sobota, 16 grudnia 2023

Beckett, czyli apoteoza podczłowieka


Przebywać w stanie natchnienia bez myśli, pustego zapału, łączyć szeroki oddech z nijakością, ekstazę z brakiem, żyć w liryczności bez wierszy... rejterować na progu wypowiedzenia, poznać owo spazmatyczne milczenie w obliczu Słowa...
*
Nigdy nie zapomnę emocji, z jaką dawno temu czytałem u Barns’a następującą „anegdotę”: chore dziecko (siedmio-, ośmioletnie) popadło w całkowitą niemotę. Czuwał nad nim ojciec. Pewnego dnia dzieciak przełamał to swoje milczenie tylko po to, aby powiedzieć te słowa (jakie słowa!): „Ojcze, umieranie jest takie nudne”.
*
Nie bez kozery zakon trapistów powstał we Francji. Ktoś jednak powie: czy Włoch lub Hiszpan nie mówi o wiele więcej od Francuza? Niewątpliwie. Ale tamci nie słyszą się, gdy mówią, Francuz natomiast smakuje swą elokwencję i nigdy nie zapomina, że mówi; jest tego w najwyższym stopniu świadom. Tylko on mógł uznać milczenie za skrajną formę ascezy.
*
„Milczenie zbliża człowieka do Boga i na ziemi upodabnia go do aniołów” (Serafin z Sarowa).
Święty ma rację mówiąc, że milczenie zbliża nas do Boga. Albowiem wtedy właśnie, gdy wszystko w nas umilknie, jesteśmy w stanie Go dostrzec - Jego, to znaczy kogoś lub coś, co nie wytrzymuje analizy, lecz mimo wszystko zapełnia nasze milczenie.

Wszelkie milczenie, którego jesteśmy świadomi, które kultywujemy bądź którego się spodziewamy, sprowadza się do możliwości przeżycia mistycznego.

Milczenie sięga dalej od modlitwy, bo nigdy nie jest głębsze niż wtedy, gdy nie możemy się modlić...

Św. Serafin z Sarowa spędził piętnaście lat w całkowitym zamknięciu. Drzwi jego celi nie otwierały się nawet przed biskupem co pewien czas wizytującym pustelnię. Dopiero po tym długim okresie samotności i milczenia zaczął czynić cuda.

*
W książce Ma vie chez les Brahmanes [Moje życie u braminów] autorka opowiada o wizycie u wykształconego sannjasina udającego się właśnie w góry na czas pory deszczowej. Kobieta idzie do niego w towarzystwie swego guru. We troje siedzą na werandzie w domu sannjasina. Przez trzy godziny nie zamieniają ani słowa i tak też się rozstają.

Co za lekcja!

Powyższą historię przeczytałem dziś rano i nie może ona wyjść z mego umysłu. Nęka mnie, głęboko wzburza - i wiem, dlaczego. Otóż wszystko, co robimy, wszystko, co ja robię, jest dokładną jej odwrotnością: wierzę w zalety milczenia, trochę rzeczywistości przysądzam sobie jedynie wtedy, gdy milczę, i mówię, mówię, mówimy wszyscy. Prawdziwy kontakt między dwiema osobami, między ludźmi w ogóle, nawiązuje się tylko drogą niemej obecności, pozornej niekomunikacji, którą jest każda prawdziwa komunia; poprzez tajemną bezsłowną wymianę podobną do wewnętrznej modlitwy.

Nadmiar przenikliwości prowadzi do blagierstwa.

Wczoraj, od 21.00 do 2.00 nad ranem gadałem bez ustanku u przyjaciół, zresztą bardzo miłych ludzi. A dzień przedtem wstrząsnęła mną owa historia z milczącym sannjasinem!

22 stycznia Nie ma chyba większego absurdu niż szukać mądrości gdzieś daleko. Jeśli nie znajdę jej w mojej klitce pod dachem, tym bardziej nie znajdę jej na himalajskich wyniosłościach.

Nie tylko wiodę egzystencję marginalną; sam jestem marginalny jako istota. Żyję na peryferiach gatunku i nie wiem, z kim bądź czym miałbym się stowarzyszyć.

