t y s t y c z n y m zamyśle mimikry, nie dającej się wytłumaczyć walką o byt (ordynarnym pośpiechem prymitywnych sił ewolucji), nazbyt wyszukanej, jakby chodziło jedynie o zmylenie przypadkowych wrogów, pierzastych, łuskowatych i innych (mało wybrednych i nie tak znowu łasych na motyle), jakby wymyślonej przez m a l a r z a-dowcipnisia, tylko dla mądrych oczu człowieka (domysł, który mógłby daleko zaprowadzić ewolucjonistę obserwującego żywiące się motylami małpy); opowiadał o magicznych maskach mimikry, o olbrzymiej ćmie, która w stanie spoczynku przybiera kształt spoglądającej na was żmii;
o pewnym tropiklnym miernicowatym, ubarwionym ściśle na podobieństwo określonego rodzaju zorzaka, nieskończenie od niego odległego w systemie natury (...)20.

W autobiograficznej książce Pamięci, przemów są akapity, w których wraca Nabokov do tajemnic mimikry, a jego intuicje w tej materii wyrażone zostały tu może najdobitniej i najbardziej przekonująco:

Wyjątkowo pasjonowały mnie tajemnice mimikry. To zjawisko kryło w sobie kunszt artystyczny zwykle przypisywany rzemiosłu ludzkiemu. Wystarczy pomyśleć o imitacji wycieku trucizny w postaci bąbelkowatych plamek na skrzydle (łącznie z pseudorefrakcją) albo szklistych żółtych guzków na poczwarce („Nie jedz mnie – już mnie zmiażdżono, skosztowano i odrzucono”). (...) Kiedy pewna ćma przypomina kształtem i kolorem pewną osę, to również chodzi i rusza czułkami jak osa, w sposób nieznany ćmom. Kiedy jakiś motyl ma wyglądać jak liść, to ma nie tylko wszystkie, pięknie oddane, szczegóły liścia, lecz również dorzucone szczodrze cętki udające dziurki wyżarte przez robaki. „Dobór naturalny” w ujęciu Darwina nie zdołał wyjaśnić cudownej zbieżności cech i zachowań naśladowczych; nie można się też było odwołać do teorii „walki o przetrwanie”, kiedy środki obrony osiągały stopień subtelności mimetycznej, bogactwa, zbytku stanowczo przekraczających możliwości docenienia przez drapieżnika. W przyrodzie odkryłem bezużyteczne rozkosze, których szukałem w sztuce. Oba światy stanowiły odmianę magii, oba były zawiłą grą czaru i ułudy21.

Raz jeszcze nie pozostawia Nabokov żadnej wątpliwości, że na temat łuskoskrzydłych wypowiada się jak rzadkiej klasy fachowiec. Fragment rozpoczyna się w poetyce dyskursu biologicznego, a kończy jak rozprawka z estetyki. Co bodaj najistotniejsze: pisarz podkreśla, że mimetycznych praktyk u motyli nie jest w stanie wyjaśnić całkowicie darwinowski mechanizm doboru naturalnego. Że zwyczajowe interpretacje, odwołujące się do czysto biologicznych czynników, są nieempiryczne i niczego tak naprawdę nie tłumaczą.[Nabokov przez lata nosił się z zamiarem napisania większego dzieła na temat mimikry, ale – co znamienne – nigdy go nie sfinalizował. Boyd sugeruje prozaiczne wyjaśnienie tej kwestii: „Wydaje się prawdopodobne, że kiedy rozpoczął poważną pracę na temat mimikry, odkrył wystarczający dowód jej czysto fizycznego wyjaśnienia, a to zmusiło go do do porzucenia ukochanych spekulacji metafizycznych”, B. Boyd, Nabokov, Literature, Lepidoptera, w: Nabokov’s Butterflies, s. 20.]

W kontekście eseju Caillois uderzające jest, że jego egzegeza zasadza się na zaskakującym geście zrównania zachowań mimetycznych motyli i twórczości artystycznej. Nabokov już w punkcie wyjścia odwołuje się do dziedziny sztuki. Do tej tajemniczej umiejętności (daru? łaski?) stwarzania przez ludzką wyobraźnię światów alternatywnych. Równie kruchych i nierzeczywistych jak motyle skrzydła. W obydwu przypadkach – desenie skrzydeł, literacka fikcja – mamy, jak utrzymuje, do czynienia z tym samym co do istoty rodzajem działania opierającego się pragmatyce, prostej funkcjonalności, doraźnej użyteczności. Caillois, wiążąc skrzydła motyle z malarstwem, mówił o „przepysznym nadmiarze”, Nabokov, kojarząc je z literaturą, mówi o „bezużytecznych rozkoszach”, ale intuicja, która stoi za tymi porównaniami, ma, jak się zdaje, to samo źródło.

