sobota, 2 listopada 2024

Bojownicy Szwambranii


[...] żadna żywa epoka nie zrodziła się z teorii: u zarania była gra, konflikt, przygoda 

Guy Debord, Ingirum imus nocte et consumimur igni1

Fizycy, o ile wiemy, nie pokusili się jeszcze o zbadanie mocy wybuchu, do którego dochodzi, gdy „niewłaściwa” książka trafia w ręce właściwego czytelnika. Możemy jednak przy­jąć, że w przypadku Gilles’a Ivaina (Iwana Szczegłowa) re­perkusje młodzieńczej lektury Szwambranii należałoby wy­ razić w gigatonach!

Przypomnijmy pokrótce początek powieści Lwa Kassila. Ósmego lutego 1914 roku narrator i jego młodszy brat Ośka, zgubiwszy czarną królową z szachowego kompletu ojca, zostają karnie postawieni do kąta w „apteczce”, mrocznym po­ koiku między ustępem a kuchnią. Wnikliwie badając wnętrza swych nosów, snują ponure myśli:

Świat - jak nas uczy geografia - jest bardzo wielki, ale dla dzieci miejsca w nim nie zostawiono. Wszystkimi pięcio­ma częściami świata rządzą dorośli. Kierowali historią, jeź­dzili konno, polowali, pływali okrętami, palili papierosy, wyrabiali rozmaite prawdziwe przedmioty, wojowali, ko­chali, ratowali, porywali, grabili, grali w szachy... A dzie­ci stały w kątach! Dorośli zapomnieli na pewno o swych dziecinnych zabawach, o książkach, w których rozczyty­wali się, gdy byli mali. Tak, na pewno zapomnieli! W prze­ciwnym razie pozwoliliby nam bawić się i przyjaźnić ze wszystkimi dziećmi na ulicy, łazić po dachach, brodzić po kałużach i uważać króla szachowego... za samowar. Tak myśleliśmy siedząc w kącie3.

Po czterech minutach owych badań (i posępnej refleksji filo­zoficznej) narrator wpada na olśniewającą myśl:

Już nie trzeba było nigdzie uciekać, nie trzeba już było szu­kać ziemi obiecanej. Była tuż, obok nas, w nas samych. Na­leżało ją tylko wymyślić. Widziałem ją już wyraźnie w ciem­nościach - ot tam, gdzie są drzwi do ustępu... Palmy okręty, pałace, góry... - Ośka, ląd!... - zawołałem zdyszany. - Ląd, ziemia! Nowa zabawa na całe życie4.

Odkrycie, jakiego dokonał w przypływie juwenilnego geniu­szu, było nie mniej przełomowe od tego, jakiego dokonał Ko­lumb (a kto wie czy nie szczęśliwsze w skutkach). Wynalazł Szwambranię, krainę nie podlegającą innym prawom prócz zasad dziecięcej wyobraźni...

Szwambrania była lądem pochodzenia wulkanicznego. W nas także kłębiły się rozżarzone, dojrzewające siły. Ujarz­miał je stwardniały, skostniały układ starej rodziny i spo­łeczeństwa. Pragnęliśmy dużo wiedzieć i jeszcze więcej umieć. Ale nasza władza pozwalała nam wiedzieć jedynie to, co było w podręcznikach gimnazjalnych i niedorzecz­nych legendach. [...] W odróżnieniu od książek, w któ­rych dobro tryumfowało dopiero na ostatnich stronicach, w Szwambranii bohaterów nagradzano, a niegodziwców karano na samym początku. Szwambrania była krainą mle­kiem i miodem płynącą i w ogóle wcieleniem najwyższej doskonałości. Geografia Szwambranii posługiwała się wyłącznie płynnymi liniami5.

W mieście, nawet jeśli tym miastem jest Paryż z początków lat pięćdziesiątych, dzieci się nudzą. To ogólnie znana rzecz. Mia­sta należą do przeszłości, nawiedzają je widma dawno zmar­łych dorosłych. W ich labiryncie zabawy są zakazane. Można jedynie sczytywać resztki poezji z wyblakłych ulicznych szyl­dów. Nawet nowoczesność miasta jest przestarzała, skierowa­ na przeciw młodości. Dzieci funkcjonalizmu, którym oferuje się wybór między miłością a zsypem na śmieci, pokornie wy­bierają to drugie. Starzeją się z nudów i umierają przedwcześ­nie, chore na banalizację.

