Tulipanów gorzki zapach
...galant tulip will hang down his
head like to a uirgin newly ravmhed...
Robert Herrick
1.
Oto historia jednego z ludzkich
szaleństw.
W opowieści tej nie będzie pożaru
trawiącego wielkie miasto nad rzeką ani rzezi bezbronnych, ani zalanej porannym światłem rozległej
równiny, gdzie uzbrojeni jeźdźcy spotykają innych jeźdźców, aby u schyłku dnia, po morderczej
bitwie, okazało się, który z dwu wodzów zasłużył na skromne miejsce w historii, pomnik z brązu
lub, przy mniejszym szczęściu, dał swe imię jakiejś bocznej
uliczce przedmieścia nędzy.
Nasz dramat jest skromny, mało
patetyczny, daleki od słynnych dziejowych krwotoków. Bo wszystko zaczęło się niewinnie od rośliny,
od kwiatu, od tulipana, który — jakże trudno to sobie wyobrazić
— rozpętał zbiorowe i nieokiełznane
namiętności. Co więcej: dla tych, którzy zajmowali się tym fenomenem, najbardziej zdumiewający
był fakt, że owo szaleństwo dotknęło naród oszczędny, trzeźwy, pracowity. Nasuwa się
pytanie: jak do tego doszło, że w oświeconej Holandii, a nie gdzieindziej, tulpenwoede — mania
tulipanowa osiągnęła tak zatrważające rozmiary, wstrząsnęła
podstawami solidnej gospodarki narodowej i wciągnęła w gigantyczny
hazard przedstawicieli wszystkich warstw społecznych.
Niektórzy tłumaczą to przysłowiową
miłością Niderlandczyków do kwiatów. Istnieje taka stara
anegdota: otóż pewna dama zwróciła się z prośbą do artysty,
aby namalował jej bukiet rzadkich kwiatów, bowiem nie stać ją na
to, aby je kupić. Tak właśnie miała powstać nieznana dotąd
gałąź malarstwa. Zauważmy, że dla owej damy — inspiratorki
nowego gatunku w sztuce, motywy estetyczne grały rolę najzupełniej
drugorzędną. To czego naprawdę pożądała, było przedmiotem
realnym — koroną płatków na zielonej łodydze. Dzieło artysty
było zaledwie substytutem, cieniem rzeczy istniejących. Podobnie
kochankowie skazani na rozłąkę muszą zadowolić się podobizną
umiłowanej twarzy. Na początku obraz wyraża tęsknotę za
rzeczywistością daleką, nieosiągalną, utraconą. Są jeszcze
inne powody, bardziej prozaiczne czy zgoła przyziemne, które, jak
się zdaje, dostatecznie tłumaczą osobliwą predylekcję Holendrów
do kwiatów. Kraj pozbawiony rozpasanej, bujnej wegetacji, ujęty w
karby racjonalnej gospodarki, zdumiewał wielu podróżnych, bo nie
znajdowali w nim nawet szumiących łanów zbóż. Zboże sprowadzano
z zagranicy. Ziemi było mało, jej jakość najczęściej licha,
natomiast cena zawsze bardzo wygórowana. Większość areału
przeznaczano na pastwiska, a także sady i ogrody. Sama natura kraju
zmuszała do gospodarki intensywnej na małych przestrzennie
gruntach.
Przyroda rzuca człowiekowi wyznanie,
także estetyczne. Nie jest zatem rzeczą trudną do pojęcia, iż pewna monotonia krajobrazu
holenderskiego rodziła marzenia o florze różnorodnej,
wielobarwnej, niezwykłej. Być może drzemała w tym tęsknota za
utraconym rajem, który malarze średniowieczni przedstawiali w
postaci rozarium, sadu czy kwietnika. Wiekuista zieleń bardziej
przemawia do wyobraźni niż wiekuiste światło.
W porównaniu z pompatyczną
wspaniałością francuskich czy angielskich magnackich ogrodów, ich holenderskie odpowiedniki są
oczywiście skromne. Najczęściej zajmowały przestrzeń zaledwie kilkudziesięciu stóp kwadratowych,
ale cóż za bogactwo roślin, jaka świadoma kompozycja barw; trawnik z wysepkami mchu, grządki
różnokolorowych kwiatów, krzewy bzu, jabłoń — a na to wszystko nałożony wzór — sieć
lilipucich ścieżek wysypanych białym piaskiem.
Każdy, nawet prosty rzemieślnik
pragnie posiadać z tyłu domu swój kwietnik i hodować piękniejsze,bardziej niezwykłe niż w ogrodzie
sąsiada róże, irysy, lilie i hiacynty. Owa adoracja przyrody — jakby echo zamierzchłych kultów
wegetacyjnych — miała wszelkie cechy miłości oświeconej. W Lejdzie, a także na innych
uniwersytetach, wykładali znakomici znawcy świata roślin, jak na
przykład Francuz Lecluse, zwany Clusiusem
(będzie o nim jeszcze mowa), który założył w roku 1587 pierwszy ogród botaniczny. Uczeni wyruszali
wraz z kolonizatorami na dalekie i niebezpieczne wyprawy, aby poznać tajemnice egzotycznej przyrody.
A szeroka publiczność czytała z zapałem książki poświęcone systematyce, anatomii i hodowli roślin.
Sumą tej bogatej literatury jest opasłe, trzytomowe dzieło Jana van der Meursa pod znamiennym
tytułem Arboretum Sacrum.
W haskim muzeum Mauritshuis znajduje
się obraz Bukiet na tle sklepionego okna pędzla świetnego malarza kwiatów Ambrosiusa Bosschaerta
starszego. Otóż obraz ten napawał mnie zawsze czymś w rodzaju niepokoju, chociaż zdawałem
sobie dobrze sprawę, że powodem tego nie może być przecież sam temat malarski. Cóż bowiem
bardziej kojącego, bardziej idyllicznego niż ułożona z wyszukanąprostotą wiązanka róż, dalii,
irysów i storczyków, ukazana na tle nieba i dalekiego, górskiego
krajobrazu, który roztapia się w błękicie?
A jednak samo traktowanie tematu jest
zastanawiające i z lekka niesamowite. Na tym obrazie kwiaty — ciche służki natury, bezbronne
dawczynie zachwytów — pysznią się, królują niepodzielnie,
panoszą się z niespotykaną dotychczas intensywnością i siłą.
Wydaje się, że nastąpił tu ważny i decydujący akt wyzwolenia.
