[...] żadna żywa epoka nie zrodziła się z teorii: u zarania była gra, konflikt, przygoda
Guy Debord, Ingirum imus nocte et consumimur igni1
Fizycy, o ile wiemy, nie pokusili się jeszcze o zbadanie mocy wybuchu, do którego dochodzi, gdy „niewłaściwa” książka trafia w ręce właściwego czytelnika. Możemy jednak przyjąć, że w przypadku Gilles’a Ivaina (Iwana Szczegłowa) reperkusje młodzieńczej lektury Szwambranii należałoby wy razić w gigatonach!
Przypomnijmy pokrótce początek powieści Lwa Kassila. Ósmego lutego 1914 roku narrator i jego młodszy brat Ośka, zgubiwszy czarną królową z szachowego kompletu ojca, zostają karnie postawieni do kąta w „apteczce”, mrocznym po koiku między ustępem a kuchnią. Wnikliwie badając wnętrza swych nosów, snują ponure myśli:
Świat - jak nas uczy geografia - jest bardzo wielki, ale dla dzieci miejsca w nim nie zostawiono. Wszystkimi pięcioma częściami świata rządzą dorośli. Kierowali historią, jeździli konno, polowali, pływali okrętami, palili papierosy, wyrabiali rozmaite prawdziwe przedmioty, wojowali, kochali, ratowali, porywali, grabili, grali w szachy... A dzieci stały w kątach! Dorośli zapomnieli na pewno o swych dziecinnych zabawach, o książkach, w których rozczytywali się, gdy byli mali. Tak, na pewno zapomnieli! W przeciwnym razie pozwoliliby nam bawić się i przyjaźnić ze wszystkimi dziećmi na ulicy, łazić po dachach, brodzić po kałużach i uważać króla szachowego... za samowar. Tak myśleliśmy siedząc w kącie3.
Po czterech minutach owych badań (i posępnej refleksji filozoficznej) narrator wpada na olśniewającą myśl:
Już nie trzeba było nigdzie uciekać, nie trzeba już było szukać ziemi obiecanej. Była tuż, obok nas, w nas samych. Należało ją tylko wymyślić. Widziałem ją już wyraźnie w ciemnościach - ot tam, gdzie są drzwi do ustępu... Palmy okręty, pałace, góry... - Ośka, ląd!... - zawołałem zdyszany. - Ląd, ziemia! Nowa zabawa na całe życie4.
Odkrycie, jakiego dokonał w przypływie juwenilnego geniuszu, było nie mniej przełomowe od tego, jakiego dokonał Kolumb (a kto wie czy nie szczęśliwsze w skutkach). Wynalazł Szwambranię, krainę nie podlegającą innym prawom prócz zasad dziecięcej wyobraźni...
Szwambrania była lądem pochodzenia wulkanicznego. W nas także kłębiły się rozżarzone, dojrzewające siły. Ujarzmiał je stwardniały, skostniały układ starej rodziny i społeczeństwa. Pragnęliśmy dużo wiedzieć i jeszcze więcej umieć. Ale nasza władza pozwalała nam wiedzieć jedynie to, co było w podręcznikach gimnazjalnych i niedorzecznych legendach. [...] W odróżnieniu od książek, w których dobro tryumfowało dopiero na ostatnich stronicach, w Szwambranii bohaterów nagradzano, a niegodziwców karano na samym początku. Szwambrania była krainą mlekiem i miodem płynącą i w ogóle wcieleniem najwyższej doskonałości. Geografia Szwambranii posługiwała się wyłącznie płynnymi liniami5.
W mieście, nawet jeśli tym miastem jest Paryż z początków lat pięćdziesiątych, dzieci się nudzą. To ogólnie znana rzecz. Miasta należą do przeszłości, nawiedzają je widma dawno zmarłych dorosłych. W ich labiryncie zabawy są zakazane. Można jedynie sczytywać resztki poezji z wyblakłych ulicznych szyldów. Nawet nowoczesność miasta jest przestarzała, skierowa na przeciw młodości. Dzieci funkcjonalizmu, którym oferuje się wybór między miłością a zsypem na śmieci, pokornie wybierają to drugie. Starzeją się z nudów i umierają przedwcześnie, chore na banalizację.