„Lepsza zaprawdę jest mądrość od ćwiczeń, od mądrości medytacja! Od medytacji zaś wyrzeczenie się owoców swych czynów, a to prowadzi do wiecznego spokoju” (Bhagawadgita)

Nie można by żyć, gdyby nie przywiązywało się wagi do tego, co jej nie ma.

Próbowałem w życiu z dziesięć, ze dwadzieścia razy przeczytać Gitę. Za każdym razem byłem mniej lub bardziej zawiedziony. Dopiero teraz mam wrażenie, że ją zrozumiałem, tzn. że jestem na tym samym poziomie, co kwestie przez nią poruszane. Jeśli idzie o ich przeżywanie, przekładanie ich na doświadczenie, dojdę do tego może w innej egzystencji... bo na pewno nie w tej.

Bhagawadgita. Sekret jej żywotności tkwi w mnóstwie sprzeczności, niezborności, niekonsekwencji, jakie ona zawiera. Zaspokoją one wszelkie wymagania i wszelkie gusta; są tam rzeczy dla aktywnych i gnuśnych, dla świętych i letnich pod warunkiem uznania prymatu brahmana i zlekceważenia całej reszty, skądinąd przystosowując się do niej zależnie od okoliczności.

Gita jest rozciągliwa; każdy możeją naciągać w swoją stronę. Podobniejest z Tao-te-kingiem, z Ewangeliami i w ogóle z każdą księgą natchnioną, która się nie starzeje, bo zwraca się do każdego.
*
Spotkałem Hirscha, dyrektora handlowego u Gallimarda; nie widziałem go od dawna. „Co pan porabia?” - pyta mnie. „Usunąłem się ze świata” - odpowiadam. On na to: „A czy świat usunął się z pana?”.
*
Wczoraj o tej porze gadałem w kawiarni. Dziś napawam się milczeniem, świadomością korzyści z nicniemówienia, automatycznej przewagi nad kimś, kto roztrwania się w słowach. To, co nazywamy życiem duchowym, to może nic innego jak tylko nieme oczekiwanie. Należę do największych gadułów, jacy kiedykolwiek istnieli. Powinienem więc odkryć zalety milczenia. Szkoda, że tak późno to spostrzegłem.
*
Słuchając kantaty Bacha u G.M.: niewątpliwie mam w sobie jakąś religijność wyrażającą się w bardzo wyraźnym poczuciu własnego upadku, w pewności, że żyję na poziomie egzystencjalnym niższym od tego, do którego byłem przeznaczony. (Przez poziom rozumiem porządek metafizyczny.)
*
Niedawno w bocznej alejce Ogrodu Luksemburskiego spostrzegłem Becketta czytającego gazetę, niemal jak któraś z jego postaci. Siedział na krzesełku, minę miał jak zwykle zaabsorbowaną i nieobecną. Wydawał się też jakby trochę chory. Nie śmiałem do niego podejść. Co miałbym mu powiedzieć? Bardzo go lubię, ale lepiej, jeśli nie będziemy ze sobą rozmawiać. On jest tak dyskretny! A przecież rozmowa wymaga jakiegoś minimum luzu i kabotyństwa. Jest grą. Sam nie jest do niej zdolny. Wszystko u niego zdradza człowieka niemego monologu.
*
Przed chwilą zgasiłem światło i położyłem się. Świat zewnętrzny, którego słyszę jedynie niewyraźny szum, przestał istnieć. Istnieję już tylko ja i ... Tu jest sedno rzeczy. Nieważne. Eremici żyli po trzydzieści, czterdzieści lat w tym nadmiarze milczenia i niemej rozmowy z samym sobą. Czemuż nie mam odwagi na codzienne powtarzanie takiego seansu, podczas którego przewyższamy samych siebie, a więc jesteśmy daleko od doznania goryczy i upadku! Ważne jest tylko owo przejście od „ja” do „się” mające wartość tylko wówczas, gdy można je w każdym momencie odnawiać w taki sposób, żeby „ja” na koniec całkowicie rozpuściło się w tamtym, w swej wersji bezosobowej.
*
Do pewnego japońskiego teologa żyjącego, zdaje się, w miejscu ustronnym napisałem, że najgorsze, co spotkało nas po utracie raju, to utrata samotności. Jak zazdroszczę temu człowiekowi, z pewnością nieznającemu plagi wizyt!

