W deszczową, czerwcową środę zapakowane w torbę krasnoludki płci męskiej zostają przez nas zawiezione do budynków tutejszej Wyższej Szkoły . Takie wyrażają życzenie. On, Jakub, jest przeciwny wyprawie. Uważa, że torba, mocno uwierająca nas w ramię skórzanym paskiem, jest pusta. Niemniej ulega przewadze emocji jego, Andrzeja, i jedziemy miejskim autobusem linii nr 1, co ma przynieść opłakane skutki przedstawicielom kadry naukowej oraz niektórym studentom. Trafiamy na letnią sesję egzaminacyjną. Krasnoludki wdają się w skomplikowane procesy zaliczania różnych przedmiotów na kilku wydziałach. Rozpuszczone przez nas w budynku głównym, gdzie mieści się rektorat, samodzielnie znajdują drogi do sal egzaminacyjnych.
Krasnoludek Pitigoras lokuje się na przykład w tekturowej walizce wśród szesnastu półlitrówek soplicy, ponieważ docent mianowany Józef Hindus uznaje jedynie ów gatunek alkoholu. Przyczyna tkwi chyba w szlachetnej nazwie trunku, kojarzącej się patriotycznie z narodowym eposem. Według osądu Pitigorasa, co potwierdzają pozostałe skrzaty, tak młodzi jak i starsi pracownicy naukowi in gremium uznają wyłącznie czystą żytniówkę. Przed miesiącami, kiedy jeszcze sprowadzano do kraju francuskie koniaki, studenci sprawiali kadrze uczelni mnóstwo kłopotów, gdyż z jakiegoś powodu zakupywali dla profesorów, docentów, adiunktów, starszych i zwykłych wykładowców, a także asystentów wyłącznie szlachetne winiaki. Nikt z obdarowywanych nie lubi owych specjałów i każdy cichaczem wymienia w „Delikatesach”, ze stratą oczywiście, na wódki zwykłe. Na szczęście aktualna sytuacja w przemyśle spirytusowym oraz konieczność zakupywania trunków na kartki usuwa tę trudność. Oto dobra strona niektórych problemów gospodarczych. Sprawa staje się prosta, niemniej wszyscy wiedzą, że docent Hindus może pijać tylko soplicę, więc jego upodobaniom czynione jest zadość. Szesnaście butelek płynu nie obarcza trzydziestu dwóch studentów egzaminowanej grupy nazbyt wysokimi wydatkami. Każdy świadczy na rzecz naukowca jedynie ponad dwieście złotych. Jeśli przeliczyć tę kwotę na liczbę nocy, jakie należy zmarnować przy chęci opanowania całości wykładu docenta Hindusa z rachunku różniczkowego (którego podręcznik zawierz sześćset czternaście stron i z którego docent Hindus sam jest w stanie rozwiązać wiele zadań dzięki latom praktyki), to korzyści wynikające z wpłaty dwustu złotych są praktycznie ogromne. Nie istnieje bowiem pewność, że szalony student, który opanował rachunek różniczkowy w tę i z powrotem, zda egzamin.
Natomiast każdy partycypujący w kosztach połowy butelki zalicza egzamin na dostatecznie.
Wyższe oceny, jeśli ktoś ma do nich motywacje, wymagają pewnego rozeznania w kwestiach wykładanych przez docenta. Oczywiście chodzi o te partie materiału, które Hindus rozumie.
Krasnoludek Pitigoras wnika do walizki z alkoholem już w gabinecie naukowca, na pół godziny przed egzaminem. Obowiązuje w tej dziedzinie jeden ze zwyczajów
(z których narastania tak bardzo słyną po latach szacowne uczelnie), że grupa składająca egzamin wypożycza w portierni, za drobną raczej opłatą, klucz od pomieszczenia docenta i zostawia w utrwalonym przez tradycję miejscu walizeczkę z taką liczbą butelek soplicy, jaka wynika z pomniejszonej o połowę liczby przystępujących do zaliczeń. Jeśli liczba ta jest przypadkiem nieparzysta, jedna z flaszek winna zawierać tylko połowę możliwej ilości płynu, gdyż docent nie znosi przesady, a ponadto biegły jest w ułamkach. Według Pitigorasa dowodzi to, iż uczony orientuje się nieźle w innych gałęziach matematyki poza swoją wąską specjalnością.
Docent mianowany doktor Hindus nie przychodzi w tę środę zupełnie trzeźwy, gdyż nie czyni wyjątków dla żadnych dni tygodnia. Obecność walizki obok biurka nie tyle się spodziewa, ile jest pewien. Skrupulatnie jednak, jak zawsze, porównuje jej zawartość z liczbą składających egzamin w tym dniu i natychmiast traci humor, gdy dolicza się jednej butelki więcej. Za owe dodatkowe naczynie bierze przez omyłkę wyprężonego sztywno krasnoludka.
