czwartek, 23 marca 2023

Chodzi o pogardę dla bezprawia i o wierność własnemu, raz danemu słowu

 



Mamy tu całego Holbeina–portrecistę. Pełna dbałość o efekt linearny i kolorystyczny, zaś jeśli chodzi o manierę — pełne zlanie się stylu północnoeuropejskiego z południowoeuropejskim idealizującym klasycyzmem Renesansu. Flamandzki, a więc i niemiecki realizm czyli naturalizm wprost fotograficzny (zimne, precyzyjne chwytanie każdego detalu, każdej haftki, każdej nitki, każdej żyłki, każdego kłaczka zarostu) plus włoski humanistyczny stosunek do modela, okraszony nieco już manierystyczną chromatyką i wytwornością.

Droga tego portretu do aukcji w Wielkiej Brytanii (1786) jest mglista. Badacze wysuwają rozliczne hipotezy (wśród mniemanych właścicieli nie brakuje Krystyny Szwedzkiej i Henryka Orleańskiego), lecz pewność nigdy nie będzie nam dana, bo portret miał przynajmniej jedną replikę autorską i mnóstwo kopii. Żaden inny obraz Holbeina (nawet sławny berliński „Portret Georga Gisze”) nie był kopiowany równie często, co samo w sobie świadczy o klasie dzieła. Gdy mówimy, że portrety angielskie Holbeina są lepsze niż bazylejskie, zwłaszcza kolorystycznie (nikną szarości, brzmią harmonie bra-wurowo syconych tonów) — możemy jako dowód dać konterfekt Tomasza More’a, wykonany w Chelsea, gdzie Morus gościł artystę przysłanego przez Erazma z Rotterdamu. Peter Paul Rubens, wizytując Londyn Anno Domini 1529–1530, skopiował to malowidło (dzisiaj kopia Rubensa wisi w Prado madryckim). Kopia Rubensa znaczy: hołd Rubensa.

Napomknąłem o P.P. Rubensie, warto więc zacytować zdanie XIX– wiecznego rosyjskiego malarza, Iwana Kramskoja, który był znakomitym portrecistą. Holbeina stawia on wyżej niż Rubensa: „Dzieła Holbeina są jak wielkie odkrycia dla ludzkiego rozumu. Człowiek tedy nierzadko będzie wolał korzystać ze świadectwa Holbeina miast z tego, które zostawił Rubens (...) Holbein to przerażający analityk i filozof. Zapuszcza swą sondę do samej głębi modela, do dna łudzkiej duszy...” (1876 i 1884). 

Patrzę na portret Tomasza More’a i zachwyca mnie właśnie dusza modela. Bardziej niż chromatyka dzieła (ta manierystyczna zieleń i ten karmin!) i bardziej niż cokolwiek innego. Thomas More (1478–1535), kiedy Holbein wykonywał mu ów konterfekt, był już jednym z pierwszych dygnitarzy kraju (od roku 1518 członkiem Tajnej Rady), lecz jeszcze nie był pierwszym świeckim Lordem Kanclerzem królestwa (został nim A.D. 1529). Był również znanym w Europie humanistą, ideologiem Renesansu, autorem głośnej „Utopii” (dzięki której słowa utopia, utopijny weszły do słowników całego świata). Politykiem był złym dubeltowo. Raz, że lansował egalitaryzm o cechach komunizmu utopijnego i socjalizmu, naturalnie w cnotliwej wierze, ale taką wiarą brukowane są piekła, czego miliony kosztowały bardzo boleśnie za naszych czasów. A dwa, że był człowiekiem niezłomnie prawym, co u polityka oznacza kalectwo. Polityk szlachetny jest skazany na klęskę, więc Morus przegrał. Klęska Morusa to cudowne zwycięstwo — jedno z piękniejszych zwycięstw człowieczeństwa w dziejach ludzkiego gatunku. Takie rzeczy są dużo ważniejsze dla świata niźli arcydzieła malarskie.

Pewnego dnia król Henryk VIII zapragnął nowej żony, Anny Boleyn, lecz papież Klemens VII nie dał zgody na rozwód, więc król wymienił Anglii religię, unieważniając Katolicyzm i wprowadzając Anglikanizm, którego głową przy okazji się mianował. Tak po prostu. Sam był właściwie indyferentny, Reformację miał gdzieś, ale przecież nie o to chodziło. Wolta króla wzbudziła zachwyt wielu Anglików, bo król rozdał tysiące hektarów ziemi skonfiskowanej Kościołowi. Anglikom do dziś nie psuje humoru fakt, że całe ich wyznanie religijne zostało zbudowane na kawałku kobiecego siedzenia przez zbrodniarza pozbawionego hamulców. Tym, którzy wówczas sprzeci-wiali się aberracji monarszej, ucinano głowy. Tak po prostu. Niewielu ich było, głównie księża katoliccy (księża niskiej rangi; hierarchia Kościoła, prócz paru wyjątków, bez oporu się przekwalifikowała). Wśród świeckich dygnitarzy opór stawił tylko jeden, ale był to numer jeden — Lord Kanclerz królestwa, Thomas Morus.

