Rozmowa z amerykańskim historykiem COLINEM D. HEATONEM
Ile nieprzyjacielskich maszyn zestrzelił Hans Marseille?
158.
Ile miał lat, gdy tego dokonał?
Niecałe dwadzieścia trzy.
Czy to czyni go najlepszym pilotem myśliwskim w dziejach?
Myślę, że tak. Tajemnica jego niebywałych zwycięstw była prosta: łamał wszelkie zasady i reguły walki powietrznej. Podręcznik Luftwaffe po prostu wyrzucił do kosza. Wypracował własny styl, który opierał się na wariackich akrobacjach powietrznych, szalonym ryzyku i osobistym instynkcie. Miał świetny ogląd pola walki, zawsze wiedział, gdzie są maszyny wroga i gdzie będą za chwilę. W efekcie puszczał serie w powietrze, a nieprzyjacielskie samoloty w nie wlatywały.
A odwaga osobista?
U Marseille’a graniczyła z szaleństwem. Wpadał w sam środek alianckiego szyku i zestrzeliwał maszyny jedną po drugiej. Brytyjczycy byli zupełnie zdezorientowani, nie mogli uwierzyć w to, co widzą. Stawiał im czoło, nawet gdy mieli miażdżącą przewagę liczebną. Wkrótce stał się słynny i jego messerschmitt z żółtą czternastką na kadłubie wzbudzał wśród nieprzyjaciół przerażenie. Był dla nich zbyt szybki i – co w walce powietrznej ma ogromne znaczenie – miał olbrzymie szczęście.
A mięśnie brzucha?
(śmiech) Oczywiście one także odegrały rolę. Marseille był w świetnej formie fizycznej, jego mięśnie brzucha były jak ze stali. Przy olbrzymich przeciążeniach napinał je do granic wytrzymałości i w efekcie krew z jego mózgu nie odpływała do nóg. Dzięki temu nie tracił przytomności nawet przy najbardziej karkołomnych akrobacjach. Mało kto wie, że mnóstwo pilotów myśliwców straciło życie właśnie na skutek utraty przytomności, a nie od pocisków wroga.
Jego największe osiągnięcie?
Bez wątpienia pamiętny dzień 1 września 1942 roku. To było nad Afryką Północną – gdzie stoczył zdecydowaną większość swoich podniebnych walk.
Otóż tego dnia zestrzelił siedemnaście samolotów wroga. Gdy wreszcie wylądował na lotnisku, mechanicy i koledzy nieśli go na rękach. Strzelały korki od szampanów. Natychmiast zadzwonił do niego z gratulacjami sam marszałek Albert Kesselring. W końcu Marseille doszedł do niesamowitej średniej:
piętnaście pocisków na jedno zestrzelenie i trzy zestrzelenia na jeden lot.
Nie jest tajemnicą, że podczas II wojny piloci myśliwscy wszystkich armii naciągali sobie listę zestrzeleń. Składali fałszywe raporty o wygranych walkach.
W wypadku Marseille’a to nie wchodzi w rachubę. Każde z jego zwycięstw było potwierdzone albo na ziemi – znajdowano wraki strąconych maszyn – albo przez dwóch, trzech świadków. Czyli innych pilotów biorących udział w bitwie.
Wystarczy również zajrzeć do archiwów alianckich, by się przekonać, że Marseille nie zmyślał. Znalazłem w nich nazwiska pilotów i numery zestrzelonych przez niego samolotów. Procedura uznawania zestrzeleń była w Luftwaffe bardzo restrykcyjna.
W jednostce Marseille’a – Jagdgeschwader 27 – doszło jednak do oszustwa.
Rzeczywiście dwaj piloci z tej formacji w swoich raportach jako zestrzelone podawali te brytyjskie samoloty, do których tylko otworzyli ogień. Ale nie widzieli, jak rozbijają się na ziemi. Potem nawzajem sobie te rzekome zwycięstwa potwierdzali. Sprawa została jednak szybko wykryta i mieli oni poważne nieprzyjemności. Marseille nie miał z tym nic wspólnego.
W Gwieździe Afryki pisze pan o Marseille’u jako o „rycerzu”. Dlaczego?