„Ciche służki natury" porzuciły rolę ornamentu — nie
wdzięczą się, nie omdlewają, ale atakują widza swoją dumną,
chciałoby się rzec, świadomą siebie indywidualnością. Są jakby
ponadnaturalne i natarczywie obecne. A wszystko to dzieje się nie
dlatego, że są wyrazem gwałtownych stanów wewnętrznych artysty
(jak Słoneczniki van Gogha), lecz wręcz przeciwnie, kształt, kolor
i charakter kwiatów został oddany skrupulatnie i drobiazgowo z
chłodną bezstronnością botanika i anatoma. Światło obrazu —
jasne, „obiektywne" oznacza, że artysta zrezygnował ze
wszystkich uroków ehiaroscuro, malarskiej hierarchii, to jest
— zatapiania jednych przedmiotów w cieniu i akcentowania innych
oświetleniem. Bukiet na tle sklepionego okna można porównać do portretów zbiorowych Fransa Halsa, w
których nie ma podziału na osoby ważne i mniej ważne. Obraz Bosschaerta powstał około roku
1620, niedługo przed śmiercią artysty. Wypadki, o których zamierzamy opowiedzieć, rozegrały się
kilka lat później. Ale już w tym obrazie można dostrzec znaki
nadciągającej burzy. Bo czyż owe wyemancypowane, dominujące,
zaborcze kwiaty, które głośno domagają się podziwu i czci, nie
są przejawem osobliwego kultu? Wskazuje na to choćby sama
kompozycja obrazu. Bukiet umieszczony jest na wysokim oknie jak na
ołtarzu, wywyższony ponad całą przyrodę. Pogańska monstrancja
kwiatów.
W obrazie Bosschaerta jest kilka
złowróżbnych tulipanów.
2.
To nie jest wcale nieprawdopodobne, że
choroby mają swoje historie, to znaczy: każda epoka ma swoje
określone choroby, które w takiej postaci przedtem nie występowały
i później w tej formie już nie powrócą. Tulipan jest darem
Wschodu, podobnie jak wiele innych darów błogosławionych i
złowrogich — religii, zabobonów, ziół leczniczych i ziół
odurzających, świętych ksiąg i najazdów, epidemii i owoców.
Nazwa pochodzi z perskiego i oznacza turban. Od wieków był
ulubionym, adorowanym kwiatem w ogrodach Armenii, Turcji i Persji. Na
dworze sułtanów urządzano coroczne święto tulipanowe. Opiewali
go poeci Omar Chajjam i Hafiz, wspomniany jest w Księdze tysiąca i
jednej nocy — tak że zanim zawędrował do Europy miał za sobą
kilkusetletnią karierę orientalną.
Jego pojawienie się na Zachodzie jest
zasługą dyplomaty. Nazywał się Ogier Ghiselin de Busbecq i był
na dworze Sulejmana Wspaniałego w Konstantynopolu posłem
austriackich Habsburgów. Człowiek wykształcony i ciekawy świata
(zachowały się jego interesujące opisy podróży), pisał z
obowiązku wyczerpujące raporty dyplomatyczne, ale z większym chyba
zapałem zbierał greckie rękopisy, antyczne inskrypcje, a także
naturalia. W roku 1554 wysłał na wiedeński dwór transport
sadzonek tulipana. Taki był niewinny złego początek.
Od tego czasu kwiat zdumiewająco
szybko rozpowszechnia się w Europie. Konrad Gesner, zwany niemieckim Pliniuszem, dał pierwszy
naukowy opis rośliny w dziele De Hortis Germaniae (1561). W tymże samym roku goście bankierskiej
rodziny Fuggerów podziwiają w ich augsburskich ogrodach grządki tego rzadkiego jeszcze kwiatu,
który nieco później pojawia się we Francji, Niderlandach, Anglii, gdzie John Trandescent —
ogrodnik Karola I — szczyci się z wyhodowania 50 odmian tulipana. Przez krótki okres
gastronomowie próbują z niego zrobić przysmak na wytworne stoły:
w Niemczech jedzony jest w cukrze, w
Anglii natomiast na ostro, w oliwie i occie. Również niecny spisek aptekarzy, aby uczynić z tej
rośliny środek przeciwko wzdęciom, szczęśliwie spełzł na
niczym. Tulipan pozostał sobą —- poezją
Natury, której obcy jest wulgarny utylitaryzm. Tak więc na początku jest to kwiat
monarchów, dobrze urodzonych bogaczy — bardzo cenny, strzeżony w ogrodach, niedostępny.
Współcześni wymyślili mu duszę — mówili, że wyraża
elegancję i wytworną zadumę. Nawet jego
kalectwo — brak zapachu — poczytywano za cnotę powściągliwości. W istocie chłodna uroda ma, by tak
rzec, charakter introwertywny. Tulipan zezwala, aby go podziwiano,
ale nie budzi gwałtownych uczuć — pożądania, zazdrości,
miłosnych zapałów. Jest pawiem wśród kwiatów. Tak przynajmniej
pisali dworscy „filozofowie ogrodów". Historia wykazała, że
błądzili.
Jak wiadomo, gust dworów jest
zaraźliwy, bywa często naśladowany i to przez warstwy niższe, za
co spotyka je zasłużona boża kara. Na
początku XVII wieku kronikarze notują we Francji pierwsze objawy —
nazwijmy to w ten sposób — ostrej tulipanowej gorączki. Oto w
roku 1608 pewien malarz za jedną jedyną cebulkę rzadko spotykanej
odmiany rozstaje się ze swym młynem; jakiś młody żonkoś był
podobno zachwycony, kiedy jako cały posag dostaje od teścia cenną
sadzonkę nazwaną stosownie do okazji „Mariage de ma filie";
inny zapaleniec nie wahał się zamienić swego kwitnącego browaru
za cebulkę, która od tej pory nosi niezbyt wytworną nazwę „Tulipe
brasserie". Przykłady dałoby się mnożyć i bez trudu
wykazać, że tam, gdzie pojawił się tulipan zanotowano mniej lub
więcej przypadków tulipanowej manii. Jednakże tylko w Holandii
osiągnęła ona nasilenie i rozmiary epidemii.
Początki są niejasne i trudne do
ścisłego ustalenia zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. Z dżumą
ma się sprawa prościej: pewnego dnia
zawija do portu statek ze Wschodu, część załogi ma silną
gorączkę, niektórzy majaczą, na ich ciele
widoczne są guzy. Schodzą na ląd, umieszczani są w szpitalach, domach i zajazdach. Pierwsze wypadki
śmierci, po czym ilość zachorowań kończących się zwykle zgonem gwałtownie rośnie. Całe
miasto, cała okolica, cały kraj ogarnięty jest plagą. Umierają
książęta i żebracy, święci i wolnomyśliciele,
zbrodniarze i niewinne dzieci. Owo pandemonium śmierci było od czasów Tukidydesa wielokrotnie i
szczegółowo opisywane.
