Już to jest niemałą „nędzą” wygnania, że Państwo muszą słuchać tutaj mojej kiepskiej angielszczyzny, a ja muszę silić się na mówienie do Was w obcym języku.
Rozważania, którymi pozwalam sobie podzielić się z Państwem, stanowią wstęp do eseju, nad którym zacząłem pracować od zakończenia wojny. Esej ten, w moim zamierzeniu, winien być czymś w rodzaju zarysu fizjologii literatur emigracyjnych. Gdy mówię: esej, świadomie używam tego wyrazu w jego dosłownym znaczeniu. Przywykliśmy terminem tym określać każdą pracę z dziedziny krytyki literackiej, artystycznej czy pokrewnych dziedzin, a już sama nazwa tego stowarzyszenia, którego mam zaszczyt być członkiem i pod którego auspicjami tutaj przemawiam, mieści w sobie słowo: essayist. P.E.N. – Playwrights, Essayists, Novelists. W ścisłym wszakże znaczeniu esej nie jest niczym innym, tylko próbą, a eseista – pisarzem, który czegoś próbuje. Przeważnie próbuje znaleźć właściwy sens zjawisk, które bada. Wiemy, że od próby do ostatecznego wykonania jakiegoś zamysłu jest jeszcze daleko. I nawet dzieło Montaigne’a1, będące czymś o wiele ważniejszym niż to, na co wskazuje tytuł, czy też dzieło Locke’a: Essay Concerning Toleration oraz Essay Concerning Human Understanding2, nie zwalniają nas od obowiązku skromności, od obowiązku przywrócenia słowu: esej jego pierwotnego znaczenia.
A zatem w eseju, którego wstępem jest dzisiejsza pogadanka, próbuję ustalić pewne zasady czy też prawa rządzące życiem i śmiercią twórczości literackiej na emigracji. Nie jest to emigracja dobrowolna, lecz taka, do której pisarza zmusiła gorzka konieczność, katastrofa, klęska. A także potrzeba czynnego przeciwstawienia się klęsce oraz towarzysząca tej potrzebie nadzieja zwycięstwa. W każdym razie emigrację naszego typu wywołał stan zagrożenia jeśli nie fizycznej osoby pisarza, to jego twórczości.
I dlatego przyjęliśmy tak patetycznie brzmiące określenie: wygnanie. Słowo „wygnanie” nie zawsze kojarzy się z ponurym obrazem ludzi wypędzanych batem przez innych ludzi. Wśród pisarzy jest wielu wygnańców, których nikt nie wyganiał. Opuścili swój kraj dobrowolnie, nie chcąc poddać się warunkom, których by tam znieść nie umieli.
Użyłem też określenia: fizjologia literatury. To określenie nie jest moim wynalazkiem. Zawdzięczam je zmarłemu w roku 1936 krytykowi francuskiemu Albertowi Thibaudet, któremu poza tym zawdzięczam jeszcze wiele innych rzeczy. O ile mnie pamięć nie myli, Thibaudet pierwszy użył wyrazu: fizjologia w połączeniu z literaturą.
Nim wszakże zastanowimy się nad tym, jakie to specyficzne prawa rządzą twórczością literacką na wyganianiu i powodują, że ta twórczość jest inna niż piśmiennictwo rozwijające się w kraju, skąd pochodzą pisarze wygnańcy, pomyślmy nad głębszym znaczeniem samego słowa: wygnanie. Pod koniec ostatniej wojny, a więc wiosną roku 1945, Tomasz Mann obchodził w Nowym Jorku 70. rocznicę urodzin. W czasie uroczystości ku swojej czci wygłosił on przemówienie, w którym między innymi objaśnił wspólne pochodzenie angielskiego słowa: alien i niemieckiego Elend. Elend znaczyło niegdyś to samo co: Alien Land. Dzisiaj znaczy ono już wyłącznie: niedola, nędza. A przecież być an alien nie zawsze jest rzeczą przykrą i nie każdy alien czuje się nędzarzem, ani w materialnym, ani w moralnym znaczeniu tego smutnego słowa. Fakt przebywania w obcym kraju dzięki regularnej wizie w paszporcie, albo też bez wizy (z czego w ogromnym zakresie korzystają obywatele Stanów Zjednoczonych we wszystkich niemal krajach Europy), nie tylko nie jest faktem godnym pożałowania, ale przeciwnie – często budzi zazdrość ludzi osiadłych u siebie w ojczyźnie, a niemogących sobie pozwolić na podróże po obcych krajach.
W pięknej antyfonie Salve Regina śpiewanej w kościołach katolickich znajdujemy dwukrotnie słowa: wygnanie i wygnaniec. Autor antyfony nazywa najpierw cały rodzaj ludzki: exules, filii Haevae, a potem ziemski nas żywot kwalifikuje jako exilium. Skądże to jesteśmy wygnani? Od wczesnego dzieciństwa prześladował mnie obraz anioła z ognistym mieczem. Była to reprodukcja jakiegoś rokokowego miedziorytu czy stalorytu: już nie pamiętam. Oczywiście ten anioł wypędzał Adama i Ewę z Raju. Takie właśnie wygnanie miał na myśli pobożny autor antyfony Salve Regina. A zatem, przyjmując pogląd wyrażony w tej antyfonie, już pierwszym naszym rodzicom zawdzięczamy, że pobyt nasz na tej ziemi, bez względu na to, w którym jej miejscu przebywamy, i bez względu na to, czy źle, czy dobrze tam się czujemy, jest wygnaniem. Wygnaniem z takiej krainy, której osobiście nie znamy. Ta sama doktryna, która nakazuje wierzyć, że ziemski nasz byt jest wygnaniem, obdarza równocześnie nadzieją, obiecując, że będzie nam dane powrócić tam, skąd wypędzono naszych pierwszych rodziców. Oczywiście, musimy przedtem tu, na ziemi spełnić pewne trudne, a nieodzowne warunki.
