Jeden z wypożyczonych tomów zawierał
wiersze Swinburne'a. Martin leżał w łóżku
przerzucając karty
książki i raptem uprzytomnił sobie, że czyta z uwagą. Dociągnął
do końca
strofy i choć zamierzał czytać dalej, powrócił do
niej znowu. Położył sobie książkę na piersi
okładką na
zewnątrz i począł dumać. Otóż to. W tym leży sedno sprawy I
Dziwna rzecz, że
mu to wcześniej nie przyszło do głowy. Tym
tłumaczy się sytuacja, w jakiej się znalazł. Już
od dawna w tym
kierunku zdążał, teraz zaś Swinburne wskazał mu, że jest to
właśnie
szczęśliwa droga wyjścia. Pragnął spoczynku, a tu
oczekiwał go spoczynek. Spojrzał na
otwarty iluminator kabiny.
Tak, szerokość jest dostateczna. Po raz pierwszy od długich
tygodni poczuł się szczęśliwy. Nareszcie odkrył lekarstwo na
trapiące go dolegliwości. Podniósł książkę i zwolna odczytał
na głos zwrotkę, która go tak zastanowiła:
Z ziemi, gdzie ufność i strach podły
Z miłością życia, zbyt nam drogą,
Rządzą —
dziękczynne ślemy modły
Bogom, co gdzieś tam istnieć mogą,
Za to, że życie' nie trwa
wieki,
Że nikt nie wraca z mgieł dalekiej
Krainy śmierci, a nurt rzeki
Zawsze na morza spocznie
progu.
Martin spojrzał raz jeszcze na otwarty
iluminator. Swinburne dał mu do ręki klucz. Życie było
złem lub
raczej stało się złem, rzeczą nie do zniesienia. „Że nikt nie
wraca z mgieł dalekiej
krainy śmierci". Ten zwrot przepełnił
go głęboką wdzięcznością. Było to jedyne w całym
wszechświecie dobrodziejstwo. Kiedy życie stanie się zanadto już
bolesną zmorą, czeka
śmierć, by ukoić do wieczystego snu. Po co
zwlekać? Już czas ostatni. Wstał i wysunął głowę
przez
iluminator, spoglądając na pieniącą się w dole toń. „Mariposa",
ciężko załadowana,
zanurzała się głęboko, toteż uwiesiwszy
się na rękach powinien sięgnąć stopami fal. Będzie
mógł
pogrążyć się bezszelestnie. Nikt nic nie usłyszy. Bryzg piany
poderwał się ku górze,
zwilżając mu twarz. Poczuł słoność
na wargach i smak ten wydał mu się dobry. Zastanowił
się, czy
warto napisać pieśń łabędzią, lecz ze śmiechem myśl tę
odrzucił. Nie miał na to
czasu. Zbyt pilno mu było odejść.
Zgasiwszy w kabinie światło, aby go
nie zdradziło, Martin wysunął się przez iluminator
nogami
naprzód. Ramiona utkwiły mu w przejściu, musiał więc wciągnąć
się z powrotem,
aby spróbować po raz drugi, z jednym ramieniem
przyciśniętym do boku. Nagłe przechylenie
okrętu dopomogło mu i
znalazł się na zewnątrz, trzymając się iluminatora rękami.
Dotknąwszy stopami morza rozluźnił
dłonie. Leżał w mlecznobiałej wstędze piany. Burta
„Mariposy"
sunęła tuż koło niego, na kształt ciemnej ściany, pocętkowanej
tu i ówdzie
plamami oświetlonych otworów. Łatwo było poznać,
że statek rozwija nie lada szybkość.
Zanim Martin się
spostrzegł, był już daleko w tyle za rufą, płynąc zwolna wśród
perlistych
pian.
Mknąca mimo bonita uderzyła zębami w białe
ciało Martina, który roześmiał się głośno.
Uniosła z sobą drobny strzęp jego
boku, a wywołany tym ból przypomniał mu, po co się tu
znalazł.
Zajęty uciążliwymi przygotowaniami, zapomniał o ich ostatecznym
celu. Światła
„Mariposy" mętniały już w oddali, a oto on
płynie sobie spokojnie, jak gdyby zdążał do
najbliższego lądu,
leżącego gdzieś o tysiące mil stąd.
