wtorek, 21 października 2014

Śmierć Martina Edena


Jeden z wypożyczonych tomów zawierał wiersze Swinburne'a. Martin leżał w łóżku przerzucając karty książki i raptem uprzytomnił sobie, że czyta z uwagą. Dociągnął do końca strofy i choć zamierzał czytać dalej, powrócił do niej znowu. Położył sobie książkę na piersi okładką na zewnątrz i począł dumać. Otóż to. W tym leży sedno sprawy I Dziwna rzecz, że mu to wcześniej nie przyszło do głowy. Tym tłumaczy się sytuacja, w jakiej się znalazł. Już od dawna w tym kierunku zdążał, teraz zaś Swinburne wskazał mu, że jest to właśnie szczęśliwa droga wyjścia. Pragnął spoczynku, a tu oczekiwał go spoczynek. Spojrzał na otwarty iluminator kabiny. Tak, szerokość jest dostateczna. Po raz pierwszy od długich tygodni poczuł się szczęśliwy. Nareszcie odkrył lekarstwo na trapiące go dolegliwości. Podniósł książkę i zwolna odczytał na głos zwrotkę, która go tak zastanowiła:

Z ziemi, gdzie ufność i strach podły
Z miłością życia, zbyt nam drogą,
Rządzą — dziękczynne ślemy modły
Bogom, co gdzieś tam istnieć mogą,
Za to, że życie' nie trwa wieki,
Że nikt nie wraca z mgieł dalekiej
Krainy śmierci, a nurt rzeki
Zawsze na morza spocznie progu.

Martin spojrzał raz jeszcze na otwarty iluminator. Swinburne dał mu do ręki klucz. Życie było złem lub raczej stało się złem, rzeczą nie do zniesienia. „Że nikt nie wraca z mgieł dalekiej krainy śmierci". Ten zwrot przepełnił go głęboką wdzięcznością. Było to jedyne w całym wszechświecie dobrodziejstwo. Kiedy życie stanie się zanadto już bolesną zmorą, czeka śmierć, by ukoić do wieczystego snu. Po co zwlekać? Już czas ostatni. Wstał i wysunął głowę przez iluminator, spoglądając na pieniącą się w dole toń. „Mariposa", ciężko załadowana, zanurzała się głęboko, toteż uwiesiwszy się na rękach powinien sięgnąć stopami fal. Będzie mógł pogrążyć się bezszelestnie. Nikt nic nie usłyszy. Bryzg piany poderwał się ku górze, zwilżając mu twarz. Poczuł słoność na wargach i smak ten wydał mu się dobry. Zastanowił się, czy warto napisać pieśń łabędzią, lecz ze śmiechem myśl tę odrzucił. Nie miał na to czasu. Zbyt pilno mu było odejść.

Zgasiwszy w kabinie światło, aby go nie zdradziło, Martin wysunął się przez iluminator nogami naprzód. Ramiona utkwiły mu w przejściu, musiał więc wciągnąć się z powrotem, aby spróbować po raz drugi, z jednym ramieniem przyciśniętym do boku. Nagłe przechylenie okrętu dopomogło mu i znalazł się na zewnątrz, trzymając się iluminatora rękami.

Dotknąwszy stopami morza rozluźnił dłonie. Leżał w mlecznobiałej wstędze piany. Burta „Mariposy" sunęła tuż koło niego, na kształt ciemnej ściany, pocętkowanej tu i ówdzie plamami oświetlonych otworów. Łatwo było poznać, że statek rozwija nie lada szybkość. Zanim Martin się spostrzegł, był już daleko w tyle za rufą, płynąc zwolna wśród perlistych pian. Mknąca mimo bonita uderzyła zębami w białe ciało Martina, który roześmiał się głośno.

Uniosła z sobą drobny strzęp jego boku, a wywołany tym ból przypomniał mu, po co się tu znalazł. Zajęty uciążliwymi przygotowaniami, zapomniał o ich ostatecznym celu. Światła „Mariposy" mętniały już w oddali, a oto on płynie sobie spokojnie, jak gdyby zdążał do najbliższego lądu, leżącego gdzieś o tysiące mil stąd.