3   października 1966

Dziś około 11 wieczorem spotkałem Becketta. Weszliśmy do baru. Mówiliśmy o tym i o owym, o teatrze, potem o naszych rodzinach. Spytał, czy pracuję. Mówię, że nie, tłumaczę, jak złowieszczy wpływ na moją pisarską aktywność ma buddyzm, z którym nie przestaję obcować. Cała filozofia indyjska działa na mnie jak środek znieczulający. Potem powiedziałem mu, że wreszcie wyciągnąłem wnioski z własnych teorii, że sam się przekonałem o tym, co napisałem, stając się własnym uczniem. I że gdybym znów chciał być pisarzem, musiałbym przebyć drogę odwrotną do tej, którą przeszedłem.

Nie wiem, ale musiałem wyglądać jakoś smutno i żałośnie, bo przy rozstaniu Beckett klepnął mnie dwa razy po plecach jak kogoś, kogo uważa się za zagubionego i komu chcemy okazać trochę sympatii, a jednocześnie dać do zrozumienia, że nie powinien się przejmować i że wszystko będzie dobrze. W rzeczy samej zasługiwałem na litość i otuchę. Jakże jestem bezbronny w tym świecie! Co gorsza, nie widzę powodów, aby nim nie być.
*
Beckett pisze mi w związku z Demiurgiem: „W Pańskich ruinach czuję się bezpieczny„.

*

17 marca Wczoraj wieczorem Beckett opowiadał mi, że pewna studentka z Nicei napisała do niego prosząc, by zaprotestował przeciwko sposobowi interpretowania jego utworów na wydziałach filologicznych, że to coś haniebnego itd. Niewątpliwie chodziło jej o uprawianą na uniwersytetach krytykę strukturalistyczną.

Czytanie książki dla przyjemności i czytanie jej dla napisania recenzji to czynności radykalnie sobie przeciwne. W pierwszym wypadku wzbogacamy się, wchłaniamy w siebie samą substancję tego, co czytamy; jest to przyswajanie. W drugim pozostajemy na zewnątrz książki, nawet jesteśmy jej wrodzy (choćbyśmy ją podziwiali!), bo nie wolno nam jej spuścić z oka nawet na moment, przeciwnie, musimy o niej bez przerwy myśleć i transponować wszystko, co mówimy, na język niemający nic wspólnego z językiem autora. Krytykowi wzbroniony jest luksus samozapominania się, w każdej chwili musi być świadomy; otóż świadomość do tego stopnia pobudzona prowadzi w końcu do zubożenia. Krytyk zabija to, co analizuje. Z pewnością się odżywia, ale trupami. Zrozumieć utwór i wyciągnąć z niego korzyść może tylko po wyrwaniu z niego zasady życiowej. Dla mnie przekleństwem jest konieczność kontemplowania czegokolwiek po to, by o tym mówić. Patrzeć, nie wiedząc, że się patrzy, czytać, nie rozważając tego, co się czyta - oto tajemnica. Wszystko, co nazbyt świadome, jest zgubne dla aktu, jakiegokolwiek. Nie uprawia się miłości z traktatem erotycznym pod ręką. A jednak coś takiego widzimy obecnie prawie wszędzie. Ogromna waga, jakiej nabrała krytyka, ma z tym zjawiskiem wyraźny związek.
*
23    października
Te setki tysięcy studentów.

Gdy pomyślę, że przez tyle lat musiałem tak się męczyć, by zapomnieć to wszystko, czego nauczył mnie uniwersytet, by zatrzeć ślady, jakie we mnie pozostawił! Nie, nie ślady: brudne plamy.

Samuel Beckett. Nagroda Nobla. Cóż za upokorzenie dla człowieka tak dumnego! Jaki smutek - być zrozumianym.