Bo w powietrzu zachowywał się szlachetnie. Był wierny honorowemu kodeksowi walki powietrznej, który wywodził się z czasów I wojny światowej.
Był żołnierzem, znajdował przyjemność w walce, ale nie był mordercą i nie lubił zabijać. Alianckich pilotów nie traktował jak wrogów, raczej jak rywali. Jego walki przypominały średniowieczne pojedynki, tyle że zamiast na koniu szarżował na swoim messerschmitcie.
Na czym konkretnie polegała ta szlachetność?
Marseille nigdy nie zestrzelił brytyjskiego pilota, który wyskoczył z płonącego samolotu i opadał na spadochronie. Znany jest wypadek, gdy podleciał do straszliwie uszkodzonego brytyjskiego myśliwca i zaczął dawać znaki jego pilotowi. Następnie pomógł mu wylądować, odeskortował go na ziemię. Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie, ale po latach opowiadali mi o tym piloci Luftwaffe, którzy widzieli to na własne oczy. Do legendy przeszły również słynne wiadomości, które dostarczał Brytyjczykom.
Czyli?
Otóż Marseille bardzo lubił rozmawiać z zestrzelonymi przez siebie brytyjskimi pilotami. Uważał ich za kolegów. Gdy udawało mu się wziąć przeciwnika do niewoli, zapraszał go do swojego namiotu na drinka. Wymieniał się z nim adresami i obiecywał, że odwiedzi go po wojnie. Starał się dopilnować, żeby w niewoli niczego mu nie brakowało. Następnie zaś wsiadał do samolotu, leciał nad nieprzyjacielskie lotnisko i – nie zważając na ostrzał artylerii przeciwlotniczej – zrzucał na pas startowy paczkę z listem.
Co w nim było?
Wiadomość, że taki a taki pilot aliancki został przez niego zestrzelony. Że jest w niewoli i że jego rodzina nie musi się o niego martwić. Znamy na przykład taki jego list: „Z przykrością informujemy, że porucznik Byers został strącony 14 września przez samolot z naszej jednostki. Gdy opuszczał kokpit, był ciężko poparzony. Znajduje się obecnie w szpitalu w Darnie i wraca do zdrowia.
W imieniu Luftwaffe pragniemy przekazać wyrazy ubolewania”.
Co na to wszystko dowódca Luftwaffe, Hermann Göring?
Doprowadzało go to do szału. Był zdeklarowanym narodowym socjalistą i uważał, że trzeba odrzucić stare „przesądy”, takie jak honor czy moralność.
Dlatego też – delikatnie mówiąc – niemieccy piloci myśliwscy za nim nie przepadali. Mimo że Göring surowo zabronił Marseille’owi latać nad brytyjskie lotniska i zrzucać wiadomości, ten rozkazu nie posłuchał i dalej robił swoje.
Sprawiło to, że Marseille był nie tylko uwielbiany przez kolegów z Luftwaffe, ale również darzony szacunkiem przez nieprzyjaciół.
I tak doszliśmy do kwestii jego stosunku do narodowego socjalizmu.
Marseille, który był pochodzenia francuskiego – jego przodkowie byli hugenotami, którzy schronili się w Niemczech po nocy świętego Bartłomieja – tej ideologii po prostu nie znosił. Był wielkim indywidualistą, liberałem, brzydził się narodowosocjalistycznym szowinizmem. Zresztą głośno dawał temu wyraz. Uważał, że nie walczy za Hitlera, ale za ojczyznę. Hitler prędzej czy później odejdzie – mówił – ale Niemcy będą trwały.
Ze względu na swoje niesamowite wyniki szybko jednak wzbudził w Berlinie zainteresowanie.
Tak, postanowiono zrobić z niego idola młodzieży. Zaczęły o nim pisać gazety, kręcono o nim kroniki filmowe, w pokojach niemieckich nastolatków wisiały plakaty z jego wizerunkiem. Problem polegał na tym, że Marseille – jak stwierdził jeden z narodowosocjalistycznych dygnitarzy, Artur Axmann – był świetnym wzorem dla niemieckiej młodzieży, ale… dopóki nie otworzył ust. Był bowiem wielkim nonkonformistą i buntownikiem, który zawsze mówił to, co myślał. W 1942 roku Hitler udekorował go Krzyżem Żelaznym z Mieczami.