W obecnych i nie tylko obecnych czasach ludzie przeważnie nie chcą uznać doczesnego życia za wygnanie. Ani z Raju, ani skądkolwiek, chociaż to ziemskie życie nie dla wszystkich jest pełne uroku i słodyczy. Przeciwnie: właśnie ci, którym doczesne życie nie szczędzi zawodów i cierpień, ci, którzy powinni tego życia nienawidzić, są do niego najmocniej przywiązani. Wielu też ludzi nie czerpie otuchy z świadomości, że kiedyś, po tym wygnaniu, post hoc exilium, będą mogli przebywać w swojej prawdziwej ojczyźnie, i to nie czasowo, ale wiecznie. Od takich ludzi trudno wymagać, aby tęsknili do Raju, którego nie znają. Jedynie pobyt na ziemi wydaje się im rzeczywisty; tutaj i tylko tutaj jest ich dom, wszystko jedno jaki: wspaniały pałac czy ohydna rudera. Tylko na ziemi upływa im życie, wszystko jedno jakie: dobre czy złe. I nieraz to życie poświęcają, aby odrestaurować swój walący się dom. Jeśli już nie dla siebie, to dla swoich potomków. I nawet gdy to się nie udaje, gdy całe ich istnienie jest nieprzerwanym pasmem rozczarowań i klęsk, nie mają zamiaru wyrzekać się swego ziemskiego obywatelstwa. Wcale nie ubiegają się o pierwsze papiery obywatela wieczności. Tacy ludzie dobrze wiedzą, a jeśli nie wiedzą, to czują, że ich pobyt na ziemi nie jest trwały. Mimo to zachowują się tak, jakby miał wiecznie trwać, jakby celem życia było samo życie. Świadomie czy nieświadomie, ludzie ci są egzystencjalistami najrozmaitszych, nota bene niereligijnych odcieni. Ale przyjmijmy, że ci ludzie się mylą, natomiast nie myli się autor antyfony Salve Regina oraz liczni autorowie innych tekstów wierszem i prozą, wyrażających pokrewny pogląd na świat i na zaświat. Jeżeli prawdą jest, że całe nasze życie jest wygnaniem, to my, członkowie Międzynarodowego Pen Clubu na Wygnaniu, jesteśmy podwójnymi wygnańcami. Kto wie, czy w tej świadomości nie tkwi zalążek „blasków” naszego położenia.
Nieraz nam mówiono, że każdy naprawdę oryginalny artysta jest cudzoziemcem we własnej ojczyźnie. Już sam fakt jego odrębności i przekornego niesolidaryzowania się z commonsense’em, fakt, że wszystko, co ów artysta ze sobą przynosi, jest niezwykłe, niekiedy dziwaczne i przeważnie obce nawet najbliższemu otoczeniu, czyni go wygnańcem. Wygnańcem, choćby od urodzenia do śmierci mieszkał w tym samym własnym i luksusowym domu.
Nie będziemy tu podawali długiej listy nazwisk bohaterskich czy tragicznych samotników, którzy dopiero po zejściu ze świata stali się temu światu bliscy i mili, i dopiero post hoc exilium przestali być wygnańcami we własnym społeczeństwie. Prawie każdy naród szczyci się swymi poètes maudits3, swoim Edgarem Allanem Poe, Baudelaire’em, Rimbaudem, Hart Crane’em. Każdy naród ma swego van Gogha i Cézanne’a. Skoro więc każdy człowiek, póki żyje, jest wygnańcem, a co drugi artysta, poeta czy pisarz jest wygnańcem, dlatego że na swój własny sposób widzi i wyraża świat, w takim razie my, członkowie Międzynarodowego Pen Clubu na Wygnaniu, oddział amerykański, po trzykroć jesteśmy wygnańcami. W moim skromnym mniemaniu jest to nie tylko nieszczęście, może to również być przywilej.
Nikt chyba nie zaprzeczy, że na wiele spraw ziemskiego bytu jedynie artyści, a więc wygnańcy, umieją rzucać właściwe światło, jedynie poeci umieją spojrzeć na condition humaine z odpowiedniego dystansu. Znakomitą perspektywę funduje im utrata ojczyzny. Powiadam: ojczyzny, żeby nie nadużywać tytułu arcydzieła Miltona4.
Ale zejdźmy na ziemię, gdzie emigracja polityczna jest przede wszystkim nieszczęściem. Kto z tego nieszczęścia stwarza sobie religię, nie będzie zbawiony. I daleki od chwały jest ten, kto nie potrafi tego nieszczęścia przezwyciężyć, lecz uważa je za normalną formę bytu, poza którą jest już tylko niebyt.
