Zatem. W zeszłym tygodniu zdjęli mnie
ze stanowiska brygadzisty, a pięć tygodni temu
- wyznaczyli. Przez
cztery tygodnie, sami rozumiecie, gruntownych zmian człowiek nie
wprowadzi, i ja nie wprowadziłem żadnych gruntownych zmian, a
jeżeli komuś zdawało się, że
wprowadziłem, to jednak
wychrzanili mnie nie za te zmiany.
Sprawa zaczęła się dużo prościej.
Zanim ja nastałem, cały proces produkcyjny
przedstawiał się
następująco: z rana siadaliśmy do gry w durnia, na pieniądze
(umiecie grać w
durnia?) Tak. Potem wstawaliśmy, odwijaliśmy
kabel z bębna, układaliśmy kabel i zasypywali
ziemią. A potem -
wiadoma sprawa: siadaliśmy i każdy po swojemu zabijał czas wolny,
bo
przecież, bądź co bądź, każdy ma własne marzenia i
odmienny temperament: jeden pił wermut,
drugi, skromniejszy - wodę
kolońską „Świeżość”, a kto miał większe aspiracje - pił
koniak na
międzynarodowym lotnisku Szeremietiewo. I waliliśmy się
spać.
A nazajutrz było tak: wpierw
zasiadaliśmy i piliśmy wermut. Potem wstawaliśmy, aby
wyciągnąć
spod ziemi wczorajszy kabel i wyrzucić go, ponieważ cały zdążył
już oczywiście
zmoknąć. A potem - no cóż - potem siadaliśmy
do durnia, grać o forsę, i waliliśmy się spać, nie
kończąc
gry.
Wczesnym rankiem budziliśmy się
nawzajem: „Locha! Wstawaj, gramy! Stasik,
wstawaj dogrywać
wczorajszą partię! Wstawaliśmy i kończyliśmy grę. A potem –
przed
świtem, o brzasku, nie popiwszy ani „Świeżości”, ani
wermutu - łapaliśmy się za bęben z
kablem i zaczynaliśmy go
rozwijać, żeby do jutra zamókł i nie nadawał się do niczego. A
już
potem - każdy na własną rękę spędzał czas wolny,
ponieważ każdy ma swoje własne ideały. I
wszystko zaczynało się
od początku.
Kiedy zostałem brygadzistą,
uprościłem ten proces do granic możliwości. Teraz
robiliśmy
tak: jednego dnia graliśmy w durnia, drugiego dnia piliśmy wermut,
trzeciego od
nowa rżnęliśmy w durnia, na czwarty dzień od nowa
wermut. A kto miał intelektualne ciągoty,
ten przepadał z
kretesem na lotnisku Szeremietiewo, siedząc i pijąc koniak. Bębna,
oczywiście,
nawet palcem nie tykaliśmy - ba, gdybym nakazał
dotknąć bęben, wszyscy roześmieliby się jak
bogowie, potem
tłukliby mnie po twarzy pięściami, no a wreszcie rozeszliby się:
jedni grać w
durnia na pieniądze, drudzy pić wermut, jeszcze inni
- „Świeżość”.
Do czasu wszystko szło wspaniale, raz
w miesiącu wysyłaliśmy im zobowiązanie, a oni
nam dwa razy w
miesiącu pobory. Myśmy na przykład pisali: z okazji zbliżającej
się setnej
rocznicy zobowiązujemy się skończyć z wypadkami przy
pracy. Albo tak: z okazji sławnej
setnej rocznicy osiągniemy taki
poziom, aby co szósty z nas kształcił się zaocznie na wyższej
uczelni. Z wypadkami i uczelnią to naturalnie czysty pic, skoro poza
durniem świata bożego nie
widzieliśmy, a było nas do kupy
pięciu.
O, wolności i równości! O,
braterstwo i konsumpcjo! O, słodyczy braku kontroli! O,
rozkoszna
poro w życiu mojego narodu - od otwarcia do zamknięcia sklepów.
Odrzucając wstyd i niepotrzebną
troskę o dzień jutrzejszy, żyliśmy wyłącznie życiem
duchowym.
Rozszerzałem horyzonty kumpli w miarę swoich możliwości, a im
bardzo się
podobało, kiedy je tak rozszerzałem, w szczególności
zaś lubili wszystko to, co dotyczyło
Izraela i Arabów.
Wieniedikt Jerofiejew, Moskwa —
Pietuszki
tłumaczenie: Andrzej Drawicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.