Gdy wrócił do Afryki, natychmiast opadli go koledzy. Wszyscy chcieli wiedzieć, jakie wrażenie zrobił na nim Führer. Marseille odparł krótko: „To jakiś świr”.
Ten wyjazd przeszedł do legendy.
Ceremonia dekoracji odbyła się w Wilczym Szańcu. Marseille dopuścił się tam niesamowitego nietaktu. Otóż nie włożył galowego munduru i stanął przed Führerem w wymiętym, wiszącym na nim mundurze polowym w kolorze pustynnym. Adiutanci Hitlera nie mogli w to uwierzyć. Jeden z nich opowiadał mi, że Marseille wyglądał, jakby miał na sobie worek na pranie. Gdy ów adiutant spytał go, dlaczego tak się ubrał, Marseille odparł, że dla wygody… To był chyba dopiero początek.
Marseille niesamowicie narozrabiał na uroczystym bankiecie z udziałem Hitlera, Goebbelsa i innych dygnitarzy. W pewnym momencie Göring powiedział do niego, że słyszał, iż ma już na koncie ponad sto zdobyczy. „Ma pan na myśli samoloty czy kobiety?” – zapytał pilot. Po chwili zaś głośno, tak że słyszał to zarówno Hitler, jak i Göring, wygłosił komentarz na temat polakierowanych paznokci szefa Luftwaffe. Zasugerował, że Göring jest homoseksualistą.
Marseille naprawdę nie ukrywał, że uważa Hitlera i jego ekipę za bandę klaunów.
Miał świętą rację.
O, bez wątpienia (śmiech). Szczytem wszystkiego był jednak wybryk na przyjęciu w domu przemysłowca profesora Messerschmitta. Tam z kolei oprócz Hitlera byli Himmler i Bormann. Ponieważ Marseille był znany ze świetnej gry na fortepianie, poproszono go, by dał koncert. Zaczął od klasycznych kawałków Beethovena, Brahmsa i Chopina. Wszyscy byli zachwyceni. Na koniec zaś, ku niedowierzaniu zebranych, zagrał jeden z jazzowych utworów murzyńskiego pianisty Scotta Joplina. Było to po prostu niepojęte! Jazz był przecież w Niemczech zabroniony jako „zgniła muzyka amerykańskich czarnuchów”.
Hitler był wściekły i demonstracyjnie opuścił salę. „Nie mogłem uwierzyć, że ten idiota naprawdę to zrobił!” – mówił mi po latach ze śmiechem jeden ze świadków.
À propos – kim był Mathias Letulu?
To był murzyński żołnierz z armii południowoafrykańskiej, którego Niemcy wzięli do niewoli pod Tobrukiem. Marseille wyciągnął go zza drutów i zrobił swoim osobistym adiutantem. Zamieszkali razem w jednym namiocie i serdecznie się ze sobą zaprzyjaźnili. Pili razem alkohol, którego Marseille pochłaniał ogromne ilości. Obaj panowie stanowili nierozłączną parę.
Jak Marseille znosił dyscyplinę wojskową?
Marseille i dyscyplina wojskowa to jak połączenie benzyny i ognia. On był najbardziej niepokornym i buntowniczym żołnierzem w całej niemieckiej armii.
Właściwie, jak mówili jego koledzy, zupełnie nie nadawał się do wojska. Nigdy nie nauczył się nawet przyzwoicie salutować. Dopuszczał się za to najbardziej rażących wykroczeń. Jego teczka personalna pękała w szwach od setek nagan i upomnień. Właśnie dlatego bardzo długo nie mógł awansować.
Jakie to były wykroczenia?
Jeszcze w Niemczech, będąc w powietrzu, poczuł parcie na pęcherz. Wylądował więc na środku autostrady i jak gdyby nigdy nic, na oczach zdumionych kierowców, udał się w rosnące na poboczu krzaki. W mieście, w którym były jego koszary, „wykorzystał” córkę szefa miejscowego Gestapo. Kilka razy ukradł samochód przełożonego i jeździł nim na dziewczynki. Uciekał z koszar, nie wracał z przepustek, żandarmeria musiała siłą sprowadzać go z burdeli.