Działał tu podświadomy instynkt życia. Martin chciał przestać płynąć, lecz skoro tylko woda podniosła się nad poziom ust, ramiona uderzyły o nią gwałtownie i wydźwignęły znów ciało na powierzchnię. Rozpoznał w tym niezmożone pragnienie życia i myśl ta wywołała mu na twarz drwiący uśmiech. Woli mu doprawdy nie brakowało, woli dość potężnej na to, aby jednym ostatnim wysiłkiem zniszczyć siebie i przestać istnieć.

Zmienił położenie ciała na pionowe. Spojrzał w górę ku cichym gwiazdom, jednocześnie wydychając z płuc powietrze. Nagłym silnym podrzutem rąk i nóg zdołał wznieść ponad wodę barki i piersi aż do połowy. Miało to umożliwić mu nabranie rozpędu koniecznego do opuszczenia się w głąb. Potem zwolnił mięśnie i jął się pogrążać w morze cicho, niby biały posąg. Wdychał w siebie wodę głęboko, z rozmysłem, podobnie jak to czynią ludzie biorący narkozę. Kiedy zaczął się dławić, ramiona i nogi zupełnie bez udziału woli zagarnęły wodę i wyniosły go znów na powierzchnię pod jasne światło gwiazd.

Zawsze ta wola życia — pomyślał z pogardą, daremnie usiłując nie dopuszczać powietrza do pękających płuc. Kiedy tak, będzie musiał spróbować innego sposobu. Nabrał w płuca, ile tylko mógł, powietrza, aż do ich przepełnienia. Zapas ten pozwoli mu dotrzeć głęboko.

Odwrócił ciało i począł się pogrążać głową naprzód, płynąc całą swą siłą, z największym natężeniem woli. Zanurzał się coraz głębiej. Oczy miał szeroko otwarte, śledząc nimi widmowe, fosforyzujące szlaki śmigających dokoła bonit. Płynąc miał nadzieję, że się na niego nie rzucą, gdyż mogłoby to osłabić napięcie jego woli. Nie napa dały go w istocie wcale, tak iż zdołał jeszcze odczuć wdzięczność za tę ostatnią łaskę wyświadczoną mu przez życie.

Zapadał tak w dół, wciąż w dół, aż zmęczyły mu się i niemal zdrętwiały ręce i nogi. Wiedział, że dotarł już bardzo głęboko. Ucisk wywierany na bębenki uszne dokuczał mu boleśnie, a w głowie szumiało niby w ulu. Wytrzymałość jego zaczynała już słabnąć, ale zmuszał kończyny do wciągania go jeszcze głębiej, aż wreszcie wola załamała się i powietrze niepowstrzymanym pędem wyrwało mu się z płuc. Jego bańki ocierały mu się w swym locie wzwyż o policzki i oczy, odbijając się od nich na kształt maleńkich baloników. Potem nastąpił ból nieodłącznie towarzyszący duszeniu się. Ta męka nie jest jeszcze śmiercią — przemknęło przez gasnącą świadomość Martina. Śmierć nie sprawia przecież bólu. Owo straszne, dławiące uczucie to życie, męka życia, ostatni cios, jaki życie mogło mu zadać.

Jego uparte ręce i nogi poczęły bić w wodę, zagarniając ją słabymi, kurczowymi ruchami, ale on oszukał je wraz z tą wolą życia, która kazała im tak się wysilać bez wytchnienia. Zbyt głęboko zdążył się zanurzyć. Nigdy już krnąbrne członki nie zdołają wynieść go na powierzchnię. Zdawał się bujać bezwolnie w morzu sennych marzeń. Barwy i odblaski otaczały go chłonną kąpielą. A to co? Jak gdyby ujrzał przed sobą latarnię morską. Ale nie: to białe, olśniewająco jasne światło zabłysło mu wewnątrz mózgu. Gorzało coraz promienniej. Rozległ się długi, przeciągły grzmot i Martinowi zdało się, że spada z wielkich, nie kończących się schodów. Gdzieś u ich dna runął w mrok. Tyle jeszcze zrozumiał. Runął w mrok. A w tej samej chwili, gdy to pojął, zgasła w nim świadomość.

Jack London, Martin Eden
tłumaczenie: Zygmunt Glinka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.