W Zarysie nowej urbanistyki, fantastycznym tekście otwie­rającym niniejszą antologię, dwudziestoletni Gilles Ivain nie tylko przenikliwie opisuje tę chorobę, ale też proponuje na nią remedium. A jest nim radykalna zmiana perspektywy, jakże przypominająca odkrycie Szwambranii! Ivain buduje w wyob­raźni miasto służące bezustannemu dryfowaniu, miasto z tego budulca, z którego wyrabia się marzenia. Igranie z architektu­rą. Mobilne domy na szynach, które niczym słoneczniki obra­całyby się ku słońcu, sunęłyby rano nad morze, wieczorem wracałyby do zacisznego lasu. Dzielnice w pełni poświęcone poszczególnym uczuciom, emocjom czy namiętnościom, całe miasto służące wyłącznie „poważnej zabawie”, a tym samym skazane na to, by stać się rychło „intelektualną stolicą świa­ta”. Eksperymentalna cywilizacja... Poszczególne rozwiązania, jakkolwiek barwne czy oryginalne, nie są tu zresztą najważ­niejsze. Przełomowa okazuje się właśnie sama zmiana per­spektywy, która będzie przyświecać wszystkim dalszym urba­nistycznym refleksjom sytuacjonistów: architektura musi się stać „narzędziem poznania i działania", celem urbanistyki jest spełnianie istniejących pragnień i powoływanie do życia kolej­nych. Współcześni poszukiwacze świętego Graala zamierzają wznosić „zamki swoich marzeń w skali nowej ludzkiej kondy­cji”. Mówiąc słowami Ivaina:

Wszystko już się rozegrało. Nie ujrzysz hacjendy. Ona nie istnieje. Trzeba wybudować hacjendę6.
Gilles Ivain najpierw wykluczony z Międzynarodówki Letrystycznej (twierdził, że przemawia do niego dalajlama), a następnie mniej lub bardziej przymusowo skazany na dożywotnie interno­wanie w zakładach psychiatrycznych - znika z kart tej przygo­dy, by przenieść się do legendy. Po wielu latach Guy Debord od­dał piękny hołd swojemu ówczesnemu towarzyszowi dryfów:

Jakże mógłbym zapomnieć o tym, który towarzyszył mi zawsze w najwznioślejszym momencie naszych przygód; o tym, który, pośród dni tak niepewnych, przetarł nowy szlak, pokonując go tak szybko i samemu dobierając so­bie towarzyszy: nikt bowiem, tego roku, nie był wart tyle, co on! Miało się wrażenie, że miasto i życie zmieniały się pod wpływem jego spojrzenia. [W ciągu jednego roku od­krył postulaty starczające na cały wiek, eksplorując głębi­ny i tajemnice miejskiej przestrzeni.]

Dzisiejsi władcy otrzymują nędzne, sfałszowane infor­macje, które wprowadzają ich w błąd niemal w takim sa­mym stopniu, w jakim ogłupiają ich poddanych; dlatego nie zdołali oszacować, jak wiele kosztowało ich pospiesz­ne przejście tego człowieka. Zresztą cóż z tego? Grabieżcy rozbitych statków zapisują swoje imiona tylko na wodzie7.

Członkowie Międzynarodówki Letrystycznej - już bez Ivana - dryfują bez końca po najciekawszych i spójnych nastro­jowo kwartałach tradycyjnych miast, takich jak Paryż, Lon­dyn czy Amsterdam, kreśląc ich mapy psychogeograficzne, to znaczy (w dużym skrócie) badając ich wpływ na ludzkie emo­cje. Malują wywrotowe napisy na murach, proponują genial­ne w swej prostocie reformy, które bez wielkich nakładów mo­głyby uatrakcyjnić psychogeograficznie miejską przestrzeń:

otwarcie dachów Paryża dla spacerowiczów (wystarczy prze­rzucić kilka kładek i „nieznacznie przerobić system drabin przeciwpożarowych”), wyposażenie latarni miejskich w wy­łączniki światła, rozmieszczenie arcydzieł z Luwru i innych muzeów - które należy oczywiście zlikwidować - po knajpach i barach... Odwołując się do dechrystianizacyjnej tradycji re­wolucji francuskiej, postulują, by zaprzestać posługiwania się przydawką „święty” w nazewnictwie ulic i konsekwentnie stosują się do tego apelu w swych tekstach. Nawiązując z ko­lei do prowokacji surrealistów, debatują nad tym, czy kościo­ły należałoby wyburzyć, zamienić w lupanary, a może raczej w „domy strachu”8. Skądinąd najbardziej prowokacyjna jest ich charyzmatyczna wyniosłość. Niczego jeszcze nie doko­nali, ale (a może właśnie dlatego) czują się architektami jutra:

Po kilku latach strawionych na bezczynności - w potocznym tego słowa znaczeniu - możemy mówić o naszej społecz­nej postawie awangardowej, w społeczeństwie wciąż jesz­cze opartym na produkcji postanowiliśmy bowiem zajmo­wać się poważnie jedynie rozrywkami9.

Za słowami idą zresztą czyny. Z każdym dniem kurczy się bowiem przestrzeń do dryfowania, „najpiękniejsze psychogeograficzne krajobrazy” giną pod naporem techno­kratycznej urbanistyki. Szwambrania znajduje się w stanie oblężenia. Nie pozostaje nic innego jak wypowiedzieć woj­nę społeczeństwu. Przekształcić sferę kultury w „nowy teatr operacyjny”, jakby powiedzieli dziewiętnastowieczni strate­dzy. W tym celu trzeba zewrzeć szeregi i zawiązać sojusze, zry­wając z ludycznym sekciarstwem, które sprawiało, ujmując rzecz pół żartem, pół serio, że najczęstszym typem relacji mię­dzy dwoma członkami Międzynarodówki Letrystycznej było formalne wykluczenie. Szczęśliwym trafem jeden z egzem­plarzy pisma „Potlatch” trafia w ręce Asgera Jorna, znanego duńskiego malarza, prawdziwego wiarusa awangardy, który od lat usiłuje zjednoczyć w jakimś sformalizowanym ugrupo­waniu najbardziej postępowych artystów. Jego najnowszym pomysłem jest Międzynarodowy Ruch na rzecz Bauhausu Wy­obraźni wymierzony przeciw skostniałemu funkcjonalizmowi i konstruktywizmowi. Jorn i jego przyjaciele znajdują w pis­mach członków Międzynarodówki Letrystycznej potwierdze­nie i rozwinięcie własnych koncepcji. W 1956 roku w Albie i rok później w Cosio d’Aroscia spotykają się eksperymental­ni twórcy, którzy właśnie w nowym modelu urbanistyki - wiel­kiej syntezie sztuk mającej bezpośrednio kształtować życie - upatrują wyjścia z kryzysu trapiącego poszczególne dziedziny kreacji artystycznej.

Dotychczas technokratyczni urbaniści tylko planowali mia­sta, poeci jedynie je opiewali, członkowie Międzynarodów­ki Letrystycznej po nich dryfowali, tak iż zmieniało się pod ich spojrzeniem, teraz idzie jednak o to, aby je przekształcić konkretnie, przebudować czy wręcz wybudować od podstaw. Szkice na tablicach kreślarskich, choćby najbardziej śmiałe, radykalne i dalekowzroczne - to tylko dzieła sztuki. Owszem, w drugiej połowie xx wieku pod względem rewolucyjnego ładunku i możliwego oddziaływania społecznego zdecydo­wanie górują one nad sonetami, gwaszami czy triem na obój, skrzypce i wiolonczelę, dziełami, którym jeszcze w wieku XIX zdarzało się budzić popłoch rządzących. W architekturze, po­dobnie jak w kinie, tli się nadal życie. Mają one wciąż moc kształtowania rzeczywistości, emocji, pragnień. Znajdują się jednak w rękach nieprzyjaciela, służą, w ostatniej instancji, zapewnianiu spokoju na ulicach. Można spróbować je odzy­skać, przechwycić, wykorzystać do celów wprost odwrotnych; wydobyć na światło dzienne ich wywrotowy potencjał, na po­wrót odczarować tygrysa namiętności zamienionego w psa łańcuchowego welfare state. Architektura ponownie wynale­ziona i wymyślona mogłaby zmieniać świat i życie, zamiast je hibernować w zastanej postaci.