Natomiast tulipomania — i tutaj
zaczynają się kłopoty — jest zjawiskiem mentalnym, inaczej
mówiąc, psychozą społeczną. Podobnie jak
inne psychozy — religijne, wojenne, rewolucyjne czy gospodarcze, na przykład gorączka złota czy krach
na giełdach amerykańskich w roku 1929 — mimo licznych i uderzających analogii nie daje się
oczywiście (ale jaka szkoda!) wyjaśnić w kategoriach chorób zakaźnych. Brak nam instrumentów
pozwalających mierzyć ilościowo zakres epidemii, stopień „zaraźliwości", liczbę
„zachorowań" o przebiegu ostrym i łagodnym, „krzywą
gorączki" poszczególnych osób dotkniętych
manią. Pozostaje więc metoda wczuwania się w atmosferę wydarzeń, ostrożny opis, notowanie
pewnych jaskrawych i charakterystycznych przypadków.
Trudno dokładnie określić, kiedy
tulipan pojawił się po raz pierwszy w Niderlandach, zapewne jednak
dość wcześnie. Wiemy na przykład, że w roku 1562 przyjęto w
antwerpskim porcie ładunek tulipanowych cebulek. Ale intensywne
zainteresowanie tym kwiatem nastąpiło kilka dziesiątków lat
później i było zapewne odbiciem mody, jaka panowała na dworach
królewskich, zwłaszcza na dworze francuskim.
Na przełomie XVI i XVII wieku zdarzyło
się coś, co z pozoru wydaje się mało ważnym przypadkiem z kronik kryminalnych, w istocie jednak
stanowi jeden z pierwszych objawów tulipomanii na ziemi holenderskiej. Otóż Carolus Clusius —
o którym już wspominaliśmy — profesor botaniki na słynnym uniwersytecie w Lejdzie (przedtem
piastował godność dyrektora cesarskich ogrodów w Wiedniu), był uczonym szeroko znanym, a przy tym
człowiekiem gadatliwym i może nawet trochę próżnym. Przy każdej okazji opowiadał on nie tylko
uniwersyteckim kolegom, ale także przygodnym słuchaczom o roślinach, które hoduje. Najczęściej
z entuzjazmem i nie ukrywaną dumą rozprawiał o tulipanach,
których, jak twierdził, nie zamieniłby za żadne bogactwa świata.
Była to jawna prowokacja, z czego uczony nie zdawał sobie zapewne
sprawy. Pewnej, powiedzmy, bezksiężycowej nocy nieznani sprawcy
wdarli się do ogrodów uniwersyteckich i skradli tulipany Clusiusa.
Złodzieje musieli posiadać niemałe kwalifikacje naukowe, ponieważ ich
łupem były wyłącznie odmiany naprawdę rzadkie i cenne.
Zgorzkniały botanik nie zajmował się już tą rośliną do końca
życia.
Cała ta historia przypomina balladę o
uczniu czarnoksiężnika. Nastąpiła nagła transmutacja: przedmiot cierpliwych naukowych, a więc
bezinteresownych studiów przemienił się w obiekt obłędnych finansowych transakcji. I tu nasuwa się
istotne pytanie — dlaczego właśnie tulipan, a nie inny kwiat wyzwolił szaleństwo?
Powodów było kilka. Powiedzieliśmy
już, iż tulipan był kwiatem arystokratycznym i uwielbianym. Cóż za rozkosz posiadać coś, co
stanowi dumę monarchów! Poza tymi względami snobistycznymi istniały także powody czysto, by tak
rzec, przyrodnicze... Otóż hodowla tulipana nie nastręczała
większych problemów i kłopotów. Był to kwiat wdzięczny, łatwy
do oswojenia. Każdy, który posiadał choćby najmniejszy kawałek ziemi,
mógł oddać się tej pasji. W holenderskich ogrodach grasował
pewien gatunek wirusa, który powodował, że płatki korony tulipana
przybierały często fantastyczne kształty o brzegach postrzępionych
i pofałdowanych. Z tej patologii nauczono się wkrótce ciągnąć
zyski.
A wreszcie - co jest szczególnie ważne
dla naszych rozważań o przyrodniczych podstawach tulipomanii —
żaden inny kwiat nie posiadał takiej ilości odmian. Utrzymywało
się przekonanie, że roślina ma osobliwą właściwość:
prędzej czy później spontanicznie, to znaczy bez udziału
człowieka, daje nowe mutacje, nowe wielobarwne
formy. Mówiono, że natura umiłowała ten kwiat i bawi się z nim bez końca. Wyrażając się mniej
górnolotnie, znaczyło to: nabywca cebulki tulipana znajdował się w sytuacji człowieka grającego na
loterii. Ślepy los mógł go obdarzyć wielką fortuną.
W pierwszej połowie XVII wieku
Holendrzy szczycili się trzema rzeczami: najpotężniejszą i
niepokonaną flotą, „słodyczami wolności większymi niż gdzie
indziej" i —- jeśli można łączyć w jednym zdaniu sprawy
ważne z mniej ważnymi — co najmniej paroma setkami odmian
tulipana. Zdawało się, że słownik nie nadąży za tym bogactwem
przyrody. Mamy w tym czasie pięć gatunków „Cudu", cztery
„Szmaragdy", aż trzydzieści „Wzorów doskonałości"
(co stanowi pewne semantyczne nadużycie tego słowa). Obdarzeni
fantazją wymyślali imiona pełne poezji — „Królewski agat",
„Diana", „Arlekin", a pozbawieni wyobraźni nazywali
swoje okazy po prostu „Pstry", „Dziewica",
„Czerwono-żółty". Aby sprostać rosnącym zadaniom,
wprowadzono także stopnie wojskowe, ba, wprzęgnięto nawet
historię, mamy więc „Admirała van Enckhuysena", „Generała
van Eycka" i wielu innych, co pewien sprytny hodowca postanowił
śmiało przelicytować, nazywając swoją odmianę „Generałem
Generałów". Jest też oczywiście „Król", „Wice-Król",
„Książę", tak jakby w tę całą różnorodność
graniczącą z chaosem chciano wprowadzić ład
arystokratyczno-wojskowy.