W Zarysie nowej urbanistyki, fantastycznym tekście otwierającym niniejszą antologię, dwudziestoletni Gilles Ivain nie tylko przenikliwie opisuje tę chorobę, ale też proponuje na nią remedium. A jest nim radykalna zmiana perspektywy, jakże przypominająca odkrycie Szwambranii! Ivain buduje w wyobraźni miasto służące bezustannemu dryfowaniu, miasto z tego budulca, z którego wyrabia się marzenia. Igranie z architekturą. Mobilne domy na szynach, które niczym słoneczniki obracałyby się ku słońcu, sunęłyby rano nad morze, wieczorem wracałyby do zacisznego lasu. Dzielnice w pełni poświęcone poszczególnym uczuciom, emocjom czy namiętnościom, całe miasto służące wyłącznie „poważnej zabawie”, a tym samym skazane na to, by stać się rychło „intelektualną stolicą świata”. Eksperymentalna cywilizacja... Poszczególne rozwiązania, jakkolwiek barwne czy oryginalne, nie są tu zresztą najważniejsze. Przełomowa okazuje się właśnie sama zmiana perspektywy, która będzie przyświecać wszystkim dalszym urbanistycznym refleksjom sytuacjonistów: architektura musi się stać „narzędziem poznania i działania", celem urbanistyki jest spełnianie istniejących pragnień i powoływanie do życia kolejnych. Współcześni poszukiwacze świętego Graala zamierzają wznosić „zamki swoich marzeń w skali nowej ludzkiej kondycji”. Mówiąc słowami Ivaina:
Wszystko już się rozegrało. Nie ujrzysz hacjendy. Ona nie istnieje. Trzeba wybudować hacjendę6.
Gilles Ivain najpierw wykluczony z Międzynarodówki Letrystycznej (twierdził, że przemawia do niego dalajlama), a następnie mniej lub bardziej przymusowo skazany na dożywotnie internowanie w zakładach psychiatrycznych - znika z kart tej przygody, by przenieść się do legendy. Po wielu latach Guy Debord oddał piękny hołd swojemu ówczesnemu towarzyszowi dryfów:
Jakże mógłbym zapomnieć o tym, który towarzyszył mi zawsze w najwznioślejszym momencie naszych przygód; o tym, który, pośród dni tak niepewnych, przetarł nowy szlak, pokonując go tak szybko i samemu dobierając sobie towarzyszy: nikt bowiem, tego roku, nie był wart tyle, co on! Miało się wrażenie, że miasto i życie zmieniały się pod wpływem jego spojrzenia. [W ciągu jednego roku odkrył postulaty starczające na cały wiek, eksplorując głębiny i tajemnice miejskiej przestrzeni.]
Dzisiejsi władcy otrzymują nędzne, sfałszowane informacje, które wprowadzają ich w błąd niemal w takim samym stopniu, w jakim ogłupiają ich poddanych; dlatego nie zdołali oszacować, jak wiele kosztowało ich pospieszne przejście tego człowieka. Zresztą cóż z tego? Grabieżcy rozbitych statków zapisują swoje imiona tylko na wodzie7.
Członkowie Międzynarodówki Letrystycznej - już bez Ivana - dryfują bez końca po najciekawszych i spójnych nastrojowo kwartałach tradycyjnych miast, takich jak Paryż, Londyn czy Amsterdam, kreśląc ich mapy psychogeograficzne, to znaczy (w dużym skrócie) badając ich wpływ na ludzkie emocje. Malują wywrotowe napisy na murach, proponują genialne w swej prostocie reformy, które bez wielkich nakładów mogłyby uatrakcyjnić psychogeograficznie miejską przestrzeń:
otwarcie dachów Paryża dla spacerowiczów (wystarczy przerzucić kilka kładek i „nieznacznie przerobić system drabin przeciwpożarowych”), wyposażenie latarni miejskich w wyłączniki światła, rozmieszczenie arcydzieł z Luwru i innych muzeów - które należy oczywiście zlikwidować - po knajpach i barach... Odwołując się do dechrystianizacyjnej tradycji rewolucji francuskiej, postulują, by zaprzestać posługiwania się przydawką „święty” w nazewnictwie ulic i konsekwentnie stosują się do tego apelu w swych tekstach. Nawiązując z kolei do prowokacji surrealistów, debatują nad tym, czy kościoły należałoby wyburzyć, zamienić w lupanary, a może raczej w „domy strachu”8. Skądinąd najbardziej prowokacyjna jest ich charyzmatyczna wyniosłość. Niczego jeszcze nie dokonali, ale (a może właśnie dlatego) czują się architektami jutra:
Po kilku latach strawionych na bezczynności - w potocznym tego słowa znaczeniu - możemy mówić o naszej społecznej postawie awangardowej, w społeczeństwie wciąż jeszcze opartym na produkcji postanowiliśmy bowiem zajmować się poważnie jedynie rozrywkami9.
