19 kwietnia E(ugene Ionesco) dzwoni do mnie z Lucerny, gdzie ma przejść kurację w klinice. Jest dziesiąta rano, a on mi mówi, że już nie wytrzymuje; nie może wyjść z depresji i pyta, jakja sam daję sobie radę i jakoś żyję. Odpowiadam, że też zadaję sobie to pytanie i podziwiam siebie, iż potrafię ciągnąć dalej. Ale nie piję. Więc mówię E., że alkohol to rzecz diabelska i póki będzie mu się oddawał, nie wyjdzie z piekła.
Miał głos ochrypły, przekonujący, strasznie rozdzierający. Jego sława - niezdrowa, absurdalna, niedobra, tylko pogorszyła jego stan i jego problemy. Ma twarz przekleństwa.
20 kwietnia Dokładnie o północy E. dzwoni z Zurychu. Płacze, wzdycha, prawie miauczy, mówi, że w ciągu wieczora wypił całą butelkę whisky, że jest na skraju samobójstwa i się boi; prosi, bym przyjechał do niego, do hotelu w Zurychu, albo przynajmniej, żebym zadzwonił do niego o szóstej rano. Mówimy ciągle o tym samym, błagam go, żeby przestał pić, by wyjechał ze Szwajcarii i przeniósł się do jakiejś kliniki w Paryżu albo w okolicy, tak by można go było odwiedzać.
Samotność jest dlań zgubna. Powiedziałem mu, że absolutnie musi zapanować nad alkoholem; on na to, że nie potrafi, że próbował, ale wie, że tego nie osiągnie.
Wzburzyła mnie ta rozmowa; jego stan mnie niepokoi, przespałem ledwie parę godzin. Dziś rano o dziewiątej telefonuje znowu; czuje się o wiele lepiej. Kontynuujemy rozmowę w tonie już mniej patetycznym, ale nadal „poważnym”. Powiedziałem mu, że jeśli bodaj na tydzień lub dwa nie wyrzeknie się alkoholu, jest zgubiony. Dziś rzekłem mu: „Nie pij, gdy czujesz ochotę, weź katechizm, zmów jakąś modlitwę„. Odparł, że już tego nie potrafi, w przeszłości próbował, ale teraz już nie może. I znowu zaczyna swoje skargi, oskarżenia: już mnie nie grają w Niemczech itd. Powiedziałem mu, że wszystko to nie ma żadnego znaczenia, że swych problemów (sława, miłość itd.) nie rozwiąże piciem, które tylko jeszcze je pogłębia. „Powinienem był zostać skromnym urzędniczyną, zajmującym się tylko własną żoną i córką, byłbym nieskończenie szczęśliwszy” - odparł. Jest oczywiste, że spadek jego popularności wytrąca go z równowagi. Powiedział mi, że przywykł do tego, iż gdy zatrzymuje się w jakimś hotelu, rozpoznają go po nazwisku; w końcu nabrał nawyków gwiazdy. Jego „sława” to trucizna, narkotyk, który tylko mu szkodzi i nie daje żadnej prawdziwej przyjemności - tortura, kara, prawdziwa męczarnia, bez której wszakże nie potrafiłby się obejść.
*
Eugene dzwoni do mnie. Mówi, że nie potrafi już nic napisać ani przeczytać, że chciałby zaatakować „młodych”, ale nie wie, jak...
Próbuję mu wytłumaczyć, że to absolutnie nieważne, iż w tej chwili nie może niczego napisać - jego dzieło jest, istnieje, i jedna sztuka więcej czy mniej właściwie nie ma znaczenia. Odpowiada, że czuje, iż ma jeszcze coś do powiedzenia. W porządku, replikuję, ale ostatecznie liczy się to, że powiedział, co miał do powiedzenia o śmierci, jedynym istotnym problemie, i że reszta jest drugorzędna. On jednak mówi, że gryzą go wyrzuty sumienia, że się tym dręczy.
Myślę, że łączy nas jakieś głębokie powinowactwo, że obaj jesteśmy niemal tak samo niespokojni, lecz że jego obecna niedola jest większa od mojej. Żal mi go ogromnie, prawie do rozpaczy. Na co cała ta fortuna i sława, jeśli jest się nędzniejszym od najbardziej zapoznanego i wydziedziczonego z ludzi?
Pod koniec życia Wolter, zastanawiając się, na czym polega szczęście, odpowiada: „Żyć i umrzeć jako ktoś nieznany”.