Constant projektuje New Babylon, miasto wolne od bolą­czek trapiących inne ludzkie skupiska, a do tego odpowiadają­ce nowej cywilizacji rozrywek i czasu wolnego, jaką wieszczą sytuacjoniści. Wraz ze skupionymi wokół siebie holenderskimi architektami usiłuje uczynić z Międzynarodówki Sytuacjonistycznej coś na kształt Fourierowskiego biura urbanistycznego.

Podkreśla niestrudzenie, że sens sytuacjonistycznej organiza­cji tkwi w konkretnych realizacjach architektonicznych. Pod koniec 1960 roku pojawia się istotnie szansa na budowę sytuacjonistycznego eksperymentalnego miasta. Chęć sfinanso­wania projektu (nazwanego roboczo Utopolis) wyraził Paolo Marinotti, przyjaciel Jorna, włoski magnat tekstylny, mecenas awangardowych artystów. Ostatecznie jednak sytuacjoniści stawiają warunki niemożliwe do przyjęcia nawet dla najbar­dziej ekscentrycznego kapitalisty. Po pierwsze domagają się, by co piąty budynek był przeznaczony do ich wyłącznego użyt­ku. Po wtóre - co ostatecznie storpedowało projekt - zastrze­gają sobie prawo do zburzenia całego miasta, gdyby owa za­bawka przestała ich zajmować10.

Owe wygórowane roszczenia można uznać za pierwszą zapowiedź swoistej reorientacji Mię­dzynarodówki Sytuacjonistycznej.

Chociaż dotychczasowa teoria i praktyka (również prakty­ka organizacyjna) sytuacjonistów ogniskowała się wokół ha­sła urbanistyki jednościowej, w pojmowaniu owego hasła od samego początku istniał wyraźny rozdźwięk. Dla nielicznych architektów (zawodowych - jak Holendrzy, których skaptował Constant - czy neofickich, jak sam twórca New Babylon) ur­banistyka jednościowa stanowiła zwieńczenie projektu prze­zwyciężenia sztuki w życiu. Artyści, a artystą może, a nawet powinien, być każdy, zaczną bezpośrednio kształtować oto­czenie, tworząc stopniowo zręby nowej, ludycznej cywiliza­cji. Dla sytuacjonistów skupionych wokół Deborda urbanisty­ka jednościowa to tylko hasło bojowe, mające przyciągnąć do sytuacjonistycznej organizacji najbardziej radykalnych twór­ców. Czy też, innymi słowy, umocniony przyczółek, z którego sytuacjoniści wyprowadzą natarcia na inne obszary społecz­ne. Sytuacjoniści malarze miotają się zaś, mocno zdezorien­towani, pomiędzy tymi dwoma obozami, usiłując się dowie­dzieć, czy będą mogli sprzedawać swoje obrazy opatrzone waloryzującą etykietą „dzieło sytuacjonistyczne”... Debord, jak się zdaje, żywi coraz gorętszy zamiar wyprowadzenia Mię­dzynarodówki na szersze wody społecznej praxis. Projekt Utopolis mógłby ją zaś na stałe zacumować przy redzie ar­ ltystycznej, a tym samym obniżyć jej wagę w oczach nowych, potencjalnych sojuszników. We wrześniu 1960 roku Debord i jego ówczesna żona Michèle Bernstein podpisują się pod słynnym apelem o prawo do nieposłuszeńtwa w wojnie al­gierskiej. W tym samym czasie z Debordem nawiązuje kon­takt Henry Lefebvre, francuski marksista o światowej reno­mie, świeżo wyrzucony z partii. Zwraca uwagę na zbieżność niektórych ze swych koncepcji z tezami sytuacjonistycznymi. Kilka miesięcy później Debord rozpoczyna współpracę z grupą Socialisme ou barbarie. Międzynarodówka zaczyna budzić zainteresowanie nie tylko estetycznych snobów, ale również radykalnych lewicowych filozofów, ba, rewolucjoni­stów. Niebawem - a owa zbieżność czasowa nie jest zapew­ne przypadkowa - Międzynarodówka Sytuacjonistyczna roz­staje się (mniej lub bardziej gwałtownie) najpierw z artystami, następnie z architektami (którzy - o, zgrozo! - nie wzdraga­ją się przed projektowaniem kościołów czy fabryk), wreszcie z Constantem i jego makietami New Babylon.

