Ponieważ nawet przygotowana mądrość
objawia się niespodzianie, stary filozof staje niekiedy przed gawiedzią jak niepojęty
pomyleniec.
Na procesie wytoczonym mu przez
społeczeństwo Aten Sokrates zachowywał się wyzywająco. Oskarżano
go o „nieuznawanie bogów, których uznaje państwo” i o „psucie
młodzieży”, ale − jak pisze Irena Krońska − był to w
gruncie rzeczy „proces o wrogość wobec demokracji i podważanie
jej autorytetu, o mizodemię”. Polikrates bez ogródek nazywał
później Sokratesa misodemos: wróg ludu. Z różnych źródeł
możemy wnosić, że Sokrates rzeczywiście pogardzał systemem
politycznym, umożliwiającym przejęcie władzy przez miernoty i
różnego rodzaju szalbierzy, których działalność przekształca
życie społeczne w oburzający bałagan. Trudno się temu dziwić,
gdyż istotnie tłum nie jest klubem mędrców.
W czasie trwania procesu Sokrates
świadomie prowokował najgorszy werdykt. Swoimi poglądami i
zachowaniem sprawił, że sędziom pozostał „tylko wybór między
uniewinnieniem - czytamy w rozprawie Ireny Krońskiej − i tym samym
skompromitowaniem oskarżycieli a wyrokiem śmierci”. Sędziowie
skazali go na pozbawienie życia. Toteż wszyscy komentatorzy tego
wydarzenia, starożytni i nowożytni, są zgodni, że była to śmierć
dobrowolna. Ksenofont pisał, iż „Sokrates doszedł do
przekonania, że śmierć jest dla niego bardziej pożądana niż
życie”. Fryderyk Nietzsche: „To, że Sokrates został skazany na
śmierć, a nie wygnanie, przeprowadził on sam, zupełnie świadomie
i bez naturalnego lęku przed śmiercią”. Władysław Witwicki
uważał wręcz, że Sokrates zabijał się sam własnym mieczem
ironii i konsekwencji.
Chciał więc umrzeć i wypadki po
zapadnięciu wyroku potwierdzają ten sąd. Ze względu na pewną
uroczystość religijną nie można było w Atenach przez jakiś czas
przeprowadzać egzekucji. Sokrates przesiedział więc w celi śmierci
trzydzieści dni, podczas których odwiedzali go codziennie liczni
przyjaciele. Przebywali z nim czasem cały dzień, prowadząc
rozmowy. Z łatwością mogli zorganizować ucieczkę do Tessalii, co
najprawdopodobniej przyjęte by zostało przez władze ateńskie z
ulgą. W końcu, jakby nie wykręcano prawdy, skazano go na śmierć
za poglądy. Sprawa była hańbiąca. Ale Sokrates nie myślał o
ucieczce. „Kiedy przyjaciele − czytamy u Ksenofonta − chcieli
go wykraść z więzienia, nie tylko się na to nie zgodził, ale
nawet ich wyśmiał”. „Wierzył głęboko − pisał Platon −
że śmierć jest to «jakieś przeobrażenie», «przeprowadzka
duszy stąd na inne miejsce»”. „Z pogodą na śmierć czekał −
zrelacjonował Ksenofont − i w takim nastroju ją poniósł”.
Dlaczego z takim uporem dążył do
śmierci? Czyżby z tęsknoty do rozpościerającej się za grzbietem
nieba Rzeczywistości Istotnie Istniejącej przyspieszał upragnioną
przeprowadzkę duszy?
Prawdziwą przyczyną jego niezwykłej
decyzji była chęć ucieczki z „więzienia ciała”, które,
zwłaszcza w starości, przyprawia człowieka na ogół o wiele
cierpień, niekiedy bardzo strasznych. Kiedy go skazano, liczył
sobie siedemdziesiąt lat, ale do tej pory trzymał się znakomicie.
Był to krzepki starzec. Prowadził bardzo aktywne życie i nic nie
wskazuje na to, aby miał jakieś szczególne dolegliwości związane
z podeszłym wiekiem. Jasność i bystrość jego umysłu była nadal
uderzająca. Ciało miał sprawne, tyle że chodził powoli,
„zwyczajnie jak starzec”, jak tłumaczył się przed trybunałem.