Widzę po sobie, że odkąd mniej cierpię z powodu tego, że jestem lekceważony, zapomniany, „nieznany”, czuję się o wiele szczęśliwszy niż przedtem. W młodości pragnąłem, by bębnili o mnie, by o mnie mówiono, chciałem być wpływowy, potężny, by mi zazdroszczono; lubiłem być agresywny, upokarzać ludzi itd., itd. I byłem bardziej nieszczęśliwy niż teraz. Odkąd zrozumiałem, że mogę doskonale nie istnieć dla nikogo, odczuwam ulgę, choć nie euforię - co dowodzi, że stary człowiek bynajmniej jeszcze nie nie zasnął.
*
Mówiłem wczoraj Eugene’owi, że nie znam dictum prawdziwszego niż słowa Woltera o szczęściu: „Żyć i umrzeć nieznanym”.
Eugene nie wyglądał na specjalnie przekonanego.
28 kwietnia Źródło wszelkich naszych zniewoleń tkwi w przywiązaniu. Im bardziej chcemy być wolni, tym mniej przywiązujemy się do ludzi i rzeczy. Ale gdy się już przywiążemy, jakiż dramat z uwolnieniem się od więzów.
Zaczynamy życie od tworzenia więzi; w miarę upływu czasu stają się one coraz silniejsze. Przychodzi moment, w którym pojmujemy, że są to kajdany i już za późno na ich strząśnięcie, bo nazbyt do nich przywykliśmy.
*
23 stycznia -Wczoraj wybór Eugene’a na członka Akademii. Powiedział mi, przejęty grozą: „To już na zawsze, na wieczność”. Uspokajam go: „Ależ nie, pomyśl o Petainie, Maurrasie, o Ablu Hermant i kilku innych. Wyrzucono ich. Może i ty będziesz miał sposobność do jakiegoś aktu zdrady”. On na to: „A więc jest nadzieja”.
Każda ceremonia konsekracyjna siłą rzeczy podobna jest do pogrzebu. Wszelka chwała trąci cmentarzem. Przynajmniej póki pisarz żyje.
*
Gra w zabijanego Eugene’a Ionesco. Mam wrażenie, jakbym wyszedł nie ze spektaklu, lecz z miejsca, w którym spuszczono mi tęgie manto. Sztuka potężna i zbijająca z tropu, danse macabre, w której komizm nie jest dostatecznie wyraźny. Czy da się zrobić sztukę o bombardowaniu? jest piękna przez swój język i poezję. Ani jednego, ani drugiego nie widać w tej Grze w zabijanego. No, ale w końcu ta sztuka, czy raczej spektakl, jest. Człowiek wychodzi z niego naprawdę przemielony.
W sztuce Król umiera umierał ktoś. Tutaj śmierć jest anonimowa, bezosobowa, gdyż umierający ludzie to symbole bądź typy o charakterze koniec końców statystycznym.
Nie należy mylić tragedii z horrorem. U Szekspira zabijają bądź są zabijane konkretne osoby. Tutaj osoby nie mają nawet imion, jest to poddana przemocy masa. To nawet nie Grand Guignol, to intensywny i nieraz prostacki koszmar. Ale powtarzam: koszmar, który istnieje.
*
Przed chwilą Eugene powrócił z Akademii, gdzie przymierzał swój uniform na lutowy bankiet; mówi, że jest pod wrażeniem panującej tam zatęchłej atmosfery: jedni starcy czekają na śmierć, inni czyhają na nią. On boi się ceremonii towarzyszących przemowie. Co za szaleństwo, że się na coś takiego zgodził! Teraz żałuje, a na usprawiedliwienie swej zgody twierdzi, że wtedy, tzn. rok temu, przechodził głęboką depresję, czuł, że wszyscy go opuścili, toteż w Akademii dojrzał miejsce schronienia, osłonę, azyl.
*
Znów myślę o tym, co ponad dwa miesiące temu powiedział mi Eugene: „Ty jesteś wesół, a twoje książki są pesymistyczne; ja jestem smutny, a moje książki są wesołe”.
Jeśli ludzie znający nas od czterdziestu lat do tego stopnia się mylą na nasz temat, to co powiedzieć o innych.
Niemniej prawdą jest, że moje autentyczne „ja” nie przejawia się w obcowaniu z ludźmi, nawet z przyjaciółmi. Górę zawsze bierze i wszystkich zwodzi moja werwa trefnisia. Gdy pomyślę, że nie ma piekła, do którego bym nie zstąpił! Gdyż zstępuje się do nich przez smutek, w który zostałem zaopatrzony hojniej niż ktokolwiek.
Cioran wypisy z Zeszytów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.