Działał tu podświadomy instynkt
życia. Martin chciał przestać płynąć, lecz skoro tylko woda
podniosła się nad poziom ust, ramiona uderzyły o nią gwałtownie
i wydźwignęły znów ciało
na powierzchnię. Rozpoznał w tym
niezmożone pragnienie życia i myśl ta wywołała mu na
twarz
drwiący uśmiech. Woli mu doprawdy nie brakowało, woli dość
potężnej na to, aby
jednym ostatnim wysiłkiem zniszczyć siebie i
przestać istnieć.
Zmienił położenie ciała na pionowe.
Spojrzał w górę ku cichym gwiazdom, jednocześnie
wydychając z
płuc powietrze. Nagłym silnym podrzutem rąk i nóg zdołał
wznieść ponad wodę barki i piersi aż do połowy. Miało to
umożliwić mu nabranie rozpędu koniecznego do
opuszczenia się w
głąb. Potem zwolnił mięśnie i jął się pogrążać w morze
cicho, niby biały
posąg. Wdychał w siebie wodę głęboko, z
rozmysłem, podobnie jak to czynią ludzie biorący
narkozę. Kiedy
zaczął się dławić, ramiona i nogi zupełnie bez udziału woli
zagarnęły wodę i
wyniosły go znów na powierzchnię pod jasne
światło gwiazd.
Zawsze ta wola życia — pomyślał z
pogardą, daremnie usiłując nie dopuszczać powietrza do
pękających płuc. Kiedy tak, będzie musiał spróbować innego
sposobu. Nabrał w płuca, ile
tylko mógł, powietrza, aż do ich
przepełnienia. Zapas ten pozwoli mu dotrzeć głęboko.
Odwrócił ciało i począł się
pogrążać głową naprzód, płynąc całą swą siłą, z
największym natężeniem woli. Zanurzał się coraz głębiej. Oczy
miał szeroko otwarte, śledząc nimi widmowe,
fosforyzujące szlaki
śmigających dokoła bonit. Płynąc miał nadzieję, że się na
niego nie
rzucą, gdyż mogłoby to osłabić napięcie jego woli.
Nie napa
dały go w istocie wcale, tak iż zdołał jeszcze odczuć
wdzięczność za tę ostatnią łaskę
wyświadczoną mu przez
życie.
Zapadał tak w dół, wciąż w dół,
aż zmęczyły mu się i niemal zdrętwiały ręce i nogi. Wiedział,
że dotarł już bardzo głęboko. Ucisk wywierany na bębenki uszne
dokuczał mu boleśnie, a w
głowie szumiało niby w ulu.
Wytrzymałość jego zaczynała już słabnąć, ale zmuszał
kończyny
do wciągania go jeszcze głębiej, aż wreszcie wola
załamała się i powietrze niepowstrzymanym pędem wyrwało mu się
z płuc. Jego bańki ocierały mu się w swym locie wzwyż o
policzki i oczy, odbijając się od nich na kształt maleńkich
baloników. Potem nastąpił ból nieodłącznie towarzyszący
duszeniu się. Ta męka nie jest jeszcze śmiercią — przemknęło
przez
gasnącą świadomość Martina. Śmierć nie sprawia przecież
bólu. Owo straszne, dławiące
uczucie to życie, męka życia,
ostatni cios, jaki życie mogło mu zadać.
Jego uparte ręce i nogi poczęły bić
w wodę, zagarniając ją słabymi, kurczowymi ruchami, ale
on
oszukał je wraz z tą wolą życia, która kazała im tak się
wysilać bez wytchnienia. Zbyt
głęboko zdążył się zanurzyć.
Nigdy już krnąbrne członki nie zdołają wynieść go na
powierzchnię. Zdawał się bujać bezwolnie w morzu sennych marzeń.
Barwy i odblaski
otaczały go chłonną kąpielą. A to co? Jak
gdyby ujrzał przed sobą latarnię morską. Ale nie: to
białe,
olśniewająco jasne światło zabłysło mu wewnątrz mózgu.
Gorzało coraz promienniej.
Rozległ się długi, przeciągły
grzmot i Martinowi zdało się, że spada z wielkich, nie
kończących
się schodów. Gdzieś u ich dna runął w mrok. Tyle jeszcze
zrozumiał. Runął w
mrok. A w tej samej chwili, gdy to pojął,
zgasła w nim świadomość.
Jack London, Martin Eden
tłumaczenie: Zygmunt Glinka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.