Wybitny pisarz E.M. Cioran, emigrant rumuński, żyjący w Paryżu i piszący po francusku, autor fascynujących książek: Précis de décomposition i Syllogisme de l’amertume5, laureat Prix Rivarol, nagrody dla cudzoziemców piszących w języku francuskim, poświęcił naszemu zagadnieniu niezwykle bystre rozważania. Cioran zastanawia się między innymi nad dolą poety na wygnaniu i obawia się, że ta dola może doprowadzić do tego, iż poeta zasmakuje w wygnaniu. „Nikt nie potrafi – powiada Cioran – zakonserwować młodości swoich smutków. Smutek zużywa się. Tak też jest z tęsknotą do kraju, z wszelką nostalgią. Natchnienie wysycha w poecie z powodu braku rozmaitości w doznaniach i braku autentyczności niepokojów”6. Oczywiście wygnanie, w czysto świeckim i brutalnym znaczeniu tego słowa, nie jest wyłącznie sprawą pisarza, który, jak wiemy, jest już i tak wygnańcem z przyczyny swego powołania. Nie tylko pisarze odczuwają blaski i nędze exilium.
W tragedii Szekspira pt. Król Ryszard II władca ten skazuje księcia Norfolku na dożywotnie wygnanie. O ile nam wiadomo, Duke of Norfolk nie był literatem, a jednak po usłyszeniu królewskiego wyroku wybuchnął on takim lamentem:
Twardy to wyrok, królu miłościwy,
I niespodziany z twoich ust królewskich.
Jam na nagrodę lepszą niźli takie
Straszne odcięcie zasłużył u ciebie.
Teraz zapomnieć muszę mej rodzinnej
Angielskiej mowy, której się uczyłem Przez lat czterdzieści.
Na cóż mi się teraz
Zda język więcej niźli gęśl lub arfa
Bez strun lub w skrzynce czarowny instrument,
Albo wyjęty, lecz oddany w rękę,
Która nie umie zgodzić jego tonów?
Tyś mi uwięził język w ust mych głębi
Za tą podwójną warg i zębów kratą,
A mdłą, nieczułą, jałową ciemnotę
Stawił jak stróża, by mnie pilnowała.a
Jam już za stary, by się łasić mamce,
Zanadtom w lata zaszedł, by być uczniem.
Śmierć więc bezmowną twój wyrok zamyka,
Bo dźwięk rodzinny wydziera z języka.
(Przekład Leona Ulricha. Akt I, scena III)
Skoro więc książę Norfolku tak bardzo ubolewa nad grożącą mu na wygnaniu utratą ojczystego języka, jakże bolesna jest ona dla pisarza! Nawet pisarze przebywający na wygnaniu w krajach, gdzie potocznym językiem jest ich własny język, nie czują się tam całkiem w domu. Na przykład pisarze z Hiszpanii w krajach Ameryki Łacińskiej. Niestety, nie żyjemy już w świecie, w którym greka lub łacina były wspólnym narzędziem poezji i prozy wśród oświeconej elity różnych narodów, i wielkich, i małych. Żyjemy w świecie, w którym nawet język islandzki stawia współczesnemu pisarzowi w Islandii te same wymagania i wywołuje u jego współobywateli ten sam rezonans, co w Anglii i Stanach Zjednoczonych język angielski. A przecież językiem islandzkim posługuje się niewiele ponad sto tysięcy ludzi.
Wykorzenienie pisarza z ziemi, na której dłużej czy krócej żył w symbiozie z językiem tej ziemi, może być okrutnym gwałtem. Odcięcie od rodzinnego pnia odczuwają boleśnie nawet pisarze przebywający poza swym krajem czasowo i dobrowolnie. Na przykład Dostojewski, który pisał z Vevey w Szwajcarii do Mikołaja Mikołajewicza Strachowa:
À propos mojej pracy tutaj, rzeczywiście, będę pozostawał w tyle, jeśli idzie o znajomość tego, co się u nas dzieje, chociaż wiem o tym lepiej niż ty, bo każdego dnia czytam trzy dzienniki rosyjskie od deski do deski i otrzymuję dwa czasopisma. Odzwyczaję się od żywego prądu istnienia, nie tylko od idei istnienia, ale od samej esencji. A jak to oddziaływa na pracę literacką!
Dostojewski nie jest typowym przykładem pisarza, który źle znosi wykorzenienie. Powyżej przytoczone słowa pisał on nie jako wygnaniec, lecz jako dobrowolny podróżnik po nielubianej Europie Zachodniej. Spędził w niej cztery lata. A jednak niewiele z tego Zachodu przesączyło się do jego twórczości. Jakby w końskich okularach chodził Dostojewski po ulicach Berlina, Drezna, Florencji. Niemców nie znosił, ale też nie pragnął poznać bliżej ich życia, cywilizacji i kultury. O kulturze zachodniej Europy miał urobione, nota bene niepochlebne, mniemanie, jeszcze zanim udał się na Zachód.