Ogromna ilość odmian tulipanów,
jakie zdołano wyhodować w Holandii, budzi podziw i oszołomienie,
ale tkwił w tym także zalążek katastrofy. Jeśli gra toczy się
przy użyciu niewielkiej ilości kart, jest z reguły prostacko
banalna i kończy się szybkim rozstrzygnięciem; kiedy natomiast
gracze rozporządzają, powiedzmy, kilkoma taliami, otwiera się pole
do stosowania złożonych kombinacji, inteligentnej strategii,
wyważonego ryzyka i przebiegłych metod. Podobnie było z tulipanem;
należało się tylko zgodzić, jakie gatunki będą miały walor
„asów", a jakie zaliczy się do „płotek".
To jest oczywiście bardzo uproszczony
schemat, pierwsze nieśmiałe zbliżenie do tematu. Elementy ludyczne grały niewątpliwą rolę, w
istocie jednak tulipomania była zjawiskiem bardzo złożonym. Najbardziej decydujący i ważki był
chyba aspekt ekonomiczny zagadnienia. Inaczej mówiąc, w porządek natury wprowadzono porządek
giełdy i tulipan zaczął tracić swoje właściwości i uroki kwiatu, bladł, wyzbywał się kolorów
i kształtów, stawał się abstrakcją, nazwą, symbolem wymienialnym na pewną ilość
pieniędzy. Powstawały tedy skomplikowane tabele, na których poszczególne gatunki ułożone były
według zmiennej ceny rynkowej, niczym papiery wartościowe albo kursy walut. Wybiła godzina
wielkiej spekulacji.
Przez cały okres tulipomanii — a
więc w ciągu kilkunastu lat — na samym szczycie owych cenników utrzymywał się niezmiennie, jak
słońce znieruchomiałe w zenicie — „Semper Augustus". Nie poznałem go nigdy osobiście. Daremnie
szukać go w kwiaciarniach, które, jak inne nasze sklepy, sprzedają standardowe róże,
standardowe jajka, standardowe samochody. Moja wina. Gdybym odwiedzał ogrody botaniczne tak pilnie
jak muzea, może doszłoby do spotkania. Znam jednak ten tulipan ze starych kolorowych sztychów.
Jest istotnie piękny, dzięki swojej wyszukanej i zarazem prostej
harmonii barw. Płatki nieskazitelnie białe, wzdłuż płatków
przebiegają rubinowe, płomieniste żyłki, na dnie kielicha błękit,
jakby odbicie pogodnego nieba. To był naprawdę okaz wyjątkowo
ładny, ale cena jaką osiągnął „Semper Augustus" — pięć
tysięcy florenów (równowartość domu z rozległym ogrodem) budzi
dreszcz niepokoju. Tamy zdrowego rozsądku zostały przerwane. Odtąd
będziemy poruszać się po grząskich rejonach chorobliwej fantazji,
gorączkowej chęci zysku, obłąkańczych iluzji i gorzkich
rozczarowań.
Zdarzało się, że transakcje
zawierane były w naturze, co jeszcze lepiej pozwala wglądnąć w
rozmiary szaleństwa. Oto za cebulkę tulipana
,.Wice-Król (wart był połowę tego co „Semper Augustus") płacono w naturaliach jak następuje:
2 wozy pszenicy
4 wozy żyta
4 tłuste woły
8 tłustych świń
12 tłustych owiec
2 beczki wina
4 baryłki przedniego piwa
1000 funtów sera
i jeszcze do tych napojów, jadła i
tłustości dodawano łóżko, ubranie i srebrny puchar.
W początkowej fazie tulipomanii ceny
szły nieustannie w górę i, jakby wyrazili się maklerzy, tendencja
na „giełdzie kwiatowej" była zrazu „przyjazna", potem
„ożywiona" aż do „bardzo ożywionej", by w końcu,
stało się to dość szybko, przejść w stan zupełnie
niekontrolowanej zdrowym rozsądkiem euforii.
Otwierała się coraz większa przepaść
między realną wartością oferowanych sadzonek a ceną, jaką za nie płacono. A płacono chętnie, z
radością, jakby w przeczuciu bliskiego uśmiechu losu. Większość
tych, których dotknęła tulipanowa mania, grała na hossę, to
znaczy w przekonaniu, że koniunktura zwyżkowa będzie utrzymywała
się wiecznie (czy nie przypominają progresistów?), że dziś
kupiona cebulka podwoi swoją wartość jutro, najdalej pojutrze.
Można w tych fantastycznych spekulacjach, jeśli traktować je na
serio, bez ironii (bo „starszeństwo" w historii wcale do tego
nie upoważnia), dopatrzeć się czegoś głębszego — na przykład
starego mitu ludzkości o cudownym rozmnożeniu.
W kategoriach ziemskich sprawa
wyglądała tak: sprzedawcy nie liczyli się zupełnie z
możliwościami nabywców, a co gorsza nabywcy jakby
zatracili całkowicie instynkt samozachowawczy i nie liczyli się z możliwościami własnymi.
Hektyczny nastrój, jaki towarzyszy wielkim operacjom giełdowym, jest powszechnie znany, ale w przypadku
tulipomanii było to coś bardziej poważnego, bardziej patologicznego niż „nastrój".
Dewiacje psychiczne określane nazwą
manii posiadają pewną wspólną cechę. Osobnicy dotknięci tą przypadłością mają tendencję do
stwarzania urojonych autonomicznych światów, rządzonych własnymi prawami. W naszym przypadku
była to jakby gigantyczna loteria kwiatowa i wszyscy grający oczekiwali głównej wygranej.
Gra nie toczyła się jednak na wynajętej w tym celu wyspie, lecz w kraju, gdzie kardynalnymi cnotami
były: rozwaga, umiarkowanie i — wypłacalność. System oparty na mieszczańskiej kalkulacji nie mógł
współżyć z systemem finansowych fantasmagorii. Kolizja świata pragnień z potoczną
realnością była nieunikniona i, jak zwykle w takich przypadkach,
bolesna. Warto zastanowić się teraz, w jaki
sposób, w jakich miejscach i jakich społecznych ramach odbywała się spekulacja cebulkami tulipana.
Najbliższa prawdy odpowiedź brzmi: na marginesie normalnego życia gospodarczego, żeby nie
powiedzieć, w jego ciemnych zakamarkach. Kilka razy wspomnieliśmy o giełdzie, ale nie należy tego
rozumieć dosłownie. Nie było nigdy i nie mogło być żadnej
oficjalnej tulipanowej giełdy, bowiem ta
instytucja zakłada jawność, dopuszcza ograniczoną ilość
uprawnionych, a wyniki transakcji podawane są do wiadomości ogółu
zainteresowanych.