„Ocaleni” sytuacjoniści nie marzą już o budowaniu jakichś psychogeograficznych wersji Disneylandu czy Las Vegas, roz­poczynają żmudne dryfowanie wśród bibliotecznych rega­łów uginających się pod ciężarem woluminów rozsadzanych radykalnymi koncepcjami społecznymi, sumiennie szlifują ostrze myślenia dialektycznego, wyruszają na poszukiwania północno-zachodniego przesmyku wiodącego do ziemi obie­canej rewolucji.

Sytuacjoniści żenią Marksa z Bakuninem, opowiadając się za systemem rad robotniczych, wyrażonym w języku epo­ki wolnościowym projektem radykalnej demokracji. Nie moż­na nikogo zmuszać do mieszkania w Utopolis, tymczasem lo­katorzy funkcjonalistycznych blokowisk zdają się marzyć nie tyle o dryfowaniu i konstruowaniu sytuacji, ile o jak najszyb­szym powrocie z pracy do domu, aby zdążyć na mecz czy kry­minał. Constant wyciąga z tego wniosek, że proletariacka re­wolucja jest mrzonką, utopią, opowiada się za konkretną pracą artystyczną powiązaną z buntem wykluczonych. Po rozstaniu z sytuacjonistami stanie się z jednej strony „oficjalnym arty­stą” Niderlandów, z drugiej zaś guru amsterdamskich provosów. Skupieni wokół Deborda sytuacjoniści z tej samej aporii znajdują zgoła odmienne wyjście: jeśli spektakl fałszuje ludz­kie pragnienia - a właściwie pozbawia ludzi pragnień, skazując ich na zadowalanie się pseudopotrzebami - należy zniszczyć spektakl. Trzeba tłumaczyć istniejące niezadowolenie, wycią­gać z niego najdalej idące konsekwencje, ujawniać jego osta­teczne przesłanki i nagłaśniać je. Oto droga, aby ponownie od­ kryć rewolucję, nowe odwrócenie perspektywy. To rewolucja (a nie kółka plastyczne) może sprawić, że wszyscy mieszkań­cy staną się architektami...

Naczelny postulat rewolucyjny dotyczący urbanistyki nie jest sam w sobie urbanistyczny. To żądanie integralnej re­organizacji przestrzeni, aby odpowiadała potrzebom wła­dzy rad, antypaństwowej dyktatury proletariatu, wyko­nawczego dialogu. A władza rad, która może się okazać skuteczna tylko wtedy, gdy podejmie się przekształcenia wszystkich istniejących warunków, nie może sobie wyzna­ czyć skromniejszego zadania, jeśli pragnie zdobyć uzna­ nie i rozpoznać same} siebie w swoim świecie11.

Funkcjonalistyczne blokowiska, zachwaszczające przedmieś­cia wielkich miast, stanowią idealne laboratorium badawcze niezadowolenia. Sytuacjoniści widzą w nich alienację w stanie czystym, pionowe getta budowane na kształt i podobieństwo więzień i koszar. Na wiele lat przed głośnym Nadzorować i ka­rać Foucaulta poddają pieczołowitym analizom mechanizmy mikrowładzy, z urbanistyką na czele. Formułowana na począt­ku lat sześćdziesiątych w piśmie „Internationale situationniste” krytyka urbanistyki i funkcjonalizmu pokazuje, że władza to moc określenia, co jest użyteczne, a co nie. Ta sama ideologia jest odpowiedzialna za tłoczenie proletariatu oraz nowej klasy średniej w żelbetonowych sypialniach i za destrukcję starych, historycznych miast, pozbawianych swej historii, swego lu­dowego charakteru, przekształcanych w muzealne wydmusz­ki na użytek turystów, którzy podziwiają je zza szybek auto­karów. Ta sama ideologia, choć w swej najbardziej lodowatej postaci, przedstawia masową budowę schronów przeciwato- mowych jako ziszczenie odwiecznej obietnicy architektury.

W świecie spektakularnej ideologii, w świecie urbanistycznego szaleństwa nie ma miejsca na przygodę. Szwambrania, sytuacjonistyczne miasto - legła w gruzach. Owe gruzy jednak, owe szare przedmieścia i spustoszone miasta współtworzące deko­rację społeczeństwa spektaklu są także tym miejscem, w któ­rym rodzą się jego grabarze. Wojna jeszcze się nie skończyła.