W Dreźnie, owszem, odwiedzał muzea i galerie. Ale od muzeów bardziej pociągały go niemieckie kasyna gry. Niby to dla poratowania zdrowia pojechał autor Gracza do Wiesbaden i do szwajcarskiej miejscowości Saxon-les-Bains, gdzie były nie tylko wody lecznicze, ale i słynne kasyno. Najważniejszym „echem” pobytu w Europie Zachodniej jest w wielkich powieściach Dostojewskiego, obok ruletki i sylwetek graczy, gilotyna w Lyonie i ostatnie chwile skazańca. Opowiada o tym książę Myszkin w Idiocie. Oczywiście, bardziej interesowało Dostojewskiego to, co czuje człowiek na kilka minut przed odcięciem głowy, niż ludzie otaczający gilotynę, niż miasto Lyon i w ogóle Francja. Cztery lata pobytu na Zachodzie spłynęły po Dostojewskim beletryście jak mdła i nieczysta woda. Być może jednak, że bez tych czterech lat nie mielibyśmy Iwana Karamazowa ani Opowieści o Wielkim Inkwizytorze, mimo iż niechęć do Zachodu i do katolicyzmu przywiózł Dostojewski z Rosji. Jeśli więc jego wyobraźnia przez te cztery lata życia poza Rosją czerpała niejakie pożywienie z tego, co działo się dookoła, były to dla tej wyobraźni, jeśli tak rzec wolno, raczej witaminy negatywne. Bo i na Zachodzie żył Dostojewski Rosją i po rosyjsku sondował głębinny rosyjskich dusz. To zaś, że scena zgilotynowania zbrodniarza, którą, podobnie jak bohater Idioty, Myszkin, oglądał Dostojewski w Bazylei, na ilustracji w jakimś piśmie, uczyniła na nim tak wstrząsające wrażenie, nie jest wyłącznie pamiątką z podróży po Europie Zachodniej. Autor Idioty sam stał niegdyś na szafocie jako skazaniec, co prawda nie w Lyonie, lecz w Rosji, a miano go nie zgilotynować, tylko rozstrzelać. Przywiózł więc Dostojewski z Zachodu do swojej tema tyki to, co tej tematyce odpowiadało od dawna. Nie groziło mu wyjałowienie, którego tak nerwowo obawiał się w Vevey, pisząc ów list do Strachowa. Wykorzenienie czy wyjałowienie grozi raczej takiemu artyście, który łatwo i chętnie ulega fascynacji obcego świata, ale nie potrafi go w sobie zasymilować tak, aby obczyzna stała się dlań pełnowartościowym tworzywem. Niektórzy artyści nawet umyślnie starają się o to, aby ich dzieła miały jak najmniej składników życia ich ojczyzny. Uganiają się po świecie w poszukiwaniu egzotyki, obcego kolorytu i obcej condtion humaine. Nie mówimy tu o tych, co zawodowo uprawiają pisarstwo podróżnicze. Spójrzmy na przykład na twórczość Hemingwaya. Ludzie w najważniejszych jego książkach „operują” przeważnie na nieamerykańskich terenach, o ile w ogóle są Amerykanami. Widzimy ich we Włoszech, Hiszpanii, Francji, w Afryce, na Kubie. Sam Hemingway chyba większą część swego arcybujnego życia spędził poza Stanami Zjednoczonymi. Od wielu lat ma on swoją stałą siedzibę na Kubie, skąd wyrusza w różne części świata w poszukiwaniu niezwykłych wrażeń. Niewątpliwie uważa on za pożyteczne dla swej twórczości przebywanie poza krajem rodzinnym, z którego, o ile nam wiadomo, nikt nigdy go nie wyganiał7.
Nasz Witold Gombrowicz od dwudziestu lat przebywa w Argentynie, ale nie przestaje tam myśleć na swój, nader swoisty, sposób o Polsce i Polakach. W ciekawej polemice ze wspomnianym wyżej emigrantem rumuńskim Cioranem słusznie powiada Gombrowicz, że „jest rzeczą obojętną, w jakim miejscu świata męczą się pisarze”8.
Albowiem: „każdy wybitny pisarz wskutek wybitności swojej był cudzoziemcem nawet u siebie w domu”9. Gorzki smak tej prawdy znają wszyscy prawdziwi twórcy nowych wartości w sztuce, choćby byli członkami Akademii lub laureatami Nobla.
W języku hiszpańskim istnieje na określenie wygnańca wyraz: destierro, człowiek pozbawiony ziemi. Ja bym dodał jeszcze inne określenie: destiempo, człowiek pozbawiony czasu. To znaczy: tego czasu, który upływa obecnie w jego własnym kraju. Czas na wygnaniu jest zupełnie inny. Jest to czas nienormalny, prawie że obłąkany. Wygnaniec bowiem żyje w dwóch różnych czasach jednocześnie: w teraźniejszości i w przeszłości. Życie przeszłością bywa niekiedy intensywniejsze od życia teraźniejszością i tyranizuje całą jego psychikę. Ma to swoje dobre i złe strony. Zacznijmy od złych. Wygnańcowi żyjącemu przeszłością zagraża mnóstwo niebezpieczeństw, na przykład niebezpieczeństwo wzdychania do rzeczy błahych, których istotny lub rzekomy czar przeminął raz na zawsze. Grozi mu niebezpieczeństwo wzdychania nawet do martwych rekwizytów, jakimi posługiwały się w swych dramatach lub farsach dawniejsze, dziś już nieżywe światy. W normalnym, przedwygnańczym istnieniu te rekwizyty w ogóle nie zasługiwały na uwagę. Dam przykład z własnego doświadczenia. W roku 1950 w Nowym Jorku często zatrzymywałem się przed oknem wystawowym pewnego antykwariusza na Lexington Avenue. Były tam stare zbroje, stara broń, hełmy i czaka. Szczególnie przykuwał mnie widok czaka oficera sztabowego IV Pułku Austriacko--Węgierskich Ułanów. Pułk ten przed pierwszą wojną światową stacjonował we Lwowie. Proszę jednak nie myśleć, że ja służyłem w tym pułku (byłem tylko zwykłym piechurem). Rozmarzenie na widok takiego czaka byłoby w normalnej egzystencji groźnym infantylizmem. Ale w roku 1950 w Nowym Jorku, po drugiej wojnie światowej, a w czasie wojny koreańskiej – przyznaję to bez fałszywego wstydu – ułańskie czako budziło nostalgię. Za czym? Za austriacko-węgierską kawalerią czy w ogóle za wojskiem? Nic podobnego. Budziło nostalgię za dawnością, za światem, który przestał istnieć w roku 1914, a który może był lepszy od obecnego. A może tylko w naszym urojeniu był lepszy. To czako budziło tęsknotę do dawnej Europy, do barwności ówczesnego życia, do podejrzanego zresztą uczucia bezpieczeństwa i, last but not least, do naszej własnej młodości. Zapatrzenie się w nieużyteczny dziś rekwizyt – oto jedno z niebezpieczeństw czyhających na pisarza wygnańca.