W Wykładach o literaturze rozwija Nabokov swoją ulubioną paralelę między motylami i sztuką, raz jeszcze przywołując wątek mimikry:

Literatura to zmyślenie. Literacka fikcja jest rzeczywiście fikcją. Nazwać opowieść prawdziwą to obraza zarówno dla sztuki, jak dla prawdy. Wszyscy wielcy pisarze są wielkimi oszustami, ale taka też jest arcyoszustka Natura. Natura oszukuje bezustannie. Począwszy od prostego oszustwa z propagacją, a skończywszy na cudownej, wyrafinowanej iluzji barw ochronnych u motyli czy ptaków, wszystko w Naturze opiera się na systemie zaklęć i sztuczek. Pisarz tylko ją naśladuje23.

Zauważmy: to, co Caillois sugerował zrazu nieśmiało i z bojaźnią, Nabokov konstatuje z całą, właściwą mu, pryncypialnością. Sztuka nie jest (nie musi być) po drugiej stronie Natury. Jeśli spojrzeć na nią z perspektywy motylich deseni, wówczas okaże się, że tę sferę, wydawałoby się w swej istocie tak ludzką, arcyludzką, trzeba będzie zobaczyć jako inną odmianę naturalnego. W tym porównaniu nie ma nic dla sztuki deprecjonującego, to raczej pochwała dla ludzkiej inteligencji i jej umiejętności mimetycznych. Budując tę analogię, Nabokov nie zmierza prostą drogą do naturalizacji sztuki. To całkiem nie o to chodzi. Wskazuje jedynie, że istnieją takie enklawy sztuki i natury, w których dochodzi do głosu pewna cudowna właściwość: doskonała bezużyteczność. To właśnie sprawia, że w jednym i drugim przypadku mamy poczucie obcowania z czymś absolutnie niewytłumaczalnym. Jednym z imion niewytłumaczalnego jest piękno.

Ta sugestia zyskuje wymiar nieledwie metafizyczny w innej jego wypowiedzi:

Wyznam, że nie wierzę w czas. Lubię zwijać swój czarodziejski dywan po użyciu tak, żeby jedna część deseniu nakładała się na drugi. Niech goście potykają się. A największą radość bezczasowości odczuwam – w dowolnym krajobrazie – kiedy znajduję się wśród rzadkich motyli i roślinności będącej ich pokarmem. To istna ekstaza, a za nią kryje się coś jeszcze, co trudno wyjaśnić. Jest to chwilowa próżnia, do której wpada wszystko, co kocham. Poczucie jedności ze słońcem i kamieniem. Dreszcz wdzięczności, komukolwiek jestem ją winien – kontrapunktowemu geniuszowi losu ludzkiego czy też czułym duchom dogadzającym szczęśliwemu śmiertelnikowi24.

W tym, niemal jawnym, wyznaniu miłosnym mówi Nabokov – bodaj najbardziej przejmująco ze wszystkich jego wypowiedzi na temat motyli – o swoim urzeczeniu, pasji, szaleństwie na ich punkcie. Ale odsłania także powód tej fascynacji, który ściśle łączy się ze sztuką: wyjście z czasu, wyjście poza czas, unieważnienie czasu. Tutaj jesteśmy już na antypodach lepidopterologii.

4.

O czym mówią, co odsłaniają powyższe fragmenty dotyczące egzegezy motylich skrzydeł? Jaką wizję Natury proponują? Wydaje się, że olśniewające bezużytecznym pięknem skrzydła motyle to przykład graniczny. I dlatego tak zajmujący. W pytaniach Brodskiego, w interpretacjach Caillois i Nabokova zawarta jest czytelna sugestia, że w pewnych przypadkach krańcowych Natura, by tak rzec, przechodzi samą siebie, że pewnych jej ekspresji nie sposób wytłumaczyć za pomocą słownika biologicznego. Jest to sytuacja, w której twarde i kulturowo usankcjonowane podziały na naturę i kulturę, naturę i sztukę, materię i ducha przestają być operacyjne. Więcej: czujemy, że stosowany przez wspomnianych autorów antropomorficzny język nie jest czystą projekcją, wprowadzoną do opisów nieracjonalnie i na siłę. Że, najdelikatniej mówiąc, coś tu jest na rzeczy. Dokładniej: że jest pewna jakość, która usprawiedliwia tego rodzaju operację: wspólnota losu? kruchość? śmierć? 

