Budząc strach, sam był we władzy strachu. Burckhardt nie może się powstrzymać od okrzyku pod wrażeniem dziełka Decembria: oto do czego „namiętność strachu" przywiodła człowieka o niezwykłych talentach i wysokiej pozycji w świecie!
Bezpieczeństwo własnej osoby obwarował surowymi i skomplikowanymi przepisami. Czuł się najbezpieczniej w murach twierdzy na Porta Giovia, rzadko więc i niechętnie wydalał się poza jej obręb. Ktokolwiek wchodził do cytadeli, śledzony był przez setki oczu. Obowiązywał zakaz zbliżania się do okien z obawy, że stojący w oknie mógłby wymienić znaki z kimś z zewnątrz.
Każdego zapowiedzianego gościa czy przybysza dokładnie rewidowano i badano. Dygnitarzy dworu wzywanych do antyszambrów książę przyjmował lub nie, aby w nich zachwiać poczucie rutyny. Gdy zdarzało się, że przybysz opuszczał twierdzę i przypomniawszy sobie coś, chciał do niej wrócić, musiał ubiegać się powtórnie o zezwolenie wstępu. Służba była ustawicznie przesiewana; nieliczni mieli prawo przestąpić próg komnat książęcych. Komu wypadło w drodze do siedziby księcia przejechać przez okolicę dotkniętą jakąkolwiek epidemią, ten podlegał czterdziestodniowej kwarantannie przed zapukaniem do wrót cytadeli.
„Namiętność strachu", o której pisze Burckhardt, nie była bowiem związana jedynie z widmem spisków, buntów, zdrad zagrażających władzy i państwu. Książę Mediolanu odpędzał od siebie z uporem myśl o śmierci; przejmowała go zgrozą, napawała nieodpartym lękiem.
VI Nie dozwalało się umierać w obrębie twierdzy; śmiertelnie chorych wywożono za jej mury. W obecności księcia należało za wszelką cenę unikać mówienia o śmierci; była wyklęta egzorcyzmem milczenia.
Jeszcze od czasów dzieciństwa bał się samotności i ciszy nocnej, nie mógł spać, jeśli nad nim nie czuwały czyjeś opiekuńcze oczy. Przerażał go czas zatrzymany; nadał obchodom warty nocnej charakter ruchu zegarowego, a gdy mu się wydawało, że zamarły w bezruchu ludzkie wskazówki, nasłuchiwał podniecony i ogarnięty trwogą. Cierpiał na bezsenność. I często, zmęczony nią, krążył godzinami jak niespokojne zwierzę w klatce, nie zapominając o swoim dziwnym zwyczaju odbijania się stopą to o jedną, to o drugą ścianę komnaty. Kilkakrotnie w ciągu nocy zmieniał rozstawione w różnych punktach łóżka. Kazał w górnych pokojach umieścić nocne ptaszyska, które łopotem skrzydeł reagowały na każdy podejrzany dźwięk. Nie znosił natomiast kruków i wron, ptaków „żałobnych", i polecił je doszczętnie wytrzebić. Mierził go widok usychających drzew; w cytadeli wiedziano, że trzeba je szybko wykarczować i zastąpić świeżymi.
Najbardziej bał się błyskawic i piorunów. Decembrio opisuje go podczas jednej z burz: potężnego władcę, skulonego w kącie komnaty za postawionym naprędce parawanem.
VIS A jednak... Na przekór temu wszystkiemu, konkluduje Burckhardt, „umarł z godnością i gracją";
więcej, „rozmyślnie przyśpieszył swoją własną śmierć".
Dwa lata przed śmiercią oślepł na prawe oko, zaraz potem i na lewe. Wstydził się tak swojej ślepoty, że udawał widzącego, korzystając z naszeptywanych mu na ucho objaśnień służby.
U progu lata 1447 roku zaczął wreszcie mówić na głos o śmierci. Domagał się, by mu w kościele położonym blisko twierdzy znaleziono miejsce na grób, dostatecznie duże dla ciała o takich rozmiarach i wystawione na ciągłe deptanie nogami wiernych.
Zachorował na krótko przed ukończeniem pięćdziesięciu pięciu lat. Stan pogorszył się w pierwszych dniach sierpnia. Można go było, zdaniem lekarzy, uratować puszczeniem krwi. Ale nie zgodził się na nie, zażądał nawet zamknięcia rany na nodze, z której wyciekało trochę złej krwi.
W głębi serca (powiada Decembrio) pragnął śmierci, za lepszą ją uważał od życia, porażony ślepotą, do syta utrudzony tyloma wojnami. 13 sierpnia wieczorem, znudzony próżną paplaniną obecnych, przewrócił się z pomocą pokojowego na drugi bok, do ściany, i po jakimś czasie wydał ostatnie tchnienie.
Umarł w sposób świadczący, według autora medalionu, o „wielkości i szlachetności ducha".
Nazajutrz rano wystawiono jego zwłoki między dwoma mostami zwodzonymi zamku, po czym w tłumnym pochodzie przeniesiono do katedry mediolańskiej. Spoczęły na katafalku przed głównym ołtarzem. Że zaś w sierpniowym skwarze otyłe cielsko wydzielało już fetor rozkładu, zaraz po „hałaśliwej ceremonii pogrzebowej" zdjęto je z katafalku i zakopano. Mediolańczycy, „rozzuchwaleni odejściem swego księcia", niezwłocznie zwołali zgromadzenie ludowe i poznali na nim „szczęśliwy przedsmak wolności". Słowem „wolność" kończy się medalion księcia Mediolanu pióra jego nadwornego sekretarza.
Wyrazem wolności była Święta Republika Ambrozjańska, proklamowana przy odblasku ognia, w który rzucano papiery z książęcego gabinetu, narzędzie despotyzmu i zniewolenia. Trwała trzy lata.
Potem na książęcym tronie zasiadł Francesco Sforza, ożeniony z jedyną córką ostatniego z Viscontich. Gdy jego poprzednik i teść sądził jak Machiavelli, że „o wiele jest bezpieczniej budzić strach niż miłość", on przeciwnie — nad strach poddanych przedkładał ich miłość. Drogo za to w końcu zapłacił.
Herling-Grudziński
Dziennik pisany nocą
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.