Każdemu z nas grozi takie czy inne czako. A wraz z tym czakiem grozi fałszywa ocena przebrzmiałych wypadków i zapomnianych ludzi. Fałszywa, bo okryta mgiełką rozrzewnienia. Pisarzowi na wygnaniu grozi też zanik zdolności do selekcji wspomnień jako materiału nadającego się do literackiego opracowania. Życie wygnańca, jak życie każdego człowieka, rwie naprzód, ale wygnaniec niejako zawodowo cofa się wstecz. Stąd nieraz rodzą się poważne, a nawet tragiczne koleje życiowe i literackie. Zdarza się, że emigrant żyje w zupełniej próżni, którą jego wyobraźnia zaludnia wyłącznie zjawami z umarłego świata. Nie każdy pisarz na wygnaniu jest Proustem, Joyce’em czy Mickiewiczem. Ci wielcy pisarze odważnie zapuszczali się à la recherche du temps perdu10, ale nie po to, aby przeszłość gloryfikować, jeno po to, aby ją bezlitośnie demaskować, albo też, jak Mickiewicz, pobłażliwie się nią bawić.
Nazwijmy więc ten odcinek badań fizjologii literatur na emigracji: „dobrodziejstwem i przekleństwem retrospekcji”. Dobrodziejstwo jest równie wielkie jak przekleństwo. Profesor Harry Levin w swej książce o Jamesie Joysie słusznie pisze: „Pierwszą zasadą artystycznej gospodarki było odosobnienie. Joyce odwrócił się od swej narodowości i religii, ale odnalazł swe środki wyrazu i język, nawróciwszy się ku narodowości i religii”.
Joyce był dobrowolnym emigrantem, tak zwanym expatriate, i kto wie, czy nie właśnie dzięki temu, że spędził większą część życia w Paryżu, Trieście i Zurychu, a nie w swoim rodzinnym Dublinie, stworzył własny, autentyczny styl i język. I stworzył nowy Dublin, całkowicie zbudowany z elementów jego poetyckiej wizji.
Jednakże częściej się zdarza, że pisarz odcięty od swego narodu i przebywający przez dłuższy czas poza ojczyzną ponosi z tej przyczyny dotkliwe straty. Na przykład Turgieniew, uważany za najbardziej zżytego z Francją pośród wielkich pisarzy rosyjskich XIX wieku. Dwie jego powieści: Dym i Ziemia dziewicza, w których usiłował odtworzyć życie w Rosji toczące się w czasie jego długiego pobytu w Paryżu, padły ofiarą wykorzenienia autora.
Pisarz wygnaniec żyje w społeczności zwężonej, w której niełatwo jest tworzyć, a tym bardziej ogłaszać dzieła rewoltujące. Taka zwężona społeczność najchętniej daje posłuch temu, co już od dawna zna. Od artysty wymaga przeważnie potwierdzenia własnych smaków i przyzwyczajeń. Toteż ciężko jest pisarzowi na wygnaniu narzucić emigracji swój smak i swoją nowość. Biada mu, jeśli ulegnie. Bo jeśli w normalnym społeczeństwie każdemu artyście grozi największy jego wróg, którym jest chęć podobania się, niebezpieczeństwo od strony tego wroga jest stokroć większe w społeczności zwężonej, gettowej, skazanej na własne siły i zasoby. Na emigracji prawie z reguły następuje pomieszanie pojęć i kryteriów, powstają nieprawdopodobne hierarchie, nie ma bowiem istotnych mierników prawdziwej wartości pracy pisarza. O tej wartości rozstrzygają przeważnie względy uczuciowe, przebrzmiałe mity i przebrzmiałe prawidła estetyki narodowej, jakimi kierowały się dawne emigracje w ocenie swoich „wieszczów”. Ta konfuzja szczególnie dotkliwie dała się we znaki polskiej emigracji w czasie ostatniej wojny. O tym będzie mowa w dalszych częściach „zarysu fizjologii literatur emigracyjnych”.
W miarę jak wygnanie się przeciąga, a piśmiennictwo oddala się od życia własnego narodu, nawet stosunkowo młodym pisarzom trudno jest uchronić się od „miłego” gawędziarstwa. Oderwanie się od problematyki i tematyki swego czasu może być jednak zbawienne nawet dla pisarza przebywającego we własnym, a wolnym kraju.
Każdy bowiem, kto zbyt namiętnie tkwi w swoim czasie, może się stać jego niewolnikiem. Biada pisarzowi uwięzionemu dożywotnio w swoich dniach i nocach! Tylko destiempo jest naprawdę wolny i czas swój osądza w niezawisłości od niego. Każdy prawie pisarz, nawet taki, którego ambicją jest mniej lub więcej wierne „odbicie” swojej epoki, dąży do przeskoczenia tej epoki. Wyrażając się pre-tensjonalnie: pragnie on produkować tak zwane ponadczasowe wartości. O ile takie wartości naprawdę pod słońcem istnieją. Pisarz destierro - destiempo od tego winien rozpocząć właściwą karierę, choćby przy tym skakaniu złamał kark.