Beckett, czyli anty-Zaratustra.

Wizja post-człowieczeństwa (tak jak się mówi: postchrześcijaństwo).

Beckett, czyli apoteoza podczłowieka.

24   października O.c. opowiada mi o zgonie Sorina Pavela, człowieka kojarzącego mi się zawsze ze Stawroginem. A więc, będąc w Sybinie, idzie do swego lekarza, który diagnozuje zapalenie płuc. S.P. natychmiast udaje się do knajpy i wypija dwanaście kufli lodowatego piwa. Jeszcze tego wieczora umiera na atak serca.

O.C. mówi, że Sorin Pavel był „nieudacznikiem”. Ja na to, że wszyscy interesujący Rumuni, których znałem, byli nieudacznikami i że to, co się przez to rozumie, jest autentycznym sposobem, w jaki Rumun daje z siebie maksimum i w jaki przejawia się duch narodu.
*
Wczoraj wieczorem odwiedziny przyjaciela z Sybina; nie widziałem go od jakichś trzydziestu lat. Wrażenie katastrofalne. W swoim czasie był to czarujący, śmieszny, miły postrzeleniec; teraz jest groteskowym, przykrym maniakiem. Przez cały wieczór plótł jakieś banialuki. Nie dało się z niego wydusić nic istotnego, bądź tylko konkretniejszego,o nim i w ogóle o nikim. Przywiózł ze sobą konserwy i biszkopty, i powiedział mi, że wydaje tylko jednego franka dziennie na jedzenie, tzn. na kawę, którą pija wieczorami. Przez trzy godziny przebywania u mnie nic, tylko liczył: jak pojechać tam a tam, nie wydając takiej a takiej sumy itd. Przypominał mi postacie z Martwych dusz. A przecież jest lekarzem, przeczytał kupę książek (jego sybińska biblioteka była znakomita), jest pierwszym w Rumunii (prawdę mówiąc, jedynym) psychoanalitykiem. I oto miałem przed sobą zwykłą lichotę; po jego odejściu dopadła mnie taka chandra, że przysiągłem sobie, iż nigdy już nie wrócę do kraju. Nie zniósłbym seryjnych rozczarowań. To doświadczenie przynajmniej uleczyło mnie chyba z wszelkiej home sickness.
Kontakt z podczłowiekiem zawsze ma w sobie coś płodnego.
*
Wczoraj wieczorem byłem na Cieniach morza Yeatsa. Pusta sala. Dzisiejsza młodzież nie może polubić sztuki tak z gruntu, tak bez reszty poetyckiej. I ja ją rozumiem. Trzeba minimum cynizmu, który by korygował nadmiar poezji, inaczej autorowi grozi bezbarwność, infantylność, wzniosłość, bezkrwistość. Beckett, ilekroć czuje groźbę liryzmu czy metafizyczności, każe swym postaciom czknąć kilka razy i taki zwrot przeciwko sobie, pozwalający „bohaterowi” wziąć się w garść, jest czymś niebywale trafnym i aktualnym. Yeats jest wielkim poetą, ale jego teatr to tylko bardzo dobry Maeterlinck.
*
„Zdradziecka pustka luster niezapominających niczego” (Arthur Symons).

W związku z artykułem o Becketcie telefoniczna dyskusja z Paulem Valetem. Zgodziliśmy się co do tego, że nadczłowiek Nietzschego jest śmieszny (bo teatralny), a postacie Becketta - nigdy.
Atmosferą, w jakiej żyją bohaterowie Becketta, nie jest tragizm, lecz beznadzieja.

To nędza, nie tragedia.

W środku dnia spuszczam żaluzje, zamykam szczelnie okna i kładę się, przykrywając głowę. Ten kontakt z nocą i półsen dobrze mi robią, to stan, w którym łączę się z czymś bardzo pierwotnym, bliskim materii, a w każdym razie początków. Najlepsza kuracja. Wszystko, co zmniejsza aktwność świadomości, jest zbawienne.

Cioran Zeszyty

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.