More nie zgodził się podpisać „Act of Supremacy” (ustawa likwidująca religię katolicką i czyniąca króla Henryka głową nowego Kościoła). Został wtrącony do lochu, który miał zmiękczyć mu charakter. Zmiękczano przez kilkanaście miesięcy, torturując wytrwale chłodem i głodem — bez rezultatu. 

Królowi bardzo zależało na akceptacji ze strony głośnego człowieka, więc do lochu wpuszczono rodzinę uparciucha, by błagała o życiową mądrość. O krótkie i łatwe słowo: tak. Antyczni Grecy twierdzili: „Tylko człowiek, który umie mówić: Nie! — jest naprawdę wolny”, Morus wybrał szafot miast hańbę. 

Skazano go i ścięto za... zdradę stanu. W roku 1886 Kościół katolicki beatyfikował Morusa, a w roku 1935 (400–lecie śmierci) kanonizował. 

Upór tego twardziela był lojalnością. Lecz chyba nie lojalnością wobec doktryny i władzy rzymskiej (Morus kwestionował władzę papieża), gdyż tacy, jak More, humaniści Renesansu, mieli dusze bardzo zlaicyzowane. Chodziło o pogardę dla bezprawia i o wierność własnemu, raz danemu słowu. Któryś z paragrafów samurajskiego kodeksu „Bushido” mówi: „Należy dotrzymywać stówa, choćby się je dało psu”. More dotrzymał słowa. Tak zdaje się egzamin z męskości, egzamin, który nigdy nie polega na biciu sportowych i seksualnych rekordów, na zdobywaniu Himalajów, celnym strzelaniu, wprawnym nokautowaniu czy na erudycji Leonardowskiej. Mężczyzną można być tylko w jeden sposób — nie będąc k..... Nie stając się nią choćby pod ostatecznym ciśnieniem życia. 

Swój egzamin More zdawał wewnątrz królewskiego pierdla Tower. Dlatego ludzi jego szczepu tyczą strofy ze znakomitego wiersza Williama Butlera Yeatsa „The Tower” („Wieża”):

„.................... I declare
They shall inherit my pride,
The pride of people that were
Bound neither to
Cause nor to State,
Neither to slaves that were spat on,
Nor to the tyrants that spat”

Oni, oświadczam, dziedziczą  
Moją dumę, bo są
Z narodu, którego nikt  
Nie uwiódł,
Sprawa ni Rząd.  
Nie z niewolników oplutych,  
Ani z plwających tyranów”.

   (tłum. Czesław Miłosz)

Jakże głupi był sir Thomas! Za jedno prościutkie „tak” byłby znowu hierarchą. I tu wracamy do przyjaciela głupca, do Erazma z Rotterdamu, autora nieśmiertelnej „Pochwały głupoty”. Tytuł oryginalny: „Moriae encomium...”. Łacińskie „moria” to głupota, „more” to głupio, „morus” to głupi. Mędrzec z Rotterdamu pisał „Pochwałę głupoty” w siedzibie Morusa, a wstęp książki zawiera list do gospodarza, gdzie autor żartobliwie tłumaczy, iż natchnienia udzieliła mu zbieżność nazwiska More i łacińskiego terminu oznaczającego głupotę. Erazm swoją książką wyśmiewał takich jak on i Morus durniów, dla których honor vel uczciwość jest imperatywem zasadniczym, twierdząc, że tylko łajdacy, kretyni i prostaczkowie są naprawdę rozsądni, bo nie katują się zbytnim główkowaniem, sumieniem, skrupułami, lojalnością, prawością, et cetera, i że to jedyna droga ku szczęściu. Cytuję fragment; mówi pani Głupota:

„Gdyby śmiertelni regularnie wystrzegali się jakichkolwiek związków z mądrością i żyli według praw stanowionych przeze mnie, byliby szczęśliwi. Przyjrzyjcie się jeno mrocznym minom tych, co studiują filozofię albo inne głębokie zagadnienia! Troski i ciągła harówka piją im krew. Tymczasem moi poddani wyglądają krzepko i zdrowo, niczym wieprzki solidnie utuczone”. 

More na portrecie pędzla Holbeina jest bezkrwisty od myślenia (ten wzrok, jak zmęczony laser!). Krzepko wygląda jego dygnitarski łańcuch. Taki łańcuch nie był godłem stanowiska czy urzędu konkretnego — był godłem służby dla króla, urzędniczej wierności królowi. I ten blaskomiotny łańcuch przegrał z niewidocznym godłem duszy More’a. Z wiernością wobec czegoś ważniejszego aniżeli służba u stóp tronu. Ze służbą u stóp zasad. Z prawem człowieka do: „Nie!”.

Malarstwo Białego Człowieka
Waldemar Łysiak


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.