Oto dwie rodziny, z którymi żyłem w
przyjaźni. Odwiedzaliśmy się często nawzajem.
Po powrocie z
sanatorium byłem u nich kilkakrotnie. I oni przyjmowali moje
zaproszenia,
lecz - nie przychodzili..: Zrozumiałem. Przestałem
tam chodzić. Oni też nie dali więcej znaku
życia.
Kiedyś kolega poprosił, żeby zajść
w odwiedziny. Gdy zbliżałem się, spostrzegłem w
jego mieszkaniu
kogoś w otwartym oknie - znikł na mój widok. Dzwoniłem kilka
razy, lecz
drzwi nie otworzono.
Inny kolega zaprosił mnie do
siebie na niedzielę z całą rodziną. Gdy przyszliśmy o
umówionej
porze, nie było nikogo.
To nie koledzy odsuwali się.
Decydowały ich żony, w obawie, że obecność moja
może
spowodować zarażenie gruźlicą rodziny.
Gdy jadę tramwajem, a w pobliżu
znajduje się ktoś z małym dzieckiem – przesuwam
się, żeby być
jak najdalej. Mam świadomość swojego stanu zdrowia i postępuję
tak, by
unikać zakażenia otoczenia. Świadomość, niestety, nie
osłabia przykrego przeżywania takich
sytuacji. Nieraz też
przesadza się w ostrożności i izoluje chorych ujawniających się,
którzy
racjonalnie postępując nie narażają zdrowia otocznia.
Nie ulegają natomiast izolacji ci, którzy
ukrywają swoją
chorobę. To fakt pospolity, że w otoczeniu znajduje się wielu
chorych, o
których chorobie koledzy dowiadują się dopiero wtedy,
gdy już sami idą do poradni ;,G”.
Jednym słowem sytuacja gruźlików w
społeczeństwie to nie byle jaki problem. Ale ja
jestem twardy
zawodnik... Od powrotu z sanatorium wiele lat będę chodził do
poradni
dopełniać odmy. Nieraz jeszcze będę w sanatorium. Jeśli
utraciłem te i owe znajomości, to
wiem, że odpadli ludzie słabi
charakterem. Przy mnie pozostali tylko wypróbowani
przyjaciele.
Wkrótce liczba ich się powiększy o nowych, poznanych w
sanatoriach. Łączyć
nas będzie wspólna dola. Wspólna droga.
Tak to jeszcze raz „wszedłem w życie”.
Nie jestem już nowicjuszem, fachowy
gruźlik
ze mnie.
Stanisław Grzesiuk, Na marginesie
życia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.