Natomiast wiemy, że dziki handel
tulipanami budził poważną troskę i zaniepokojenie władz.
Wydawano tedy zarządzenia, których intencją było, jeśli nie
wyeliminowanie, to choćby ograniczenie, utemperowanie tego groźnego zjawiska
społecznego. Niewiele to jednak pomagało, dokładnie mówiąc,
miało skutek wręcz przeciwny do zamierzonego. żywioły nie dają
się uciszyć łagodną perswazją.
Kraj żył w gorączce. Ktokolwiek ma w
pamięci wojnę, wie dobrze, że najbardziej fantastyczna i nie sprawdzona informacja potrafi dobyć
ludzi z dna rozpaczy i przenieść na zawrotne wyżyny optymizmu i złudnych nadziei. Podobnie
było w naszym przypadku. Wieści o nagłych fortunach zdobytych dzięki tulipanom rozchodziły
się lotem błyskawicy. Oto pewien obywatel Amsterdamu, posiadający mały ogródek, zarobił w
ciągu czterech miesięcy 60 tysięcy florenów, majątek, o którym nie śnił nawet przeciętny kupiec u
schyłku swego pracowitego żywota. Albo ów Anglik, który wcale nie znał się na kwiatach, a zdołał
zbić 5000 funtów drogą przemyślnych spekulacji. Trzeba było
mieć, zaiste, stoicki charakter, aby nie
oprzeć się tym pokusom.
Ponieważ cały proceder był
nieoficjalny, co więcej, miał charakter gry zakazanej, właśnie
dlatego stawał się coraz bardziej pociągający
i zdobywał coraz nowych adeptów. Zupełnie jak w okresie
prohibicji: nawet umiarkowani amatorzy napojów wyskokowych
manifestują swoją wolność nadmiernym wchłanianiem alkoholu.
Nie ma, oczywiście, żadnych
statystyk, które by mówiły o tym, ile osób dotkniętych było
manią tulipanową. Można jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa
sądzie, że liczba ich wynosiła dziesiątki tysięcy. A przy tym, co jest
szczególnie ważne, nie dają się oni zaliczyć do żadnej
określonej grupy społecznej. Są pośród nich bogaci i
biedni, kupcy i tkacze, rzeźnicy i studenci, malarze i chłopi, kopacze torfu i poeci, urzędnicy
miejscy i sprzedawcy starzyzny, żeglarze i zacne wdowy, osoby powszechnie szanowane i rzezimieszki.
Nawet wyznawcy wszystkich dwudziestu kilku wyznań biorą zgodny udział w tym wyścigu po
fortunę.
Oczywiście, biedni ryzykują więcej,
biedni ryzykują wszystko. Kiedy czytamy, że pewien rzezimieszek
wciągnięty w wir spekulacji zastawił swoje narzędzia,
uświadamiamy sobie całą grozę sytuacji. Kaznodzieje ciskają z
ambon gromy na wszeteczną tulipomanię, ale oni sami, jak twierdzą
złośliwi, wymykają się chyłkiem do innych miast, by oddawać się
bez niepożądanych świadków grzesznej pasji.
Ale mniejsza o pastorów. Oni zawsze
się jakoś wytłumaczą na Sądzie Ostatecznym. Gorzej, czy wręcz
haniebnie, że do akcji wciągnięto dzieci. Ponieważ sukces w grze
polegał między innymi na zebraniu możliwie największej ilości
informacji (ceny, miejsca transakcji, fluktuacji koniunktury albo,
mówiąc prościej, jakie cebulki tulipana wyniósł sąsiad pod
pazuchą i za ile sprzedał w tawernie „Pod Ryczącym Osłem")
— tego wszystkiego musiał się dowiedzieć wyrostek spełniający
niegodną funkcję szpiega.
Gorączka, maligna i bezsenność.
Bezsenność, bo wiele transakcji tulipanowych dochodziło do skutku
nocą. Czynny udział w spekulacjach pochłaniał nierzadko
kilkanaście godzin dziennie i nie dawał się pogodzić z innym,
bardziej produktywnym zajęciem. Ci, którzy sami hodowali tulipany,
żyli jak skąpcy na worku złota. W ogródkach zakładano tedy
przemyślne systemy dzwonków alarmowych, które miały poderwać
właściciela na równe nogi, jeśli do drogocennych grządek zbliżył
się nieproszony gość.
O epidemicznym charakterze tulipomanii
świadczy jej ogromny zasięg terenowy. Dotknęła bowiem nie tylko
okręgi tradycyjnie ogrodnicze, jak na przykład okolice Haarlemu,
ale także Amsterdam, Alkmaar, Hoorn, Enkhuizen, Utrecht, Rotterdam —
więc wszystkie większe skupiska w Holandii. I tam właśnie liczba
ofiar była najwyższa. Bakcyl tulipomanii unosił się wszędzie,
zagrażał wszystkim. O ileż łatwiej rozprawić się z wrogiem
widzialnym: zamyka się bramy miasta, na mury wychodzą dzielni
obrońcy...
Ale istnieje przecież coś, co
nazywamy siłą rozumu i ona właśnie stanowi (nie zawsze) skuteczną
broń przeciwko rozpętanym irracjonalnym mocom. Wiemy dobrze, że
Holandia była krajem ludzi czytających, mądrych autorów,
wykształconych księgarzy i światłych wydawców. Zagadnienia
aktualne znajdowały bardzo szybko swój oddźwięk w druku i
dotyczyło to nie tylko poważnych sporów politycznych czy
religijnych, ale także sprawa tulipomanii, której rozmiary budziły
zrozumiały niepokój, spotykała się ze zdecydowanym oporem i
protestem trzeźwych obywateli. Ale cóż. Państwo było liberalne,
opinia społeczna zróżnicowana, więc obok głosów rozsądku
ukazywały się pisemka stanowiące swego rodzaju praktyczne
wprowadzenia w zasady tulipanowej spekulacji, prolegomena obłędu,
samouczki, jak zostać szaleńcem.
A była w tym wszystkim metoda i nawet
rytuał. Oto jeden z autorów zaleca, że jeśli komuś udało się
wyhodować nieznaną odmianę tulipana, winien postąpić w ten
sposób: udać się niezwłocznie (czas nagli, bo może komuś innemu
udała się podobna sztuczka) do fachowca-ogrodnika, nie sam, ale w
towarzystwie znajomych, przyjaciół, a nawet przygodnie spotkanych
osób. Cel jest oczywisty: nadać zdarzeniu możliwie największą
publicity. U owego ogrodnika odbywa się narada, w czasie której
każdy z obecnych wypowiada się o nowym botanicznym objawieniu.