Za słowami idą zresztą czyny. Z każdym dniem kurczy się bowiem przestrzeń do dryfowania, „najpiękniejsze psychogeograficzne krajobrazy” giną pod naporem technokratycznej urbanistyki. Szwambrania znajduje się w stanie oblężenia. Nie pozostaje nic innego jak wypowiedzieć wojnę społeczeństwu. Przekształcić sferę kultury w „nowy teatr operacyjny”, jakby powiedzieli dziewiętnastowieczni stratedzy. W tym celu trzeba zewrzeć szeregi i zawiązać sojusze, zrywając z ludycznym sekciarstwem, które sprawiało, ujmując rzecz pół żartem, pół serio, że najczęstszym typem relacji między dwoma członkami Międzynarodówki Letrystycznej było formalne wykluczenie. Szczęśliwym trafem jeden z egzemplarzy pisma „Potlatch” trafia w ręce Asgera Jorna, znanego duńskiego malarza, prawdziwego wiarusa awangardy, który od lat usiłuje zjednoczyć w jakimś sformalizowanym ugrupowaniu najbardziej postępowych artystów. Jego najnowszym pomysłem jest Międzynarodowy Ruch na rzecz Bauhausu Wyobraźni wymierzony przeciw skostniałemu funkcjonalizmowi i konstruktywizmowi. Jorn i jego przyjaciele znajdują w pismach członków Międzynarodówki Letrystycznej potwierdzenie i rozwinięcie własnych koncepcji. W 1956 roku w Albie i rok później w Cosio d’Aroscia spotykają się eksperymentalni twórcy, którzy właśnie w nowym modelu urbanistyki - wielkiej syntezie sztuk mającej bezpośrednio kształtować życie - upatrują wyjścia z kryzysu trapiącego poszczególne dziedziny kreacji artystycznej.
Dotychczas technokratyczni urbaniści tylko planowali miasta, poeci jedynie je opiewali, członkowie Międzynarodówki Letrystycznej po nich dryfowali, tak iż zmieniało się pod ich spojrzeniem, teraz idzie jednak o to, aby je przekształcić konkretnie, przebudować czy wręcz wybudować od podstaw. Szkice na tablicach kreślarskich, choćby najbardziej śmiałe, radykalne i dalekowzroczne - to tylko dzieła sztuki. Owszem, w drugiej połowie xx wieku pod względem rewolucyjnego ładunku i możliwego oddziaływania społecznego zdecydowanie górują one nad sonetami, gwaszami czy triem na obój, skrzypce i wiolonczelę, dziełami, którym jeszcze w wieku XIX zdarzało się budzić popłoch rządzących. W architekturze, podobnie jak w kinie, tli się nadal życie. Mają one wciąż moc kształtowania rzeczywistości, emocji, pragnień. Znajdują się jednak w rękach nieprzyjaciela, służą, w ostatniej instancji, zapewnianiu spokoju na ulicach. Można spróbować je odzyskać, przechwycić, wykorzystać do celów wprost odwrotnych; wydobyć na światło dzienne ich wywrotowy potencjał, na powrót odczarować tygrysa namiętności zamienionego w psa łańcuchowego welfare state. Architektura ponownie wynaleziona i wymyślona mogłaby zmieniać świat i życie, zamiast je hibernować w zastanej postaci.