Trzeba będzie niebawem pożegnać to miasto, które obda­ rzało nas taką swobodą, a za chwilę wpadnie w ręce na­szych nieprzyjaciół. Już teraz obowiązuje w nim bezape­lacyjnie ich ślepe prawo, które wszystko tworzy od nowa, na ich podobieństwo, to znaczy obierając za wzorzec coś w rodzaju cmentarzyska: „O nędzy, o bólu! Paryż drży”. Trzeba je będzie pożegnać, podjąwszy uprzednio próbę zdobycia go siłą; w końcu trzeba je będzie pożegnać, po utracie tak wielu innych rzeczy, żeby podążyć szlakiem wytyczonym przez wymogi naszej dziwnej wojny, która zaprowadziła nas tak daleko12.

O Maju ’68 - napisano już wszystko. Wiemy, jaką rolę odegrali w nim sytuacjoniści13. Mimo sugestii Déborda nikt nie poku­sił się jednak o to, by dostrzec w tych wydarzeniach próby re­alizacji urbanistycznych marzeń członków Międzynarodówki Letrystycznej i Międzynarodówki Sytuacjonistycznej z okresu „urbanistyki jednościowej” i „przezwyciężenia sztuki”. Ostat­niej, siłowej próby ocalenia ich miasta. A przecież „bądź rea­listą, żądaj niemożliwego” to nic innego jak główna dewiza sytuacjonistycznego grodu. Barykady, które zamykały ulice Dzielnicy Łacińskiej, otwierały drogi Szwambranii. Stanowi­ły najwspanialszą ilustrację dzikiej architektury, w takim sa­mym stopniu, w jakim okupowanie fabryk, szkół czy uniwersy­tetów było najlepszym przykładem „konstruowania sytuacji”. Jak profetycznie zauważał Debord w książce wydanej na rok przed wiosną 1968 roku:

Historia zagrażająca temu chylącemu się ku upadkowi światu to siła zdolna podporządkować przestrzeń czaso­wi przeżywanemu. Rewolucja proletariacka jest krytyką geografii ludzkiej. W jej toku jednostki i grupy tworzą miej­sca i wydarzenia, które odpowiadałyby odzyskiwaniu nie tylko owoców pracy, lecz również całościowej historii. Ta­kie ruchome pole gry oraz swobodnie dobierane warianty reguł gry pozwoliłyby przywrócić różnorodność i autono­mię miejsc, w sposób, który nie pociągnie za sobą ponow­nego zakorzenienia; a co za tym idzie, przywrócić auten­tyczne wędrówki w ramach autentycznego życia, życia pojmowanego jako wędrówka i w tej wędrówce odnajdu­jącego cały swój sens14.

Po rewolucji, a więc w okresie świadomego, bezpośrednie­go kształtowania ludzkiej historii i geografii społecznej, nad­chodzi zazwyczaj czas wędrówki, uchodźstwa i spisywania pamiętników. Trzeba przyznać, że w sytuacjonistycznych memuarach nie znajdziemy próżnych utyskiwań na to, że los po­toczył się tak, a nie inaczej. Pod tym względem towarzysze Deborda są nieodrodnymi dziećmi kardynała Retza, główne­go architekta Frondy, który zwykł traktować życie, jego drob­ne sukcesy i wspaniałe niepowodzenia w jakże „autentycznie nowoczesnej”15, ludycznej perspektywie.

Ci, którzy gustują w jałowych rozważaniach o tym, jak ina­czej mogłaby się potoczyć historia („dla ludzkości byłoby lepiej, gdyby ci ludzie nigdy się nie narodzili”), jeszcze długo będą roztrząsać zabawny problem: czy nie dałoby się udobruchać sytuacjonistów, gdzieś około 1960 roku, za pomocą jakiegoś trzeźwego reformistycznego skaptowania, pozwalając im na przykład na wybudowanie dwóch lub trzech miast, zamiast doprowadzać ich do ostateczno­ści i zmuszać do wydania na świat najgroźniejszego wywro­towego spisku w dziejach? Inni odparliby jednak niewąt­pliwie, że niczego by to nie zmieniło, idąc na takie drobne ustępstwa, podsyciłoby się jedynie ich pretensje i żąda­nia, a więc osiągnięto by taki sam efekt, być może nawet szybciej16.
Nie będziemy snuć jałowych rozważań. Reformistyczny rozum nie udostępnił sytuacjonistom urbanistycznych zabawek, któ­rych się domagali, nie dał się im nawet spokojnie bawić ma­rzeniami o Szwambranii. Mleko się rozlało. Z braku zabawek „znudzone dzieci” (jak to określali - w gruncie rzeczy słusz­nie - reakcyjni żurnaliści) musiały wypowiedzieć wojnę spo­łeczeństwu. I choć wojnę tę przegrały, wszystko wskazuje na to, że w tej potyczce zginął też nieprzyjaciel, z którym walczy­ły. W filmie Ingirum imus nocte et consumimur igni z 1978 roku, gdy przez ekran przewijają się ujęcia krajobrazu po bitwie, „neo-Paryża oraz innych krajobrazów spustoszonych zgodnie z potrzebami towarowej obfitości” - trujących fabryk, „wiel­kich osiedli neodomów”, wysypisk śmieci - Debord pozbawio­nym emocji głosem przedstawia istotę i rezultat tego konfliktu:

Najprawdziwszą stawką tej wojny, najczęściej przedsta­wianej z gruntu fałszywie, było jej przekształcenie się w konflikt o zmianę; nie pozostawało w niej nic ze starcia pomiędzy zachowawczością a pragnieniem zmian. My sami, bardziej niż ktokolwiek inny, byliśmy stronnikami zmiany w zmieniającym się czasie. Aby zachować swoją pozycję, właściciele społeczeństwa musieli pragnąć zmia­ny odwrotnej niż my. Chcieliśmy stworzyć wszystko od nowa, oni także, ale w duchu przeciwnym niż my. Ich czyny ukazują wyraźnie, w negatywnym odbiciu, czym był nasz projekt. Ich gigantyczna praca doprowadziła ich tylko tu­taj, do tego rozkładu. Nienawiść do dialektyki przywiod­ła ich do tej kloaki. [...]

Tą ziemią jałową, na której nowe cierpienia przybie­rają nazwy dawnych przyjemności, nie można już rządzić. A ludzie ją zamieszkujący odczuwają tylko strach. Krą­żą pośród nocy i trawi ich ogień. Budzą się przerażeni, po omacku szukając życia. Chodzą słuchy, że ci, którzy wy­właszczyli ich z życia, teraz, na domiar złego, zagubili je17.

Nieprzypadkowa zbieżność dat. W1972 roku następuje samo­rozwiązanie się Międzynarodówki Sytuacjonistycznej. W tym samym roku wysadzono w powietrze bloki mieszkalne osied­ la Pruitt-Igoe w St. Louis, co Charles Jencks zapisał jako czas zgonu architektury nowoczesnej. Znów w tym samym roku, w Paryżu, na gruzach Hal rozpoczęto budowę Centrum Pompidou. Po raz pierwszy w dziejach wycięto miastu „brzuch”, by na jego miejsce wszczepić sztuczne serce. Tam, gdzie dawniej letryści odkrywali idealną scenerię psychogeograficznych przy­gód, „kulminacyjny punkt czasu”, żywe ludowe miasto, z jego burzliwą historią - można dziś oglądać poświęcone im oraz sytuacjonistom nobliwe wystawy. Jakby Pompidou i jego plani­ści postanowili przejść do legendy, łopatologicznie ilustrując pierwszą tezę Społeczeństwa spektaklu:

Życie społeczeństw, w których panują nowoczesne warun­ki produkcji, przypomina olbrzymie zbiorowisko spektakli. Wszystko, co dawniej przeżywano bezpośrednio, oddaliło się, przybierając postać przedstawienia18.

Tak więc ostały się jedynie ruiny, po których bezustannie krą­ żymy pośród nocy i trawi nas ogień. W gruncie rzeczy jednak... Czy nie przypomina to czasem heroicznej epoki Międzynaro­ dówki Letrystycznej i dryfowań w powojennym krajobrazie? W pewnym sensie morał, jaki płynie z tej historii, byłby więc raczej krzepiący:

Wszystko już się rozegrało. Nie ujrzysz Szwambranii. Ona nie istnieje. Trzeba wybudować Szwambranię.

Mateusz Kwaterko Bojownicy Szwambranii

w

PRZEWODNIK DLA DRYFUJĄCYCH ANTOLOGIA SYTUACJONISTYCZNYCH TEKSTÓW O MIEŚCIE

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.