Odsłonięta wcześniej niepojęta bliskość ludzkiego i zwierzęcego, duchowego i naturalnego, pewien rodzaj powinowactwa między nimi, nie przestaje zastanawiać. Powróćmy na chwilę do wiersza Brodskiego, bo pojawiają się tam jeszcze nowe pytania:

Powiedz, czemu ten deseń
dostał się tobie
na jedną tylko dobę,
skoro trwa przestrzeń,
odbita w rtęci wód
wiecznie i wiernie?
Tak krótki jest twój termin,
Że skrzydeł cud
Daremny jest: tak rzadko
trzepoczesz w dłoni
Lub umykasz pogoni
Zbieracza z siatką.

Teraz wychodzimy już poza estetykę. Niepojęty dla oglądającego, niedający się racjonalnie wytłumaczyć, staje się związek piękna i śmierci. Jaki jest sens tak krótkiego wybuchu piękna? Dlaczego tak zniewalające piękno żyje tak krótko? Tutaj wspomniana już bezużyteczność piękna motylich skrzydeł podszyta jest absurdalnością jego ziemskiego istnienia:

Takie piękno, z tak bliską
śmiercią złączone,
orze czoło zmęczoną
bruzdą domysłu:
trudno dowieść jaskrawiej,
że – przyjacielu –
świat stworzono bez celu,
a jeśli nawet, to cel nie w nas jest, bracie
Entomologu,
Ale w światła i mroku
Wiecznym kieracie.

Warto zauważyć, że Brodski nie powtarza tu dokładnie lekcji XVII-wiecznych mistrzów: holenderskich malarzy martwych natur czy angielskich poetów metafizycznych, dla których motyl był rozpoznawalną alegorią czy metaforą kruchości, przemijania, marności. Motyl (często ćma) jako alegoria vanitas należał do podręcznego leksykonu klocków wielokrotnego użytku25. Ten trop jest już dość wytarty. W wierszu Brodskiego inaczej. Pytania o motylą egzystencję dotykają kwestii fundamentalnych. Znać, że mówi poeta XX-wieczny, dla którego obraz kosmicznego ładu wspartego teologicznym dekretem nie jest już oczywisty. Brodski pyta o esencjalny sens tego krótkotrwałego rozbłysku piękna. Dlaczego te cudowne desenie motylich skrzydeł mają tak krótki żywot? Jakie racje stoją za ich unicestwieniem? Śmierć motyla – a to oznacza śmierć ekstatycznego piękna – jest tutaj jaskrawym dowodem na absurdalność świata. Jeśli mimo tego wydawać się może, że świat wyposażony jest w sens i cel, to ich odkrycie nie leży w ludzkich możliwościach. Motyl, dokładniej: wypadający poza naturalną ekonomię środków i celów, deseń jego skrzydeł, odsyła do rzeczywistości większej niż przyrodniczo-materialny substrat. A to prowadzi tę poetycką entomologię w stronę eschatologicznych rubieży.

W nieco podobny sposób pisał o tym Wasilij Rozanow, pisarz i teolog, ale co ciekawe, mocniej jeszcze akcentował czysto fizjologiczny wymiar motylej egzystencji:

Gąsienica, poczwarka i motylek mają wyjaśnienie, ale nie fizjologiczne, lecz właśnie – kosmogoniczne. Fizjologicznie wyjaśnić się nie dadzą, są n i e -w y j a ś n i a l n e. Natomiast w kategoriach kosmogonicznych są zupełnie zrozumiałe: to jest wszystko, absolutnie wszystko, co żyje, czemu pisane jest życie, grób i zmartwychwstanie. (...) Motyl to dusza gąsienicy. Dusza – solo, bez dodatków. Ale to dowodzi, że „dusza” nie jest niematerialna. Przeciwnie, da się dotknąć, zobaczyć, ona jest – tyle że i n a c z e j  n i ż  w  i s t n i e n i u   z i e m s k i m26.

Po tak wstrząsającym wykładzie biologicznego spirytualizmu już tylko formalnością będzie ekskurs lingwistyczny. Krótkie przypomnienie. W starożytnej grece to samo słowo, psyché, oznaczało, w zależności od kontekstu: „oddech-duszę”27 albo „motyla”28. Język ściśle spokrewnił ze sobą przyrodnicze i ludzkie, widzialne i niewidzialne, materialne i duchowe, sugerując występującą między nimi głęboką izomorfię. Wolno sądzić, że była ona oparta przede wszystkim na właściwej obydwu zjednoczonym przez nazwę elementom cesze lotności. Dzisiejszych entuzjastów entomologii pasjonuje w motylach nie tylko zdolność swobodnego latania, ich eteryczna kruchość. Raz po raz podkreślają oni zagadkę motylich skrzydeł, wspominają o ich barwie, deseniu, niepokojącej konfiguracji (u Nabokova mowa jest o typografii!29) plamek na ich powierzchni. Motyle skrzydła stają się dla nich szyfrem nieznanego, historia naturalna okazuje się częścią metafizyki:

W kontekście spraw ludzkich nie ma żadnego znaczenia, czy przelatująca żołna ma pierś błękitną, czy zieloną. (...) Tak jak nie ma żadnej potrzeby, by ustalać, tym bardziej że to niełatwe, czy maleńki niebieski motyl siedzący na źdźble trawy to pospolity modraszek ikar, czy rzadko spotykany modraszek lazurek. A jednak są ludzie, którzy do tego rodzaju rozróżnień przywiązują wielką wagę, a widok dodatkowej kropki na błękitnym skrzydełku motyla potrafi ucieszyć ich niemal tak samo, jak innych cieszy znaleziony w nadmorskim piasku złoty pierścionek. (...) Podziwiałem ich zawsze. Ale jednocześnie – samemu nie będąc całkowicie wolnym od podobnych, choć nieporównywalnie słabszych namiętności – zadawałem sobie pytanie, co nimi kieruje. I nie potrafiłem na nie odpowiedzieć. Dziś zaczynam podejrzewać, że ta z gruntu niepraktyczna fascynacja różnorodnością barw i kształtów jest zakamuflowaną formą religijności. Nie tylko dlatego, że można ją uznać za wyraz pokornego podziwu dla samej formy istnienia świata. Również z tego powodu, że towarzyszy jej – tak to sobie wyobrażam – przeczucie ukrytej za tą zmysłową formą tajemnicy30.

Ta wypowiedź, wespół z przypomnianą wcześniej osobliwą teologią Rozanowa, odsłania drugie dno przytoczonych wcześniej uwag na temat kruchego motylego jestestwa. W intuicji tej dochodzi do głosu wprost i bez niedomówień przekonanie, że jest w motylach – w niepoczytalnej rozrzutności wzorów na ich skrzydłach – jakaś niedająca się do końca wyjaśnić zagadka. Oczywiście, można ją bez trudu unieszkodliwić językiem biologii, tłumacząc wszystko w kategoriach funkcjonalnych: ewolucyjnego przystosowania i owadziej fizjologii. Na jej tle dyskurs poetycki, estetyczny czy „teologiczny” musi się wydać czystą ekstrawagancją. Spór pomiędzy tymi językami jest fundamentalny i nie wydaje się, by istniała neutralna instancja odwoławcza, która mogłaby go załagodzić, albo przechylić szalę na jedną ze stron. Obydwa bowiem wyposażone są w założenia, które wspierają się na filozoficznym dekrecie, a ich uprawomocnienie każdorazowo wikła wywód w błędne koło. Dyskurs biologiczny broni się empirią i siłą weryfikowalnych faktów. Dyskurs poetycki broni się analogią i... siłą weryfikowalnych faktów (bezużyteczny „przepyszny nadmiar”). Motyle, jak się zdaje, zachowują dystans wobec ludzkich dylematów. Po prostu: są. Latają, żyją i umierają:

Śmierć motyli sypie się deszczem z motylowego nieba. Z punktu widzenia gatunku Danaus, śmierć to nic wielkiego pośród dwudziestu pięciu milionów. Z punktu widzenia oczarowanego pielgrzyma z ludzkimi nawykami, to napawający smutkiem widok, pielgrzym więc odkrywa w sobie głupi, ludzki odruch, żeby rozgrzać w dłoniach upadłe anioły, umieścić je z powrotem na gałęzi i spróbować zachęcić do latania. Tylko to niemożliwe. Zużyły już swoje źródła energii, wyczerpały rezerwy tłuszczu. Pragnąc odpokutować za wszystkie wykończone przez siebie motyle i gąsienice, pielgrzym usiłuje wrócić życie spadającym z nieba motylom. Jakby tych kilka ofiar miało przekreślić tajemnicę migracji i lotów na orientację w wietrzykach Ameryki Centralnej.
Piękna śmierć motyli sypie się deszczem z pięknego motylowego nieba i nie w rękach człowieka temu przeszkodzić31.