Nawet Platon, który miał skłonność do przesadnie uduchowionych
obrazów, przekazał jego trzeźwą uwagę, iż starość to
właściwie powolne umieranie. „Jestem przecież u tego kresu, przy
którym ludzie najwięcej wieszczyć zwykli, kiedy mają umrzeć”.
Ksenofont stwierdził więc, że ta dobrowolna śmierć była formą
ucieczki przed torturami niedołężnej starości. „Obecnie jednak,
jeżeli jeszcze będę żył dłużej, będę musiał doznawać na
sobie skutków starości, to znaczy będę coraz słabiej widział,
gorzej słyszał, trudniej się uczył, łatwiej zapominał to, czego
się nauczyłem. Jeżeli więc stwierdzam, że z każdym dniem coraz
bardziej staję się niedołężny, jeżeli sam sobie wnet zacznę
przyganiać, jak mógłbym powiedzieć, że chciałbym żyć dłużej?
Bardzo możliwe − mówił − że to sam bóg okazuje mi taką
łaskawość, abym nie tylko w odpowiednim czasie, ale i w
najłatwiejszy sposób zakończył życie. [...] Zamiast już teraz
rozstawać się z życiem, sam sobie przygotowałbym śmierć w
mękach choroby lub starości, która jest sumą wszelkiego
cierpienia i stanem pozbawionym radości”. Dla Sokratesa starość
była zwieńczeniem koszmarnych stron doli człowieczej i okrutną
zapłatą za cielesne zaistnienie. Zgroza starości wyznaczała więc
granicę, której nie chciał przekroczyć.
Jak ogromna większość śmiertelników
granicę tę przekroczył Immanuel Kant. Co prawda, odrzucając
samobójstwo, po prostu nie miał wyboru. Mało jest bowiem ludzi,
którzy nie czekają, aż z istnienia wygna ich czas. Sadowiąc się
w łodzi Charona, swoją nową sytuację próbował Kant brać
najpierw z humorem. Kiedy pojawiła się rozpacz, podjął walkę,
chociaż wiedział, że ją przegra. Kiedy ją już przegrał,
przyjął w pokorze cierpienia, jakimi świadomość płaci za swoje
zaistnienie. Spróbujmy tedy prześledzić ten dramat, posługując
się esejem Thomasa de Ouinceya Ostatnie dni Immanuela Kanta.
Jedno czy trzy odstępstwa od rzeczywistego stanu rzeczy nie dotyczą
sprawy stosunku wielkiego filozofa do procesu uwiądu organizmu,
przeto tekst ten możemy uznać za przenikliwy obraz umysłu po jego
wkroczeniu w okres ciągłego oczekiwania na wygnanie z czasu.
W zasadzie stary Kant miał wyborne
zdrowie. W sześćdziesiątym szóstym roku życia był pełen
wigoru. Na słynnych obiadach wydawanych dla przyjaciół, na swych
„platońskich przyjęciach”, prowadził błyskotliwą
konwersację, czuł się znakomicie usposobiony i promieniał
intelektualną żywotnością. Kilka lat później zaczął
podupadać. Najpierw osłabła mu pamięć. Kant zauważył to dość
szybko i starał się opanować tę dolegliwość za pomocą całego
systemu zapisów, aby przynajmniej wykluczyć kilkakrotne powtarzanie
tych samych historii w ciągu jednego dnia. W siedemdziesiątym
piątym roku życia w pełni uświadomił sobie, że nadszedł
„mentalny schyłek”. Toteż przygotował się na każde
zrządzenie Opatrzności. Pogodził się z tym, że jest już „stary,
słaby i dziecinny”. Wszystkie czynności umysłowe zostały bowiem
spowolnione. Po trzech dalszych latach zauważył, że czyta bardzo
wolno. Często zapadał w drzemkę. „Głowa wielokrotnie podczas
czytania opadała mu między świece, a wełniana szlafmyca, którą
nosił, ciągle się zapalała i płonęła na jego głowie”. Z
dolegliwości fizycznych trapiły go głównie dwie, które, co
prawda, niekoniecznie musiały być związane ze starością: ból
żołądka, mający wyraźnie za podłoże nerwicę, i ból głowy,
następstwo wypadku w młodości. Starości natomiast zawdzięczał z
całą pewnością depresję, słaby wzrok, ogólne zniechęcenie i w
końcu koszmary senne, które zjawiły się pod koniec zimy, w roku
1803. Wybudzały go gwałtownie, kiedy udręczony bezsennością
zasypiał nad ranem. Nawet jeśli zapadał w drzemkę w ciągu dnia,
budził się nagle w przerażeniu. Jeden fantazmat powtarzał się
stale. Do jego łóżka podchodził morderca. Racjonalny umysł −
dodam − najwyraźniej nie przekazał podświadomości
konwencjonalnego obrazu śmierci stworzonego przez chrześcijańską
Europę. We śnie musiał mieć śmierć za bezlitosnego bandytę.