Zupełnie jak wysokie kolegia kościelne, zajmujące się problemami
prawdziwych i urojonych cudów.
Teraz następuje część bardzo
istotna, powiedzielibyśmy komparatystyczna, porównanie nowej
odmiany z odmianami znanymi. Jeśli wykazuje ona podobieństwo do
jakiegoś głośnego „Admirała", ale jest mniej urodziwa,
należy ją skromnie nazwać „Generałem". Ten obrządek
chrzcin jest niesłychanie ważny. Tulipan staje się osobowością
lub, mniej górnolotnie, używając terminologii giełdowej,
dopuszczonym do obrotu walorem. Na koniec trzeba uraczyć wszystkich
obecnych przednim winem, bo przecież to oni rozniosą wiadomość o
narodzinach i będą głosić wdzięki nowej odmiany. Transakcje
cebulkami tulipana odbywały się w oparach piwa, jałowcówki i
baraniny, to znaczy w gospodach, zajazdach, tawernach. Niektóre z
nich miały specjalnie przeznaczone do tego celu pokoje. Były to
jakby kluby, czy też filie ogromnej, dobrze zakonspirowanej giełdy.
Walka o każdą cenną odmianę tulipana musiała być zażarta.
Jeśli ubiegało się o nią kilku nabywców, ten który pragnął
ich przelicytować dodawał do już i tak wygórowanej ceny —
karetę z parą koni.
Cały kraj pokrywa sieć mniej lub
bardziej znanych, sekretnych i prawie jawnych, „jaskiń"
tulipanowego hazardu. Nie ma w tym żadnej demonicznej siły, ale
prosta reguła każdej „wielkiej gry", każdego potężnego nałogu —
wciągnąć, usidlić jak największą ilość osób. Ponieważ
szaleństwa nie można uzasadnić logicznie, trzeba
mieć na obronę mocną statystykę — tak robią wszyscy, albo
prawie wszyscy, także politycy. Wyeliminować, pokaźnie zmniejszyć
ilość tych, którzy stoją z boku, przyglądają się krytycznie,
psują zabawę. Świat maniaków tulipanowych dąży do tego, żeby
stać się światem totalnym. Jak odbywało się to w praktyce?
Istnieje dokument, co prawda literacki, ale wiarygodny, który
dostarcza cennych informacji o sposobach zdobywania nowych adeptów.
Dialog toczy się między dwoma przyjaciółmi. Pierwszy — Pieter —
jest wytrawnym spekulantem, drugi — Jan — odgrywa w rozmowie rolę
„pierwszej naiwnej".
Pieter: Bardzo cię lubię. Dlatego
chciałbym zaproponować tobie pewną korzystną transakcję. Robię to bezinteresownie, z czystej
przyjaźni.
Jan: Słucham pilnie, mój drogi.
Pieter: Otóż mam cebulkę tulipana
„Arlekin". To bardzo piękna odmiana i w dodatku ogromnie
poszukiwana na rynku.
Jan: Ależ ja nigdy w życiu nie
zajmowałem się kwiatami. Nie mam nawet ogrodu.
Pieter: Nic nie rozumiesz. Proszę,
posłuchaj mnie dobrze, nie przerywaj, bo kto wie, może dzisiaj wielkie szczęście puka do twoich
drzwi. Czy mogę mówić dalej?
Jan: Tak, tak, oczywiście.
Pieter: Otóż cebulka „Arlekina"
warta jest sto, a nawet więcej florenów. W imię naszej
niezmąconej, jak już wspomniałem, przyjaźni oddam
ci ją za pięćdziesiąt florenów. Jeszcze dziś. bez wysiłku, możesz zarobić sporo pieniędzy.
Jan: To doprawdy wspaniała propozycja!
Takiej historii jeszcze nie miałem, jak żyję. Tylko powiedz mi, proszę, co ja mam począć z tym
„Arlekinem". Nie stanę przecież na rogu ulicy...
Pieter: Wyjawię tobie całą
tajemnicę. Zakonotuj to dobrze w pamięci. Dlaczego się wiercisz?
Jan: Słucham, tylko mąci mi się
trochę w głowie.
Pieter: Zrób dokładnie tak, jak
mówię: idź do zajazdu „Pod Lwem". Zapytaj gospodarza, gdzie
gromadzą się handlarze tulipanami. Wejdziesz do wskazanego pokoju.
Wtedy ktoś odezwie się bardzo grubym głosem (ale ty się nie daj
zbić z tropu): „Wszedł tu obcy". W odpowiedzi na to masz
zagdakać jak kura. Od tego momentu będziesz
zaliczony w poczet handlarzy.
Niech Bóg ma w opiece kalwińską
duszę Jana! Rozstajemy się z nim na progu farsy, o krok od
tragedii. Dalsze jego losy spowija mrok. Nie wiadomo nawet, czy udało
mu się w decydującym momencie odpowiednio przekonywająco zagdakać.
Na podstawie przytoczonej opowiastki istnieje słaba nadzieja, żeby
został rekinem tulipanowej giełdy. Wydaje się, że przypisana mu
jest rola ofiary.
Jeszcze jeden szczegół zasługuje na
uwagę. Wprowadzenie do branży tulipomaniaków przypomina pewne, skądinąd znane, wzory. Z
zachowaniem wszelkich proporcji przywodzi na myśl rytuał inicjacji. Oczywiście, loże masońskie
urządzały to z większą pompą i z większą znajomością wiedzy ezoterycznej.
Mania jest podniosłym stanem duszy.
Ci. którzy jej nie przeżyli choć raz, są w jakiś sposób ubożsi.
A poza tym, w pewnych określonych
warunkach przynosi korzyści. Nikomu nieznany, bo ani poeta, ani malarz, ani mąż stanu, zwykły
człowiek wspomina z niekłamanym sentymentem czasy tulipanowej manii. Nazywał się Waermondt,
urzędował zawsze w tej samej tawernie i pełnił funkcję maklera. Między jedną a drugą transakcją
„zajadałem smażone mięso i ryby, a także kury i zające, ba,
nawet delikatne pasztety. Do tego piłem wino
i piwo od samego rana do trzeciej lub czwartej w nocy. Zawsze wynosiłem więcej pieniędzy w
kieszeni, niż miałem na początku dnia". Oto prawdziwa Szlarafia — kraina sytego lenistwa.
3.
La maladie infectieuse tend a la
fois a se perpetuer et, pour assurer cette perpetuite, a se modifier
suiuant les circonstances.