Constant projektuje New Babylon, miasto wolne od bolączek trapiących inne ludzkie skupiska, a do tego odpowiadające nowej cywilizacji rozrywek i czasu wolnego, jaką wieszczą sytuacjoniści. Wraz ze skupionymi wokół siebie holenderskimi architektami usiłuje uczynić z Międzynarodówki Sytuacjonistycznej coś na kształt Fourierowskiego biura urbanistycznego.
Podkreśla niestrudzenie, że sens sytuacjonistycznej organizacji tkwi w konkretnych realizacjach architektonicznych. Pod koniec 1960 roku pojawia się istotnie szansa na budowę sytuacjonistycznego eksperymentalnego miasta. Chęć sfinansowania projektu (nazwanego roboczo Utopolis) wyraził Paolo Marinotti, przyjaciel Jorna, włoski magnat tekstylny, mecenas awangardowych artystów. Ostatecznie jednak sytuacjoniści stawiają warunki niemożliwe do przyjęcia nawet dla najbardziej ekscentrycznego kapitalisty. Po pierwsze domagają się, by co piąty budynek był przeznaczony do ich wyłącznego użytku. Po wtóre - co ostatecznie storpedowało projekt - zastrzegają sobie prawo do zburzenia całego miasta, gdyby owa zabawka przestała ich zajmować10.
Owe wygórowane roszczenia można uznać za pierwszą zapowiedź swoistej reorientacji Międzynarodówki Sytuacjonistycznej.
Chociaż dotychczasowa teoria i praktyka (również praktyka organizacyjna) sytuacjonistów ogniskowała się wokół hasła urbanistyki jednościowej, w pojmowaniu owego hasła od samego początku istniał wyraźny rozdźwięk. Dla nielicznych architektów (zawodowych - jak Holendrzy, których skaptował Constant - czy neofickich, jak sam twórca New Babylon) urbanistyka jednościowa stanowiła zwieńczenie projektu przezwyciężenia sztuki w życiu. Artyści, a artystą może, a nawet powinien, być każdy, zaczną bezpośrednio kształtować otoczenie, tworząc stopniowo zręby nowej, ludycznej cywilizacji. Dla sytuacjonistów skupionych wokół Deborda urbanistyka jednościowa to tylko hasło bojowe, mające przyciągnąć do sytuacjonistycznej organizacji najbardziej radykalnych twórców. Czy też, innymi słowy, umocniony przyczółek, z którego sytuacjoniści wyprowadzą natarcia na inne obszary społeczne. Sytuacjoniści malarze miotają się zaś, mocno zdezorientowani, pomiędzy tymi dwoma obozami, usiłując się dowiedzieć, czy będą mogli sprzedawać swoje obrazy opatrzone waloryzującą etykietą „dzieło sytuacjonistyczne”... Debord, jak się zdaje, żywi coraz gorętszy zamiar wyprowadzenia Międzynarodówki na szersze wody społecznej praxis. Projekt Utopolis mógłby ją zaś na stałe zacumować przy redzie ar ltystycznej, a tym samym obniżyć jej wagę w oczach nowych, potencjalnych sojuszników. We wrześniu 1960 roku Debord i jego ówczesna żona Michèle Bernstein podpisują się pod słynnym apelem o prawo do nieposłuszeńtwa w wojnie algierskiej. W tym samym czasie z Debordem nawiązuje kontakt Henry Lefebvre, francuski marksista o światowej renomie, świeżo wyrzucony z partii. Zwraca uwagę na zbieżność niektórych ze swych koncepcji z tezami sytuacjonistycznymi. Kilka miesięcy później Debord rozpoczyna współpracę z grupą Socialisme ou barbarie. Międzynarodówka zaczyna budzić zainteresowanie nie tylko estetycznych snobów, ale również radykalnych lewicowych filozofów, ba, rewolucjonistów. Niebawem - a owa zbieżność czasowa nie jest zapewne przypadkowa - Międzynarodówka Sytuacjonistyczna rozstaje się (mniej lub bardziej gwałtownie) najpierw z artystami, następnie z architektami (którzy - o, zgrozo! - nie wzdragają się przed projektowaniem kościołów czy fabryk), wreszcie z Constantem i jego makietami New Babylon.
