czwartek, 23 października 2014

Sól wietrzeje?



Czyżby Stanisław Lem rzeczywiście wszystko przewidział? W swojej - moim zdaniem - najlepszej książce „Głos Pana” napisał między innymi, że „nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle postępować cierpliwie i metodycznie”. Czego jak czego, ale metodyczności działania organizatorom komunistycznej rewolucji, prowadzonej obecnie według strategii opracowanej przez włoskiego komunistę Antoniego Gramsciego, nie brakuje, podobnie, jak cierpliwości. O ile niecierpliwi bolszewicy śpiewali, że „bój to jest nasz ostatni” - bo jak najszybciej chcieli pyski umoczyć w melasie, zakładać stare rodziny, tarzać w złocie i kąpać w wódce - to nauczeni doświadczeniem bolszewickich arywistów gramszyści od razu postawili na „długi marsz przez instytucje”. Doskonale wiedzieli, że demokracja-demokracją - ale ktoś przecież musi tym bajzlem kierować, że tzw. „masy”, którym marksiści-leniniści pochlebiali, jako sile sprawczej Historii, tak naprawdę są tej Historii zaledwie nawozem, bo w zasadzie robią to, co zasuflują im instytucje: tajne służby, polityczne szajki, niezależne media głównego nurtu, które zwłaszcza w demokracji muszą być infliltrowane przez tajne służby, a także - związki wyznaniowe, jako potężne instytucje opiniotwórcze.

Jeśli zatem pragnie się narzucić „masom” określony obraz świata, by uznały go za własny i już niczego innego nie pragnęły - a na tym właśnie polega strategia rewolucyjna Gramsciego, który głównym polem rewolucyjnej bitwy czyni kulturę, czyli ludzką świadomość - trzeba najpierw opanować instytucje. Tego, ma się rozumieć, nie da się zrobić z dnia na dzień, stąd proklamowanie „długiego marszu” jeszcze w latach 60-tych. I dzięki uporczywemu, metodycznemu i cierpliwemu działaniu, po 30 latach znaczna cześć instytucji została przez bojowników rewolucji komunistycznej opanowana i od tej pory można wykorzystywać posiadane przez nie możliwości już nie do propagowania, ale do forsowania rewolucyjnych przemian.

Zresztą pewne procesy, które można nazwać rozmiękczaniem instytucji, zostały rozpoczęte jeszcze przed proklamowaniem „długiego marszu”. Jak wspomina w swojej znakomitej książce o II Soborze Watykańskim: „Sobór Watykański II Historia dotąd nieopowiedziana” Roberto de Mattei, papież Jan XXIII pragnął, by w Soborze wzięli udział również przedstawiciele rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej. Różni ludzie miewają rozmaite sny o szpadzie, a Jan XXIII miał właśnie taki. Ale cerkiewni szachiści, w większości, a może nawet in corpore, będący poprzebieranymi agentami KGB postawili warunek - że owszem - jeżeli Sobór powstrzyma się przed wszelkimi ocenami, a zwłaszcza - przed potępieniem komunizmu. Jan XXIII połknął haczyk i w roku 1962 we francuskim mieście Metz doszło do podpisania porozumienia między reprezentującym Watykan francuskim kardynałem Tiserrantem i reprezentującym Patriarchat Moskiewski, czyli KGB, metropolitą Nikodemem - że Sobór nie piśnie słowa przeciwko komunie.

I tak się stało, a na domiar złego - jak można zorientować się na podstawie wspomnianej książki - na Soborze tym pojawiła się liczna grupa teologów i biskupów tzw. postępowych. Początkowo postępactwo swoje forsowali metodami dopuszczalnymi przez soborowe procedury, więc żadnego zarzutu z tego tytułu postawić im nie można, bo konserwatyści również mogli te same procedury wykorzystywać dla swoich celów - ale od pewnego momentu można dostrzec w postępowaniu soborowego postępactwa coraz więcej elementów konspiracji. Nawet i to można by jeszcze uznać za rodzaj normy, bo i druga strona też mogła sobie konspirować. Najgorsze było jednak to, że konspiracja soborowych postępowców przetrwała zakończenie soborowych obrad, dając początek i stając się tzw. „duchem Soboru”. To właśnie „duch Soboru” wyrządził i wyrządza najwięcej spustoszeń w Kościele, dostarczając katolikom coraz więcej rozterek.

Dla przykładu - o ile konstytucje soborowe nie przewidywały eliminacji łaciny z liturgii, a stosowanie języków narodowych dopuszczały tylko wyjątkowo, to „duch Soboru”, czyli wspomniana konspiracja, najwyraźniej opanowawszy „instytucję”, doprowadziła do odwrócenia sytuacji i 180 stopni. Łacina została nie tylko usunięta, ale nawet jakby potępiona i odtąd liturgia odbywa się w językach narodowych. Czy „duch Soboru” działał wyłącznie z własnej inicjatywy, czy też był inspirowany z zewnątrz - na przykład przez organizatorów i przewodników „długiego marszu przez instytucje” - tego pewnie już nigdy się nie dowiemy. Tak czy owak w następstwie nieustannej, mrówczej aktywności „ducha Soboru” Kościół - jak przenikliwie zauważył Mikołaj Davila - kiedy spostrzegł, że ludzie nie robią tego, czego naucza, zaczął nauczać tego, co ludzie robią.

I właśnie w dniach ostatnich (czyżby rzeczywiście zbliżały się „dni ostatnie”?) przewodniczący Papieskiej Rady Rodziny JE abp Vincenzo Paglia, komentując w wywiadzie dla „Corriere della Sera” legalizację tzw. związków partnerskich między sodomitami powiedział m.in., że „Różnica między mężczyzną i kobietą jest niezbędna. Inna sprawą jest równa godność wszystkich dzieci Boga. Wszyscy są darem. Wszyscy są kochani przez Pana. Wszyscy muszą być kochani.” Ekscelencja jedną nogą jeszcze tkwi we wstecznictwie, podkreślając „niezbędność” różnicy między mężczyzną i kobietą - cokolwiek by to miało znaczyć - ale już zdecydowanie daje nura w odmęty amikoszonerii - że niby „wszyscy muszą być kochani”. Skoro „muszą”, no to nie ma rady, nieprawdaż?

Stanisław Michalkiewicz →

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.