Do 8 października 1803 roku, kiedy
„wspierający się wtedy na ramieniu siostry, padł nagle bez
zmysłów na ziemię”, mógł Kant obserwować zachowanie własnego
umysłu, mordowanego przez starzejące się ciało. Chociaż
wieczorem tego dnia przyszedł do siebie i zaczął mówić
zrozumiale; chociaż próbował jeszcze powrócić do swych
towarzyskich przyzwyczajeń, jego myślenie zaczęło niebawem tracić
kontakt z językiem. W grudniu tego roku nie był już w stanie się
podpisać. Nie mógł „spamiętać liter, które składały się na
jego nazwisko, a kiedy mu je powtarzano, nie mógł w wyobraźni
przedstawić sobie ich kształtu”. Nie ogarniał świata
stanowiącego jego aktualną codzienność, chociaż przy pierwszej
okazji niegdysiejszą wiedzę przechowywaną w mózgu, prezentował
otoczeniu bardzo sprawnie. „Odpowiadał prawidłowo i dokładnie na
każde pytanie dotyczące filozofii czy nauki, a zwłaszcza geografii
fizycznej, chemii lub historii naturalnej”. Niebawem przestał
rozpoznawać ludzi. Trwał wyobcowany ze świata. „Po cichu lub z
dziecięcym paplaniem, zaplątany w sobie lub apatycznie oderwany i
zobojętniały, czy też zajęty stworzonymi przez siebie zjawami i
ułudami, budząc się dla głupstw, zapadał z powrotem na całe
godziny w coś, co mogło pewnie być chaotycznymi fragmentami
potężnych piekielnych rojeń”. W końcu nie potrafił podać
właściwej nazwy przedmiotów. Żył jeszcze tydzień, ale − dodam
− zanim skonał przestał być człowiekiem, odebrana mu bowiem
została adamiczna zdolność nazywania. W krainie, do której nie
chciał wkroczyć Sokrates, to się zdarza. I trudno pojąć, czy ta
utrata myślenia werbalnego była wyzwoleniem, jak sam zgon, który
kończy udręki umysłu czekającego na to, co przerażające i
nieuniknione. Chociaż Kant, kiedy jeszcze prowadził w swym salonie
błyskotliwe rozmowy, wypowiadał się o własnej śmierci bardzo
spokojnie i trzeźwo, jak o każdym innym zjawisku w naturze, to
koszmary senne zdradziły, iż − zgodnie z tym, co o człowieku
powiedział Thomas Stearns Eliot − był tylko strachem w garstce
popiołu.
Cierpienie starego człowieka przybiera
więc często postać, wobec której myśl postronnego obserwatora
jest bezsilna.
Kiedy pojawia się kryzys, pan doktor
Michał Kapuza zawozi mnie do szpitala rejonowego, gdzie − jak
większość rodaków − muszę odleżeć przepisowy tydzień w
łóżku ustawionym na korytarzu. Proszę tylko nie pomyśleć, że
coś wypominam ojczyźnie. W słynnym stanowym szpitalu Beth Abraham
w nowojorskiej dzielnicy Bronx, prowadzonym przez światową sławę
medycyny Olivera Sachsa, w bardzo bogatym kraju, chorzy − jak pisze
Anna Bikont, która odwiedziła tę lecznicę − także leżą na
korytarzach.
Taki korytarz jest właśnie granicą,
której nie chciał przekroczyć Sokrates. Noc mija tu na dookolnyn
tupaniu, płaczu i krzykach bólu, wśród zwożonych tu dziewczyn,
przeważnie z przedmieść Warszawy, które „z miłości”
podcięły sobie żyły i teraz cierpliwie znoszą wyzwiska
pielęgniarek; wśród licznych staruszek, niemych papierowych istot
z otwartymi oczyma, pustymi jak wszechświat, i w końcu wśród
starców, którzy nie panują już nad własnym organizmem,
upokorzeni nie skrywanym obrzydzeniem i powstrzymywaną wściekłością
personelu, skądinąd wspaniałego. Nazajutrz dziewczyny wyrzuca się
ze szpitala. Starzy ludzie z reguły nie przedostają się na pokoje.