Z kolei już w Afryce przeleciał nad transporterem opancerzonym marszałka Rommla, omal nie strącając mu czapki. Innym razem ostrzelał z powietrza namiot przełożonego, który nadepnął mu na odcisk.
Do tego dochodził jego ekscentryczny wygląd.
Marseille właściwie się nie strzygł, jak na standardy armii III Rzeszy nosił stanowczo zbyt długie włosy. Jest taka kapitalna scena. Bazę lotniczą w Afryce wizytuje jakiś generał, nagle z namiotu wyłania się Marseille. Ma na sobie rozpiętą kolorową koszulę, szorty i sandały zrobione z kawałka opony. Na nosie okulary przeciwsłoneczne, w jednej ręce szklaneczkę brandy, a w drugiej parasolkę. W ślad za nim kroczy oczywiście Mathias. Wyglądali, jakby szli na plażę.
(śmiech) Jak to możliwe, że Marseille mógł sobie na to wszystko pozwolić?
Najpierw pomagało mu to, że jego ojcem był generał Siegfried Marseille. Inni oficerowie patrzyli więc na jego wybryki przez palce. Potem zaś chroniła go już własna sława. Zwycięstwa powietrzne Marseille’a były tak wielkie, że dowództwo machnęło ręką na wszystkie jego wybryki i niesubordynację. Był zbyt cennym pilotem, żeby zesłać go za karę do służby w piechocie na froncie wschodnim.
Teraz temat najsympatyczniejszy – Marseille i kobiety.
Na temat jego podbojów łóżkowych powstało chyba więcej legend niż o jego walkach powietrznych. Miał romanse z gwiazdami filmowymi, córkami dygnitarzy III Rzeszy, a nawet z Leni Riefenstahl. Słynna reżyserka była po prostu zafascynowana Marseille’em. Na ich pierwszym spotkaniu powiedziała mu, że nadaje się na aktora i mógłby zagrać samego siebie w filmie o zwycięstwach Luftwaffe. „Myśli pani, że takie produkcje będą popularne po przegranej wojnie?” – odpowiedział.
Podobno w Bengazi miał sekretną garsonierę.
Ponoć przyjmował w niej bratanicę Mussoliniego, żony niemieckich generałów, marokańską tancerkę brzucha, agentkę brytyjskiego wywiadu, węgierską hrabinę oraz słynne piosenkarki. Część z tych opowieści była pewnie zmyślona, ale Marseille bez wątpienia miał olbrzymie powodzenie u kobiet. Przysyłały mu do koszar butelki szampana, tony pachnących perfumami listów i swoje rozbierane zdjęcia.
Koniec kariery Marseille’a był dość zaskakujący.
Tak, Marseille nie zginął w walce, jak mu przepowiadano. 30 września 1942 roku podczas rutynowego lotu w jego samolocie doszło do awarii. W kabinie pojawiło się mnóstwo dymu. Marseille zbyt długo pozostał w kokpicie, za wszelką cenę chciał dolecieć nad niemieckie terytorium. Gdy wreszcie wyskoczył, statecznik samolotu uderzył go w pierś i pachwinę. Nie zdołał otworzyć spadochronu i runął na ziemię. Znaleziono go w pobliżu wraku samolotu ze zmiażdżoną czaszką. Największy as myśliwski II wojny światowej zginął więc w wyniku głupiego wypadku lotniczego.
Miało to jednak i „dobrą stronę”.
Tak, pozostał niepokonany przez wroga.
COLIN D. HEATON jest amerykańskim historykiem wojskowości. Napisał szereg książek, m.in. Luftwaffe Eagle, Night Fighters i Noble Warrior. W Polsce nakładem wydawnictwa Replika ukazała się jego biografia Hansa Marseille’a Gwiazda Afryki.
Źródło: „Historia Do Rzeczy”, marzec 2015
Piotr Zychowicz
Niemcy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.