„Ocaleni” sytuacjoniści nie marzą już o budowaniu jakichś psychogeograficznych wersji Disneylandu czy Las Vegas, rozpoczynają żmudne dryfowanie wśród bibliotecznych regałów uginających się pod ciężarem woluminów rozsadzanych radykalnymi koncepcjami społecznymi, sumiennie szlifują ostrze myślenia dialektycznego, wyruszają na poszukiwania północno-zachodniego przesmyku wiodącego do ziemi obiecanej rewolucji.
Sytuacjoniści żenią Marksa z Bakuninem, opowiadając się za systemem rad robotniczych, wyrażonym w języku epoki wolnościowym projektem radykalnej demokracji. Nie można nikogo zmuszać do mieszkania w Utopolis, tymczasem lokatorzy funkcjonalistycznych blokowisk zdają się marzyć nie tyle o dryfowaniu i konstruowaniu sytuacji, ile o jak najszybszym powrocie z pracy do domu, aby zdążyć na mecz czy kryminał. Constant wyciąga z tego wniosek, że proletariacka rewolucja jest mrzonką, utopią, opowiada się za konkretną pracą artystyczną powiązaną z buntem wykluczonych. Po rozstaniu z sytuacjonistami stanie się z jednej strony „oficjalnym artystą” Niderlandów, z drugiej zaś guru amsterdamskich provosów. Skupieni wokół Deborda sytuacjoniści z tej samej aporii znajdują zgoła odmienne wyjście: jeśli spektakl fałszuje ludzkie pragnienia - a właściwie pozbawia ludzi pragnień, skazując ich na zadowalanie się pseudopotrzebami - należy zniszczyć spektakl. Trzeba tłumaczyć istniejące niezadowolenie, wyciągać z niego najdalej idące konsekwencje, ujawniać jego ostateczne przesłanki i nagłaśniać je. Oto droga, aby ponownie od kryć rewolucję, nowe odwrócenie perspektywy. To rewolucja (a nie kółka plastyczne) może sprawić, że wszyscy mieszkańcy staną się architektami...
Naczelny postulat rewolucyjny dotyczący urbanistyki nie jest sam w sobie urbanistyczny. To żądanie integralnej reorganizacji przestrzeni, aby odpowiadała potrzebom władzy rad, antypaństwowej dyktatury proletariatu, wykonawczego dialogu. A władza rad, która może się okazać skuteczna tylko wtedy, gdy podejmie się przekształcenia wszystkich istniejących warunków, nie może sobie wyzna czyć skromniejszego zadania, jeśli pragnie zdobyć uzna nie i rozpoznać same} siebie w swoim świecie11.
Funkcjonalistyczne blokowiska, zachwaszczające przedmieścia wielkich miast, stanowią idealne laboratorium badawcze niezadowolenia. Sytuacjoniści widzą w nich alienację w stanie czystym, pionowe getta budowane na kształt i podobieństwo więzień i koszar. Na wiele lat przed głośnym Nadzorować i karać Foucaulta poddają pieczołowitym analizom mechanizmy mikrowładzy, z urbanistyką na czele. Formułowana na początku lat sześćdziesiątych w piśmie „Internationale situationniste” krytyka urbanistyki i funkcjonalizmu pokazuje, że władza to moc określenia, co jest użyteczne, a co nie. Ta sama ideologia jest odpowiedzialna za tłoczenie proletariatu oraz nowej klasy średniej w żelbetonowych sypialniach i za destrukcję starych, historycznych miast, pozbawianych swej historii, swego ludowego charakteru, przekształcanych w muzealne wydmuszki na użytek turystów, którzy podziwiają je zza szybek autokarów. Ta sama ideologia, choć w swej najbardziej lodowatej postaci, przedstawia masową budowę schronów przeciwato- mowych jako ziszczenie odwiecznej obietnicy architektury.
W świecie spektakularnej ideologii, w świecie urbanistycznego szaleństwa nie ma miejsca na przygodę. Szwambrania, sytuacjonistyczne miasto - legła w gruzach. Owe gruzy jednak, owe szare przedmieścia i spustoszone miasta współtworzące dekorację społeczeństwa spektaklu są także tym miejscem, w którym rodzą się jego grabarze. Wojna jeszcze się nie skończyła.