Sprawa języka. Jeżeli przyjmiemy, że język jakiegoś narodu ulega zmianom zależnym od życia tego narodu, to na wygnaniu rozporządzany zaledwie takimi elementami języka, które:
a) przywieźliśmy z własnego kraju,
b) które zostały stworzone na obczyźnie przez dawniejszych emigrantów,
c) które sami tworzymy na wygnaniu.
A zatem nasz język nie zawiera już elementów powstałych w kraju w czasie naszej nieobecności, mimo iż pilnie śledzimy wszystko, co tam się pisze. Żywą mowę naszego kraju poznajemy z drugiej ręki. Przeważnie z lektury.
Lektura. W normalnych warunkach lektura w języku ojczystym jest dodatkiem do toczącego się wokół nas życia. Jest dodatkiem do żywej mowy potocznej, jest pożywką tak zwanych władz umysłowych, pobudzającą wrażliwość i wyobraźnię. Na wygnaniu lektura w języku ojczystym staje się często jedynym źródłem tak zwanych wzruszeń patriotycznych.
Można też na emigracji zaobserwować ciekawe zjawisko, które nazwałbym powrotem słów. Słowa zapomniane, nieużywane już w obecnym naszym życiu, wracają do świadomości w postaci wspomnień. Właściwie pozostała z nich tylko dźwiękowa zawartość; sens użytkowy dawno już z nich wyparował. Takie słowo jest już nie głosem życia, lecz jego echem. Jest pustą muszlą, w której czasem słychać szum życia. Przyłóżmy ją do ucha: owszem – gra.
Niekiedy nawet piękniej niż dawniej, gdy było wypełnione żyjącym organizmem. Słowo-wspomnienie znaczy też często co innego niż ongi, w kraju rodzinnym. I tak wyobraźnię wygnańca wypełniają wspomnienia nie tylko opuszczonych miejsc, pozostawionych tam ludzi, wspomnienia często błahych wypadków, które z oddalenia nabrały ważności. Wyobraźnię tę wypełniają również wspomnienia słów słyszanych jedynie przed wygnaniem. Takie słowa nawiedzają pisarza jak cienie. Po pewnym czasie cienie te zaczynają żyć własnym, cieniowym życiem, stając się mitami. Każdy pisarz na wygnaniu posiada cały zapas mitów słownych. Zaczyna też u pisarza, a szczególnie u poety emigracyjnego, działać osobliwa magia słów, które w życiu codziennym nic lub prawie nic nie znaczą. I znów proszę pomyśleć o Joysie, który z dala od Anglii budował całe kosmosy ze słów przez siebie wynalezionych lub przez siebie przetworzonych.
Wspomniany już Cioran zastanawia się nad losem pisarza, który pracuje na wygnaniu w obcym języku. Dochodzi on do takiego wniosku: „Kto porzuca swój język dla innego, zmienia osobowość, dokonywa heroicznej zdrady, zrywając ze swoją przeszłością i do pewnego stopnia ze samym sobą”11. Widzi też Cioran dwie formy wyzwolenia dla poety na wygnaniu. Formy te są, jego zdaniem, radykalnie sprzeczne. To – humor i wiara. „Zależnie od temperamentu – powiada Cioran – ulega poeta pobożności lub sarkazmowi”12. Nie rozumiem, dlaczego nie można pogodzić humoru z wiarą. Léon Bloy był bardzo wierzącym człowiekiem, a jednak w jego pismach nie brak gorzkiego sarkazmu. Nie widzę też przyczyny, dla której humor mamy pozostawić wyłącznie diabłu. Jedną z fałszywych legend rozpowszechnionych u schyłku XIX wieku było przekonanie, że niebo jest beznadziejnie nudne, piekło zaś – jakimś niezwykle interesującym klubem „intelektualistów”, czymś w rodzaju super Pen Clubu. Do rozpowszechnienia tej legendy przyczynił się walnie G.B. Shaw świetną sztuką Człowiek i nadczłowiek. Dla mnie sama nuda jest piekłem.
Nie mogę też podzielić poglądu Ciorana, że wygnanie jest szkołą szaleństwa. Owszem, wszyscy na emigracji jesteśmy z lekka pomyleni, ale niejeden z nas właśnie na obczyźnie zaczął myśleć rozsądnie, a co się tyczy pisarzy, niejeden na wygnaniu odnalazł właściwą swoją drogę i stworzył wybitne dzieła, których nie mógłby napisać u siebie w domu. Dość przypomnieć bogaty dorobek emigrantów niemieckich z lat 1933–1945. Nie zawsze wygnanie jest szkołą szaleństwa. Może też być szkołą jasnego i przenikliwego patrzenia na świat. U siebie w domu, w zgiełku życia publicznego, pisarz napotyka nieprzezwyciężone przeszkody w bezstronnej ocenie tych zjawisk. Czasem bywa współtwórcą tych zjawisk, więc trudno mu być bezstronnym. Na obczyźnie dopiero widzi wyraźnie ich kształt i rozpoznaje ich wartość. Tak niekiedy człowiek dopiero w więzieniu czuje się wolny, bo odcięty od wszystkiego, co go na wolności pętało. Jak Guillaume Apollinaire w samotnej celi pary-skiego „Santé”. Wyraził to w pięknym wierszu A la Santé:
Nous sommes seuls dans ma cellule
Belle clarté raison13
(Pewien niefortunny tłumacz polski przełożył tytuł tego wiersza: Na zdrowie!).