W lecznicy doktora Sachsa jest chyba podobnie. „Spacer po szpitalu
Beth Abraham − czytamy u Anny Bikont − przez sale i korytarze
zapełnione starymi, pokurczonymi ludźmi z niedowładami kończyn, z
nieobecnymi oczami, uzmysłowił mi dopiero, jak trudno było w nich
dostrzec coś więcej poza chorobą, cierpieniem i starością”.
Aby dostrzec człowieczeństwo w tych
udręczonych umysłach, trzeba mieć serce i wiedzę doktora Sachsa. Serca to może by mi
starczyło, ale wiedzy nie mam. O takiej fazie dolegliwości wieku podeszłego mogę więc
powiedzieć tylko to, co Platon orzekł o swoim Absolucie. „A więc nie będzie o nim ani imienia, ani
opisu, ani wiedzy, ani postrzegania, ani mniemania”. Nie wiem o czym myślą, jeżeli myślą, ci
starzy ludzie ze szpitalnego korytarza. O tej fazie starości należy milczeć. Jak w Oświęcimiu. „Kiedy
patrzę na pająka-korsarza − pisze Czesław Miłosz w Roku myśliwego − który porusza się po
gładkiej posadzce na długich nogach, albo przypominam sobie senny a złowrogi ruch skręcającej
się żmii, myślę o mojej śmierci. Opuścić tę ziemię, przeciąć moje z nią związki, jak to zrobić,
ile mnie jeszcze czeka chorób i powolnego odpływu sił? Lepiej o straszności nie pisać i zadowolić
się tym, że odbijałem się niejako od niej, wbrew niej dotykając dotykalne formy, niby dojrzały
Cezanne”.
Zależność między oczekującym na
śmierć ciałem a umysłem Hannah Arendt, najwyraźniej pod wpływem Hegla, potraktowała jako
fundamentalne źródło życia umysłu. W ten sposób twórcą refleksyjnej świadomości stawał
się czas. Człowieczeństwa nie da się oddzielić od
historyczności. „To, że istnieje coś takiego jak życie umysłu,
zawdzięczamy umysłowemu organowi do obcowania z przeszłością i
charakterystycznemu dlań «niepokojowi». To wszakże, że jest to
życie umysłu, zawdzięczamy śmierci, w
której umysł przewiduje swój koniec. Śmierć wstrzymuje działanie woli i zamienia przyszłość
w antycypowaną przeszłość − projekty woli zamieniają się w przedmioty rozmyślania, a
oczekiwania duszy zamieniają się w antycypowane przypomnienia”. Starcze oczekiwanie na śmierć
przypomina więc jakiś nie napisany utwór literatury średniowiecznej, jakąś Rozmowę umysłu
z ciałem. Stary umysł słyszy ciągle ten sam tryumfalny krzyk ciała: „Ze mnie się począłeś
i wraz ze mną się skończysz”.
W starości bowiem myśl słucha
nieustannie odwiecznej pieśni materii: „Jam ciebie zrodziła i ja ciebie unicestwię”.
Tak wygląda muzyczne tło rozmyślań
o starości, które z natury rzeczy przekształcają się w męczącą fantasmagorię. Teraz, kiedy
już jestem stary, niekiedy o zmroku widzę otwarte drzwiczki od
pieca, blask idący po brunatnoczerwonej podłodze, dwa fotele
zbliżone do ciepła, prószący za oknem śnieg i słyszę matkę
czytającą mi jakąś baśń. Koszmarny mord, ośmieszone cierpienie
i spełnianie się losu. Ein
Wintermdrchen.
Co z tym absurdem teraz począć mam –
Serce, stroskane serce − z tą
karykaturą,
Z moją starością? Tak jest
przyczepiona
Do mnie, jak ciężar do psiego ogona.
A nigdy bardziej namiętną i górną
Nie żytem wyobraźnią, nigdy wzrok i
słuch
Na niemożliwość bardziej nie
czekały.
W.B. Yeates. Wieża
(Tłum. Cz. Miłosz)
Ryszard Przybylski
Baśń zimowa