Trzeba będzie niebawem pożegnać to miasto, które obda rzało nas taką swobodą, a za chwilę wpadnie w ręce naszych nieprzyjaciół. Już teraz obowiązuje w nim bezapelacyjnie ich ślepe prawo, które wszystko tworzy od nowa, na ich podobieństwo, to znaczy obierając za wzorzec coś w rodzaju cmentarzyska: „O nędzy, o bólu! Paryż drży”. Trzeba je będzie pożegnać, podjąwszy uprzednio próbę zdobycia go siłą; w końcu trzeba je będzie pożegnać, po utracie tak wielu innych rzeczy, żeby podążyć szlakiem wytyczonym przez wymogi naszej dziwnej wojny, która zaprowadziła nas tak daleko12.
O Maju ’68 - napisano już wszystko. Wiemy, jaką rolę odegrali w nim sytuacjoniści13. Mimo sugestii Déborda nikt nie pokusił się jednak o to, by dostrzec w tych wydarzeniach próby realizacji urbanistycznych marzeń członków Międzynarodówki Letrystycznej i Międzynarodówki Sytuacjonistycznej z okresu „urbanistyki jednościowej” i „przezwyciężenia sztuki”. Ostatniej, siłowej próby ocalenia ich miasta. A przecież „bądź realistą, żądaj niemożliwego” to nic innego jak główna dewiza sytuacjonistycznego grodu. Barykady, które zamykały ulice Dzielnicy Łacińskiej, otwierały drogi Szwambranii. Stanowiły najwspanialszą ilustrację dzikiej architektury, w takim samym stopniu, w jakim okupowanie fabryk, szkół czy uniwersytetów było najlepszym przykładem „konstruowania sytuacji”. Jak profetycznie zauważał Debord w książce wydanej na rok przed wiosną 1968 roku:
Historia zagrażająca temu chylącemu się ku upadkowi światu to siła zdolna podporządkować przestrzeń czasowi przeżywanemu. Rewolucja proletariacka jest krytyką geografii ludzkiej. W jej toku jednostki i grupy tworzą miejsca i wydarzenia, które odpowiadałyby odzyskiwaniu nie tylko owoców pracy, lecz również całościowej historii. Takie ruchome pole gry oraz swobodnie dobierane warianty reguł gry pozwoliłyby przywrócić różnorodność i autonomię miejsc, w sposób, który nie pociągnie za sobą ponownego zakorzenienia; a co za tym idzie, przywrócić autentyczne wędrówki w ramach autentycznego życia, życia pojmowanego jako wędrówka i w tej wędrówce odnajdującego cały swój sens14.
Po rewolucji, a więc w okresie świadomego, bezpośredniego kształtowania ludzkiej historii i geografii społecznej, nadchodzi zazwyczaj czas wędrówki, uchodźstwa i spisywania pamiętników. Trzeba przyznać, że w sytuacjonistycznych memuarach nie znajdziemy próżnych utyskiwań na to, że los potoczył się tak, a nie inaczej. Pod tym względem towarzysze Deborda są nieodrodnymi dziećmi kardynała Retza, głównego architekta Frondy, który zwykł traktować życie, jego drobne sukcesy i wspaniałe niepowodzenia w jakże „autentycznie nowoczesnej”15, ludycznej perspektywie.
Ci, którzy gustują w jałowych rozważaniach o tym, jak inaczej mogłaby się potoczyć historia („dla ludzkości byłoby lepiej, gdyby ci ludzie nigdy się nie narodzili”), jeszcze długo będą roztrząsać zabawny problem: czy nie dałoby się udobruchać sytuacjonistów, gdzieś około 1960 roku, za pomocą jakiegoś trzeźwego reformistycznego skaptowania, pozwalając im na przykład na wybudowanie dwóch lub trzech miast, zamiast doprowadzać ich do ostateczności i zmuszać do wydania na świat najgroźniejszego wywrotowego spisku w dziejach? Inni odparliby jednak niewątpliwie, że niczego by to nie zmieniło, idąc na takie drobne ustępstwa, podsyciłoby się jedynie ich pretensje i żądania, a więc osiągnięto by taki sam efekt, być może nawet szybciej16.