Jest jasne, iż go zauważa, gdyż Pitigoras w niczym nie przypomina butelki soplicy, ale trzeba wiedzieć, iż racjonalnemu umysłowi matematyka w żadnym przypadku nie może przyjść do głowy istnienie krasnoludków i wobec tego nie tylko może, ale musi potraktować skrzata jako flaszkę. Rzecz skończyłaby się jedynie nieprzyjemnościami dla studentów, z których dwu uzyskałoby poprawkę za nadmiar wiedzy, gdyby docent nie zechciał wychylić szklaneczki alkoholu dla uspokojenia się i gdyby nie usiłował w tym celu odkręcić główki krasnoludka, by go otworzyć, gdyż Pitigoras jest pierwszą butelką z rzędu. Skrzat krzyczy w języku dzieł Kartezjusza: „Cogito ergo sum” i docent rozumie, że jest trochę pijany, skoro butelka soplicy próbuje z nim w nieznanym języku dyskutować, a także przemocą wyrywa się z matematycznej dłoni. Aby oprzytomnieć, puszcza protestującą flaszkę i bierze inną, bardziej spokojną, którą bez kłopotu otwiera. Opróżnia ją z takim łakomstwem, z jakim w upalny dzień pije się wodę z sokiem z ulicznego saturatora.
Następnie Hindus siada na krześle, wsłuchuje się w szum padającego gęsto deszczu i zasypia. Punktualnie o dziesiątej pierwsza trójka studentów puka do drzwi gabinetu egzaminatora. Siedzący teraz na biurku, tuż przy głowie docenta, co stanowiło naturalną zasłonę, Pitigoras wrzeszczy:
– Wejść!
Niewidoczny za naukowcem krasnoludek każe delikwentom spocząć na krzesłach pod ścianą, wyjąć notatki i szybko dyktuje trzy zadania, jako że rachunek różniczkowy nie stanowi dlań tajemnic. Fakt, że docent leży częściowo na biurku i nie raczy na nich spojrzeć, specjalnie studentów nie dziwi, gdyż znają jego nieposkromioną fantazję. Nie zastanawia ich także wysoki głos egzaminatora, brzmiący tak, jakby na starość Hindus przechodził mutację.
Zaskakują natomiast zadania, których poziom przekracza zwykłą wiedzę docenta, ale mógł je przecież skądś odpisać. Składająca egzamin dziewczyna oraz dwóch chłopaków szybko notują na kartkach zwyczajne jakieś nonsensy, soplica bowiem jest przyjęta, więc i wyniki zaliczeń jasne. Kiedy są gotowi, otrzymują polecenie złożenia kartek oraz indeksów na rogu biurka z tej strony, która zabezpiecza Pitigorasa przed oglądem.
– Wyjść – mówi krasnoludek. – Kazać zgłosić się następnym. Indeksy całej grupy odbierze starosta.
W podobny sposób Pitigoras odpytuje resztę młodzieży, co trwa nieco ponad godzinę, a po indeksy każe zgłosić się po upływie kwadransa. Piętnaście minut skrzat wykorzystuje na pracowite wypisanie ocen, w sumie identycznych, gdyż brzmią one: „Bardzo dobry niedostateczny”. W rubryce „podpis egzaminatora”
krasnoludek długopisem docenta starannie maże swoje nazwisko: Pitigoras, po czym zmachany siada na stosie indeksów.
Starosta grupy, Adam Mętlik, młody racjonalista oraz ateista, po wejściu do gabinetu po raz drugi i ujrzeniu kiwającego nogami krasnoludka, który rzekł uprzejmie: „Proszę, gotowe”, żegna się w jakimś nagłym, niezależnym odruchu, a potem wycofuje tyłem na korytarz, gdzie zwyczajnie mdleje.
Na stłoczoną przed drzwiami gromadę studentów pada strach i od razu zostaje wysunięte, na podstawie logiki matematycznej, przypuszczenie, że docent mianowany doktor Hindus nagle zmienił gatunek pijanego dotychczas alkoholu, co katastrofalnie wpływa na wyniki egzaminu.
Zanim świadomość starosty zostaje przywrócona do bytu, znudzony Pitigoras dokładnie moczy pieczątkę docenta w poduszce z tuszem i odbija ją na czole śpiącego naukowca tak, że nawet osoby nie obznajmione z akademicką hierarchią mogą natychmiast pojąć, iż mają do czynienia z kierownikiem zakładu matematyki doc.dr. Józefem Hindusem. – Rzecz, gdyby się przyjęła, byłaby znacznie praktyczniejsza od plakietek, jakie na zagranicznych uczelniach noszą w klapach marynarek pracownicy naukowi – twierdzi potem Pitigoras.
Kiedy student Mętlik przytomnieje i wyjawia koleżankom i kolegom, co był ujrzał, cała grupa odważnie wbiega do gabinetu docenta i przede wszystkim zgarnia indeksy, a dopiero potem wyślepia stojącego na biurku Pitigorasa, który kłania się elegancko, szczególnie studiującym matematykę dziewczynom, a następnie złazi po docencie na podłogę i opuszcza gabinet.
My, Zatraceński, w pół godziny później stykamy się z docentem Hindusem, gdy idzie przez ogromny hall do rektoratu, by osobiście poskarżyć się jego magnificencji na karygodne wybryki studentów. Zielona pieczątka nad oczyma uczonego nie pozostawia wątpliwości, z kim mamy do czynienia, gdy mija nas ten wysoki, starszy pan. W pewnej odległości za nim kroczą studenci matematyki rozgorączkowani, przestraszeni i pukający się w czoła. Zdrowa kobylasta dziewucha podtyka nam pod nos swój indeks, w którym możemy zobaczyć dziwną ocenę oraz wyraźny podpis Pitigorasa.
Z książki Potworne poglądy cynicznych krasnoludków Anatola Ulmana
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.