Charles Nicolle
Największe nasilenie tulipomanii
przypada na lata 1634-1637. Zimą roku 1637 nastąpił potężny
krach; cały urojony świat rozpadł się w
gruzy. Gdyby komuś udało się odtworzyć „krzywą tulipanowej gorączki", okazałoby się, że
przypomina do złudzenia wykres temperatury pacjenta chorego na
ciężką chorobę zakaźną — linia szybko
rośnie, utrzymuje się czas jakiś na bardzo wysokim poziomie, na koniec gwałtownie spada.
Nasuwa się jednak pytanie — jakie
fatum czy nieubłagana logika wydarzeń sprawiły, że stało się towłaśnie owej zimy 1637 roku?
Odpowiedzi jest wiele i to oznacza koniec.
Niektórzy sądzą, że zwycięstwo nad
tulipanową epidemią jest zasługą zdrowej części holenderskiego społeczeństwa. To oni stworzyli pas
sanitarny, zatamowali rozprzestrzenienie się choroby. Nie brak było takich, którzy czynnie
przeciwstawiali się tulipomanii. Opozycja musiała być dość
silna, skoro do dziś zachowało się z tamtych
czasów sporo broszurek, pism, ulotnych pamfletów, satyr i rycin wyśmiewających bezlitośnie
nieszczęsnych maniaków. W języku potocznym nazywano ich „zakapturzonymi", czyli
wariatami. Umysłowo chorzy nosili wówczas zaciągnięte na twarz
kaptury — swoisty zabieg „wizualnej"
ochrony zdrowej części narodu.
Hendrick Pot, malarz portretów
zbiorowych, obrazów religijnych i scen rodzajowych, przedstawił podzasłoną przejrzystej alegorii, w
dziele Wóz szaleńców — manię, która nawiedziła jego kraj. Na
tym wozie rozpoznajemy Florę, która
trzyma w ręku trzy najcenniejsze odmiany tulipana — „Semper Augustus", „Generał Boi" i
„Admirał Hoorn". Za opiekunką przyrody pięć symbolicznych
postaci — Nicpoń, Spragniony Bogactw, Pijak oraz
dwie damy: Próżna Nadzieja i Nędza. Za wozem biegnie wielki tłum ludzi, którzy wołają:
„My też chcemy sprzedać nasze tulipany".
Niezliczona ilość historyjek, anegdot
i dowcipów świadczy o tym, że na tulipomanię odpowiedziano zdecydowaną tulipofobią, zaciekłą
wrogością do tej niewinnej przecież rośliny. Doprawdy, nie zasłużyła ona ani na nieprzytomne
uwielbienie, ani także na pogardę bez granic. Ale opowiadamy o czasach rozkołysanych namiętności.
Otóż mówiono, że nie kto inny, ale wykładowca uniwersytetu w Lejdzie, i to żaden teolog, lecz
profesor botaniki Forstius, gdziekolwiek zobaczył tulipana,
szarżował na niego i niszczył przy pomocy laski,
przeistaczając się w ten niewybredny sposób z uczonego w
inkwizytora i moralistę.
Laska Forstiusa nie posiadała
magicznej władzy, a najbardziej nawet zjadliwe pamflety nie były w
stanie poskromić szaleństwa. Są więc tacy, którzy twierdzą, że
śmiertelny cios tulipomanii zadała władza, jej mądre rozporządzenia i
dekrety. Zdawano sobie dobrze sprawę z tego, że sytuacja jest poważna i nie można przyglądać się
jej biernie, bowiem nie ujęta w żadne ramy spekulacja zagraża podstawom gospodarki narodowej.
Szereg instytucji, od cechu kwiaciarzy
aż po Stany Generalne, czyli parlament, postanowiło dać odpór szaleństwu. Posypały się więc
zarządzenia i uchwały zrazu chwiejne i nieskuteczne, aż po
drastyczny dekret Stanów z kwietnia 1637 roku,
którym anulowano spekulacyjne umowy, a także ustalono wartość maksymalną cebulki tulipana.
Wynosiła ona 50 florenów. „Semper Augustus" był wart obecnie jedną setną niedawnej ceny
giełdowej. Stało się to szybko i nieoczekiwanie jak rewolucja pałacowa, jak detronizacja cesarza.
Wysiłki władzy zmierzające do
pokonania tulipomanii, troska o losy i mienie obywateli są
naturalnie godne pochwały i należy je w pełni
docenić. Zdaje się jednak, że większość badaczy mylnie przypisuje im rolę decydującą. Z
doświadczenia wiemy, że wszelkie zakazy i prohibicja w przypadkach,powiedzmy, ostrego nasilenia
narkomanii, dają skutek wręcz odwrotny do zamierzonego. Od czasów raju zakazane owoce są najbardziej
godne pożądania.
Decyzja Stanów Generalnych zapadła
późno, bardzo późno, w czasie, kiedy mania już dogasała. Było to więc konsylium zebrane przy łożu
beznadziejnie chorego lub, używając wyrażenia zaczerpniętego ze słownika tauromachii, coup de
grace. Naprawdę niczego już nie można było uratować.
W naszym przekonaniu tulipomanię
zabiło jej własne szaleństwo. Dowodów na poparcie tej tezy dostarcza analiza zmiennych nastrojów
tulipanowej giełdy. W okresie euforii zyski spekulantów były ogromne, tyle tylko że nie zawsze
wyrażały się w obiegowej walucie, gotówce, lecz w kredycie. Właściciel odmiany „Semper
Augustus" był powszechnie uważany za bogacza, mógł więc
zaciągać spore długi i tak też najczęściej
robił. Szalone obroty giełdowe stawały się coraz bardziej
abstrakcyjne. Sprzedawano już nie cebulki (ich
wartość była najzupełniej umowna, coraz odleglejsza od rzeczywistości i zdrowego rozsądku),
ale nazwy cebulek, niczym akcje, i zmieniały one właścicieli często dziesięć razy dziennie.
Ceny rosły i liczono, że będą rosły
w nieskończoność, bowiem taka jest logika manii. Wielka część przezornych magazynowała swoje
„walory", aby rzucić je na rynek w momencie najbardziej sprzyjającej koniunktury. I właśnie
ci przezorni — jak to bywa zwykle z ciułaczami zaplątanymi w sieci hazardu — ponieśli klęskę
najdotkliwszą. Już w roku 1636 załamała się wiara w świetlaną przyszłość tulipomanii. Runął
gmach zaufania i wybujałych iluzji. Podaż tulipana była coraz
większa, popyt malał zatrważająco. Na koniec
wszyscy chcieli sprzedawać, ale nie było już śmiałych ryzykantów. Tę właśnie fazę
tulipomanii przedstawił trafnie Hendrick Pot. Rozpaczliwy okrzyk
tłumu biegnącego za pojazdem Flory staje się
w tym kontekście zupełnie jasny.