Nie będziemy snuć jałowych rozważań. Reformistyczny rozum nie udostępnił sytuacjonistom urbanistycznych zabawek, których się domagali, nie dał się im nawet spokojnie bawić marzeniami o Szwambranii. Mleko się rozlało. Z braku zabawek „znudzone dzieci” (jak to określali - w gruncie rzeczy słusznie - reakcyjni żurnaliści) musiały wypowiedzieć wojnę społeczeństwu. I choć wojnę tę przegrały, wszystko wskazuje na to, że w tej potyczce zginął też nieprzyjaciel, z którym walczyły. W filmie Ingirum imus nocte et consumimur igni z 1978 roku, gdy przez ekran przewijają się ujęcia krajobrazu po bitwie, „neo-Paryża oraz innych krajobrazów spustoszonych zgodnie z potrzebami towarowej obfitości” - trujących fabryk, „wielkich osiedli neodomów”, wysypisk śmieci - Debord pozbawionym emocji głosem przedstawia istotę i rezultat tego konfliktu:
Najprawdziwszą stawką tej wojny, najczęściej przedstawianej z gruntu fałszywie, było jej przekształcenie się w konflikt o zmianę; nie pozostawało w niej nic ze starcia pomiędzy zachowawczością a pragnieniem zmian. My sami, bardziej niż ktokolwiek inny, byliśmy stronnikami zmiany w zmieniającym się czasie. Aby zachować swoją pozycję, właściciele społeczeństwa musieli pragnąć zmiany odwrotnej niż my. Chcieliśmy stworzyć wszystko od nowa, oni także, ale w duchu przeciwnym niż my. Ich czyny ukazują wyraźnie, w negatywnym odbiciu, czym był nasz projekt. Ich gigantyczna praca doprowadziła ich tylko tutaj, do tego rozkładu. Nienawiść do dialektyki przywiodła ich do tej kloaki. [...]
Tą ziemią jałową, na której nowe cierpienia przybierają nazwy dawnych przyjemności, nie można już rządzić. A ludzie ją zamieszkujący odczuwają tylko strach. Krążą pośród nocy i trawi ich ogień. Budzą się przerażeni, po omacku szukając życia. Chodzą słuchy, że ci, którzy wywłaszczyli ich z życia, teraz, na domiar złego, zagubili je17.
Nieprzypadkowa zbieżność dat. W1972 roku następuje samorozwiązanie się Międzynarodówki Sytuacjonistycznej. W tym samym roku wysadzono w powietrze bloki mieszkalne osied la Pruitt-Igoe w St. Louis, co Charles Jencks zapisał jako czas zgonu architektury nowoczesnej. Znów w tym samym roku, w Paryżu, na gruzach Hal rozpoczęto budowę Centrum Pompidou. Po raz pierwszy w dziejach wycięto miastu „brzuch”, by na jego miejsce wszczepić sztuczne serce. Tam, gdzie dawniej letryści odkrywali idealną scenerię psychogeograficznych przygód, „kulminacyjny punkt czasu”, żywe ludowe miasto, z jego burzliwą historią - można dziś oglądać poświęcone im oraz sytuacjonistom nobliwe wystawy. Jakby Pompidou i jego planiści postanowili przejść do legendy, łopatologicznie ilustrując pierwszą tezę Społeczeństwa spektaklu:
Życie społeczeństw, w których panują nowoczesne warunki produkcji, przypomina olbrzymie zbiorowisko spektakli. Wszystko, co dawniej przeżywano bezpośrednio, oddaliło się, przybierając postać przedstawienia18.
Tak więc ostały się jedynie ruiny, po których bezustannie krą żymy pośród nocy i trawi nas ogień. W gruncie rzeczy jednak... Czy nie przypomina to czasem heroicznej epoki Międzynaro dówki Letrystycznej i dryfowań w powojennym krajobrazie? W pewnym sensie morał, jaki płynie z tej historii, byłby więc raczej krzepiący:
Wszystko już się rozegrało. Nie ujrzysz Szwambranii. Ona nie istnieje. Trzeba wybudować Szwambranię.
Mateusz Kwaterko Bojownicy Szwambranii
w
PRZEWODNIK DLA DRYFUJĄCYCH ANTOLOGIA SYTUACJONISTYCZNYCH TEKSTÓW O MIEŚCIE
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.