Nawet Sartre, gdy szukał Dróg wolności, kazał w drugim tomie swego cyklu powieściowego, w Le Sursis14, jednemu z bohaterów, Mathieu Delarue, wołać: „La liberté c’est l’exile et je suis condamné à être libre”. Wszyscy na wygnaniu możemy powtórzyć te słowa, a pisarz emigracyjny, jeśli dobrowolnie nie odda się w niewolę emigracyjnych dekalogów, może z osamotnienia uczynić bazę swej twórczości.
Samotność ostudza pasje, ale też zaostrza spostrzegawczość. Samotność jest cudowną glebą, na której rodzi się zdolność bezczasowego widzenia doczesności. Ale nie każdy twórca wyrzeka się sławy i nie każdy potrafi zwalczać swą próżność. Winien on jednak uświadomić sobie, że gwiazdą można być tylko na autentycznym firmamencie, a nie na sztucznym. A wygnanie pozwala my błyszczeć tylko na tle urojonego nieba lub raczej na tle dekoracji przedstawiającej niebo.
„How do you spell your name?” Jak pan sylabizuje swoje nazwisko? Takie pytanie wciąż stawiają cudzoziemcowi na obczyźnie. Pisarzowi też. A pisarz na ogół lubi swoje nazwisko, ceni je i uważa, że to nazwisko przynajmniej powinno być znane, jeśli nie jest lubiane lub cenione. Pytanie: „How do you spell your name?” nie sprawia mu przyjemności. Niektórzy uważają je nawet za obelgę. Co prawda znamy pisarzy, których nazwiska zabłysły dopiero na emigracji i dzięki emigracji. Samemu faktowi wygnania zawdzięczają oni sławę. Z reguły jednak większość pisarzy na wygnaniu ma „status” anonimów i odczuwa to jako „nędzę”. Nie będziemy analizowali tego faktu. Raczej zwrócimy uwagę na dobre strony bezimienności pisarza. Wygnanie i przebywanie tam, gdzie jest on mało znany albo całkiem nieznany, może być dlań doskonałą okazją do porównania własnego sądu o sobie z tym, co pisarz ten naprawę reprezentuje. Może on przede wszystkim porównać swoje dzieła z dziełami wybitnych tubylców. Taka konfrontacja niejednokrotnie prowadzi do zabójczej megalomanii lub wytwarza równie zabójczy kompleks niższości. Na ogół jednak sprzyja właściwemu wartościowaniu. Pomyślmy teraz o roli tych wielkich artystów, którzy zdobili mozaikami bizantyjskie bazyliki, budowali romańskie i gotyckie katedry, a w tych katedrach stawiali witraże i figury świętych Pańskich i męczenników. Nie tylko my, dzisiaj, nie znamy nazwisk tych prawdziwie natchnionych artystów, ale i oni sami nie liczyli na to, że potomność je odkryje. Pracowali dla samego piękna swej pracy, dla samej – proszę mi wybaczyć – świętości pracy.
Anonimowość dać może twórcy duże korzyści i ma nawet pewien urok. Jakże często pisarze i artyści dopasowują swe dzieła, a także idee do imienia, które zdobyli w świecie dzięki poprzednim pracom. Taka zależność bardzo źle wpływa na ich nowe dzieła. Artysta staje się niewolnikiem własnego imienia. Pracując natomiast „na zasadzie” anonimu, może nie oglądać się wstecz, na to, czego już dokonał, lecz z każdym nowym dziełem może rozpoczynać nowe życie, jak gdyby w stanie dziewictwa. „To forget its creators is one of the functions of the creation” – pisał największy może dziś pisarz angielski E.M. Forster w eseju pt. Anonimity. Jedną z funkcji tworzenia jest to, że twórca zapomina o sobie. Albowiem: „The poet wrote the poem, no doubt, but he forgot himself while he wrote it and we forget him while we read”. (Niewątpliwie poeta napisał poemat, ale zapomniał o sobie w czasie pisania, tak jak my, czytając poemat, zapominamy o poecie). „It was not the speaker who was in the beginning, but the Word”. (Na początku był nie mówca, lecz było Słowo).
Mówiąc o korzyściach o uroku twórczości bezimiennej, nikomu z kolegów i koleżanek piszących na emigracji nie zalecam ogłaszania książek anonimowo. Broń Boże! Ale wszystkim kolegom i koleżankom, no i sobie także życzę, by dzieła nasze miały tak szeroki rozgłos jak Loreley15, choć nazwisko twórcy tego utworu lirycznego przez dwanaście lat było tabu w jego własnej ojczyźnie. Ale z drugiej strony to, iż twórczość na wygnaniu nie ma rozległego pola radiacji i musi rezygnować z aury, która niegdyś otaczała nasze nazwiska, przeważnie tę twórczość hamuje. Trudno czuć się użytecznym tam, gdzie nas nie potrzebują. Twórcy katedr i witraży wiedzieli, że w tych katedrach będą się modliły tłumy. Nawet szewcem być trudno tam, gdzie ludzie wolą chodzić boso. Szewc, który szyje buty dla imaginacyjnych nóg, może z czasem stracić ochotę do szewstwa i wziąć się do innej roboty. Każdy z piszących emigrantów znalazł się może w podobnym położeniu. Ale nie każdy porzucił swoje szewstwo. Zwyciężyła w nim jakaś iluzja czy nadzieja. Pisarz tworzący bez natychmiastowego rezonansu tworzy na zapas, spodziewając się, że dzieła jego będą rozchwytywane w przyszłości. Tak było ze Stendhalem, który w pewnej mierze był również wygnańcem w Civitavecchia. Świadomie ofiarował swą Pustelnię parmeńską – „to the happy few”, nielicznym szczęśliwcom. Dokładnie też przepowiedział lata, kiedy go odkryje szersza publiczność, i lata, kiedy będzie należycie zrozumiany i oceniony. Niejeden powieściopisarz bez rezonansu, czy to we własnym kraju, czy na wygnaniu, żyje podobną nadzieją. Ufa, że stanie się nowym Stendhalem. Taki maksymalny stosunek do własnej nadziei nakłada również maksymalne obowiązki. Kto pragnie, żeby go czytano za lat pięćdziesiąt czy sto, musi pisać inaczej niż autor folgujący chwilowym upodobaniom.