1 J. Brodski, Motyl, przeł. S. Barańczak, w: tegoż, Wybór poezji, Kraków 1985, s. 68–69.
2 Tekst jest przepracowaną wersją wystąpienia na konferencji kulturoznawczej:
„Natura (w) granica(ch) kultury” (Instytut Kulturoznawstwa Uniwersytetu Wroc-ławskiego, 18.11.2011).
3 R.M. Rilke, Malte. Pamiętniki Malte-Lauridsa Brigge, Warszawa 1979, s. 29.
4 Ch. Darwin, The Descent of Man and Selection in Relation to Sex, London 1871, t.
1, s. 392.
5- 12 R. Caillois, Skrzydła motyle, tłum. K. Dolatowska, w: tegoż, Odpowiedzialność i styl, Warszawa 1967,
13 V. Nabokov, Dar, przeł. E. Siemaszkiewicz, Warszawa 1995, s. 170–171.
14 B. Schulz, Pan, w: tegoż, Opowiadania. Wybór esejów i listów, opracowanie J. Jarzębski, Wrocław 1989, s. 52.
15 V. Nabokov, Strong Opinions, New York 1973, s. 3.
16 R.M. Pyle, Between Climb and Cloud, w: Nabokov’s Butterflies. Unpublished and Uncollected Writings, ed. B. Boyd and R.M. Pyle, Boston 2000, s. 58.
17 B. Boyd, Nabokov. Dwa oblicza, przeł. W. Sadkowski, Warszawa 2006, s. 62–63.
18 V. Nabokov, Father’s Butterf l ies, w: Nabokov’s Butterf l ies, s. 204.
19 V. Nabokov, Dar, tłum. E. Siemaszkiewicz, Warszawa 1995, s. 137.
20 Tamże, s. 142–143. (spacja moja – D.C.).
21 V. Nabokov, Pamięci, przemów. Autobiograf i a raz jeszcze, przeł. A. Kołyszko, po-słowie L. Engelking, Warszawa 2004, s. 110–111.
23 V. Nabokov, Wykłady o literaturze, przeł. Z. Batko, Warszawa 2000, s. 38.
24 V. Nabokov, Pamięci, przemów..., dz. cyt., s. 125–126.
25 I. Bergstrom, Disguised Symbolism in „Madonna” Pictures and Still Life, „The Burlington Magazine”, vol. XCVII, 1955, nr 631 (cz. 1), s. 309.
26 W. Rozanow, Pół-myśli, pół-uczucia, przeł. I. Kania, Kraków 1998, s. 166–167 (podkreślenie autora – W.R.).
27 R.B. Onians, The Origins of European Thought bout the Body, the Mind, the Soul, the World, Time and Fate, Cambridge 1988, s. 93.
28 Choć trzeba zaznaczyć, że w greckim imaginarium duszę przedstawiano w różny sposób: „Rzeczywiście, od czasów Homera, psyché wyrażana była jako dym, sen, nietoperz, pszczoła, mucha, by ostatecznie pojawić się w bogatej ikonografii w formie nocnego motyla, aż do tego momentu, w którym Arystoteles i Hezychiusz z Aleksandrii nazwą nocnego motyla psyché”, M. Leone, Signs of the Soul. Towards Semiotic of Religious Subjectwivity, „Signs and Society”, vol. 1, no. 1: 2013, s. 128.
29 „A teraz proszę się przyjrzeć – powiedział Kanner ignorując jej oryginalną uwagę i wskazując ściśniętą pęsetą trójkątnego owada. – Widać dolną stronę, biały spód lewego Vorderflügel (przedniego skrzydła) i żółty spód lewego Hinterflügel (tylnego skrzydła). Nie otworzę mu skrzydeł, ale chyba uwierzy mi pani na słowo. Na wierzchniej stronie, ktorej teraz nie widać, ten gatunek ma, podbnie jak jego najbliżsi krewniacy – bielinek rzepnik i bielinek Manna, oba tu popularne – plamki typowe dla przedniego skrzydła, mianowicie czarną kropkę u samca i czarny Doppelpunkt (dwukropek) u samicy. U tych krewniaków owe znaki przestankowe występują na spodzie, a tylko gatunek, którego przedstawiciela widzi pan tu oto złożonego na mojej dłoni, ma skrzydło niezaznaczone od spodu... ot, taki typograficzny kaprys natury! Ergo jest to Ergane”, V. Nabokov, Patrz na te arlekiny!, przeł. A. Kołyszko, Gdańsk 1993, s. 33–34.
30 K. Środa, Podróże do Armenii i innych krajów z uwzględnieniem najbardziej interesujących obserwacji przyrodniczych, Wołowiec 2012, s. 79–80.
31 M. Holub, Śmierć motyli, w: tegoż, Kłopoty na statku kosmicznym. Eseje, przeł. H. Pustuła, L. Engelking, Izabelin 1998, s. 69–70.

Z książki Znaki szczególne
Dariusz Czaja