Tak więc kryzys wyprzedził znacznie
interwencję władzy. Dnia 3 stycznia 1637 roku, a więc przeszło cztery miesiące przed dekretem Stanów
Generalnych, pewien ogrodnik amsterdamski kupił okazyjnie cenną cebulkę tulipana za 1250
florenów. Zrazu uszczęśliwiony, zorientował się wkrótce, że
nie zdoła jej sprzedać ani za połowę, ani nawet za jedną
dziesiątą kosztów własnych. Teraz bowiem nastąpił ostry kurs w
dół i gra szła już nie o to, aby zarobić, ale możliwie jak
najmniej stracić. Cała historia tej nieszczęsnej afery rozpięta jest
między dwoma biegunami: długim desperackim atakiem tłumów po fortunę i nagłym, dzikim popłochem.
A więc rozstajemy się z tulipomanią
i będzie to rozstanie pełne łez, złorzeczeń i jęków. Małą
pociechą dla poszkodowanych jest stwierdzenie,
że nie mogło stać się inaczej.
Jaki jest bilans? Ponieważ wszystko
odbywało się niejawnie, na marginesach, w ciemnych korytarzach, w
podziemiach oficjalnego życia, trudno w wartościach wymiernych
ocenić rozmiary tej katastrofy. Ale bilans był bez wątpienia
tragiczny. Tysiące zrujnowanych majątków, dziesiątki tysięcy ludzi bez pracy i w dodatku zagrożonych
procesami. Niewypłacalność z reguły karana była surowym więzieniem. Tych, którzy lekkomyślnie
zaciągnęli pożyczki, były legiony. I wreszcie, czego nie obejmuje żadna statystyka — długa
lista niewinnych rodzin, pozbawionych środków egzystencji, dzieci skazane na nędzę lub
dobroczynność publiczną, złamane kariery mężczyzn, ich
zniszczona reputacja i godność. Bankrutom
pozostało niewiele dróg wyjścia: zaciągnięcie się do floty
(wymagało to pewnych kwalifikacji) lub żebractwo
— co już nie wymagało żadnych specjalnych uzdolnień. Nie trzeba nas przekonywać, że była
to tragedia „tylko" mieszczańska. Ale skala namiętności
spekulantów kwiatami równała się skali bohaterskiego tenora w
operze. Aria giełdziarzy była donośna i trywialna — to
oczywiste. Jeśli już dalej mamy ciągnąć za włosy te teatralne
analogie — grano bez miecza i krwi, bez trucizny nawet. Więc
dlaczego, u licha, wzruszają wyobraźnię?
We wszystkich okresach tulipomanii —
nie tylko w czasie fatalnego epilogu, ale także w dniach jej zwycięskiej euforii — zdarzały się
małe i wielkie dramaty ludzkie. Spośród wielu, jakie zachowała
pamięć, wybieramy jeden. Temat, jak
żywcem wzięty z opowiadań Czechowa.
Związek kwiaciarzy w Haarlemie został
zaalarmowany wiadomością sensacyjną, która wszystkich wprawiła w stan gorączkowego
podniecenia. Otóż jakiś ubogi, nikomu nieznany szewc z Hagi wyhodował niezwykłą odmianę
tulipana zwanego „Czarnym". Postanowiono natychmiast działać,
to znaczy zbadać sprawę na miejscu i,
jeżeli to jest tylko możliwe, zdobyć okaz. Pięciu czarno ubranychpanów wkracza do mrocznej izdebki
szewca. Rozpoczynają się pertraktacje handlowe, bardzo dziwne pertraktacje, bo panowie z Haarlemu
grają rolę dobroczyńców, że niby z czystej filantropii przyszli
tu, aby pomóc biednemu rzemieślnikowi,
ale jednocześnie nie potrafią ukryć, jak ogromnie zależy im na posiadaniu „Czarnego Tulipana".
Mistrz kopyta i dratwy zorientował się w sytuacji, stara się
osiągnąć jak najwyższą cenę. Targ w targ,
wreszcie transakcja dochodzi do skutku — 1500 florenów, suma
istotnie niebagatelna. Chwila szczęścia biednego szewca.
Teraz następuje coś nieoczekiwanego,
co w dramacie nazywa się punktem zwrotnym. Kupcy rzucają nabytą tak wielkim kosztem cebulkę na
ziemię i z furią rozdeptują ją nogami na miazgę. „Idioto — krzyczą do osłupiałego latacza
butów — my też mamy sadzonkę 'Czarnego Tulipana". A poza
tym nikt na świecie! Nie ma jej żaden
król, żaden cesarz, żaden sułtan. Gdybyś zażądał za swoją
cebulkę 10 000 florenów i do tego parę koni,
zapłacilibyśmy bez słowa. I jeszcze sobie zapamiętaj: drugi raz w życiu nie uśmiechnie się do ciebie
szczęście, bo jesteś cymbał". I wychodzą. Szewc powlókł
się chwiejnym krokiem na swoje poddasze, legł na łóżku, nakrył
się płaszczem i wyzionął ducha.
Tulipomania — największy znany nam
botaniczny obłęd — była epizodem wpisanym na marginesie Wielkiej
Historii. Wybraliśmy ją nie bez powodu. Trzeba to uczciwie wyznać:
mamy dziwne upodobanie do przedstawiania szaleństw w przybytkach
rozsądku i lubimy zajmować się katastrofami na tle łagodnego
krajobrazu. Są jednak powody bardziej ważkie niż płoche
skłonności osobiste czy estetyczne. Bo czyż opisana afera nie
przypomina innych, bardziej groźnych szaleństw ludzkości,
polegających na bezrozumnym przywiązaniu do jednej idei, jednego
symbolu, jednej formuły szczęścia?
Dlatego nie można postawić wielkiej
kropki po dacie 1637 i uznać sprawę za definitywnie zakończoną.
Nie jest rzeczą rozsądną wymazać ją z pamięci lub zaliczyć do
niepojętych dziwactw przeszłości. Jeśli tulipomania była
rodzajem psychicznej epidemii — a tak ośmielamy się sądzić —
istnieje prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że któregoś
dnia, w tej czy innej postaci nawiedzi nas znowu.
W jakimś porcie Dalekiego Wschodu
wchodzi właśnie na pokład.
Zbigniew Herbert, esej z książki:
Martwa natura z wędzidłem