Nie wiemy, jak będzie wyglądał świat czytelników za lat pięćdziesiąt czy sto. Liczymy wszakże na to, że i wówczas będą jeszcze ludzie wrażliwi na pewne bodźce moralne, estetyczne, a może i religijne. Tak jak my dzisiaj, mimo błyskawicznie postępującej barbaryzacji, nie straciliśmy jeszcze wrażliwości na tak zwane ogólnoludzkie sprawy i pozaczasowe, czy też ponadczasowe war-tości, przekazane nam w literaturach starożytnych czy pismach z XV, XVI lub XVII wieku. W XXII stuleciu może już ludzie nie będą grali w football. Tragedia footballisty będzie wówczas atrakcją dla czytelnika tylko wtedy, gdy w niej znajdzie „czysto ludzkie” elementy, niezależne od samej gry w piłkę nożną. Żaden generał nie zdobywa dziś oblężonych miast przy pomocy drewnianych koni, w których brzuchu siedzą uzbrojeni żołnierze. A jednak nawet w erze atomowo-wodorowej interesują nas dobrze opowiedziane dzieje tamtego oblężenia. Oto jest wdzięczna pokusa dla pisarza na emigracji. Oto blaski wygnania. Możemy szyć buty dla nóg, które za sto lat dopiero będą deptały ziemię. Nota bene jeśli będzie jeszcze co deptać.
Ale czas kończyć. Wróćmy do tego, od czegośmy zaczęli te luźne dywagacje. Jeżeli, jak chce autor Salve Regina, życie nasze na ziemi jest wygnaniem, musieliśmy na to wygnanie przynieść z sobą jakieś mgliste pojęcia o Raju utraconym dzięki naszym grzesznym rodzicom. Wśród grozy życia i piekła na ziemi raz po raz odzywa się w nas nagle tęsknota do czegoś, co nie jest piekłem ani grozą, ani wygnaniem. Kto wie, czy misją pisarzy i artystów nie jest wychwytywanie i postaciowanie tych właśnie tęsknot i przeczuć.
Sądzę, że pracując na wygnaniu, mniej lub bardziej anonimowo, możemy zbliżyć się do tych artystów, którzy w średniowieczu przygotowywali duszę człowieka do innego, już nie wygnańczego bytu. Do takiego, gdzie nikt nikogo nie pyta: „How do you spell your name?”.
1 Mowa tu o Próbach (fr. Essais) renesansowego pisarza i filozofa Montaigne’a, zbiorze esejów wydanym w 1580 roku we Francji. Uważa się, że Próby zapoczątkowały nowy gatunek literacki – esej. Na język polski przełożył je w 1917 roku Tadeusz Boy-Żeleński.
2 Zob. J. Locke, List o tolerancji: tekst łaciński i przekład polski, tłum. L. Joachimowicz, Warszawa 1963 oraz tegoż, Rozważania dotyczące rozumu ludzkiego, tłum. I. Dąmbska, Kęty 2001.
3 Fr. poeci wyklęci.
4 Wittlin nawiązuje tutaj do tytułu poematu epickiego Johna Miltona Raj utracony.
5 Zob. E.M. Cioran, Zarys rozkładu, Warszawa 2015 oraz tegoż, Sylogizmy goryczy, Warszawa 2009.
6 E.M. Cioran, Dogodności i niedogodności wygnania, „Kultura” 1952, nr 6, s. 5; ten i inne cytaty z „Kultury” podane przez Wittlina niedokładnie.
7 Ostatnio osiedlił się w górach stanu Idaho [przyp. J. Wittlina].
8 Komentarz Gombrowicza do artykułu E.M. Ciorana Dogodności i niedogodności wygnania, „Kultura” 1952, nr 6, s. 7.
9 Tamże, s. 6.
10 Fr. w poszukiwaniu straconego czasu – Wittlin nawiązuje tutaj do opus magnum Marcela Prousta, siedmiotomowego cyklu powieściowego o tym samym tytule.
11 E.M. Cioran, Dogodności i niedogodności wygnania, „Kultura” 1952, nr 6, s. 3.
12 Tamże, s. 6.
13 Wittlin niedokładnie cytuje wiersz, drugi wers powinien brzmieć: Belle clarté Chère raison. W tłumaczeniu Artura Międzyrzeckiego – pod tytułem W więzieniu Santé – jest: „Znów sami w celi tej jesteśmy / Jasności piękna Myśli cenna”. Wiersz pochodzi z tomu Alkohole z 1913 roku.
14 J.-P. Sartre, Zwłoka, tłum. J. Rogoziński, Warszawa 1958.
15 Autorem tego wiersza jest niemiecki poeta żydowskiego pochodzenia Heinrich Heine.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.